Opowiadanie podzieliłem na dwie części, ze względu na ograniczenia regulaminowe teraz wrzucam pierwszą, w przyszłym tygodniu będzie druga.
Pierwszą rzeczą, która zdziwiła Bruce’a tuż po przebudzeniu był fakt, iż ocknął się w olbrzymiej, mrocznej hali zatopiony po kolana w błotnistej brei. Kolejnym zjawiskiem absorbującym jego uwagę były podświetlone słowa, jakie zauważył wysoko ponad głową, układające się w zdanie „Odpady organiczne. Utylizacja”. I najbardziej z tego wszystkiego martwiło go to określenie na końcu – utylizacja. Oklapł bezwładnie, tonąc po szyję w dziwnym szlamie. Sytuacji, kiedy kompletnie nie wiedział co począć, nienawidził najbardziej w życiu.
Bruce był jednym z tych ludzi, którzy do śniadania zamiast herbaty piją setkę czystej, a po umyciu zębów wypalają papierosa i wszystko to dla pobudzenia percepcji oraz trzeźwiejszego spojrzenia na świat. Być może właśnie dlatego w pewien sobotni poranek, stojąc przed lustrem w swoim biurze przeczuwał, że nadchodzący dzień przyniesie coś, co odmieni jego życie na zawsze.
I miał rację.
Gdy tego samego dnia, wraz z kolegami z załogi jadł obiad na platformie obserwacyjnej nieoczekiwanie nadleciał helikopter. Było to o tyle dziwne, że nigdy wcześniej, jak długo i na jak wielu platformach wiertniczych Bruce był kierownikiem, tak nigdy nie zdarzyło się, by śmigłowiec przybył niezapowiedziany. Sprawa nabrała jeszcze dziwniejszej barwy, gdy z maszyny wyszedł krępy mężczyzna i w obstawie pięknej pani podszedł do Bruce’a. Już po wymianie pierwszych zdań okazało się, że to mężczyzna był obstawą, a kobieta właściwym organem prowadzącym negocjacje - osoba starająca się zatrudnić Bruce’a, musiała doskonale wiedzieć, że ten ma słabość do pięknej płci, a gdy piękna płeć nie tylko urodą, a również intelektem potrafi obezwładnić mężczyznę, wówczas Bruce szedł przy jej nodze jak pies na smyczy.
I gdy tak siedział zatopiony po szyję w tajemniczym bagnie, gdy czuł, jak że przez kołnierz wlewa się do skafandra coraz więcej chłodnej breji zaczął sobie zadawać kolejne pytania – Co ja tu robię? I dlaczego w ogóle cokolwiek tu robię? Na pierwsze zupełnie nie wiedział co myśleć. Natomiast odpowiedź na drugie była prosta i miała metr siedemdziesiąt cztery wzrostu, sześćdziesiąt trzy kilo wagi, duży biust, a głos o tak delikatnej barwie, że koiłby nawet najcięższych ból. Gdzie jest Ben?, Bruce zerwał się na równe nogi, nagle rozumiejąc, że zaprząta sobie głowę zupełnie nieistotnymi sprawami, a zapomina o odnalezieniu załogi. Dokładnie w tym momencie, kilka metrów przed nim, szlam zabulgotał, a parę sekund później wraz z bulkami spod powierzchni wychynął dziwny, sapiący stwór posturą przypominający człowieka – podobnego wzrostu, co Bruce, do tego dwie nogi i ręce.
- To jest zajebiste! – nieoczekiwanie stwór przemówił skrzeczącym głosem, a Bruce odetchnął z ulgą, rozpoznając jednego z kolegów, Steven’a. - Musisz spróbować, stary! Tam żyje cały świat! – Steven nie mógł opanować podniecenia i ponownie dał nura w bagno.
Bruce zrobił krok w kierunku kolegi, lecz szybko zrozumiał, że popełnił błąd - jedynym terenem, gdzie mógł znaleźć stabilne oparcie było miejsce, gdzie się ocknął, gdyż niespełna metr dalej królowała bagienna czeluść, w którą nie omieszkał runąć.
- Stary, uważaj! – Steven wyciągnął kierownika na powierzchnię.
- Gdzie my, do jasnej cholery, jesteśmy?! – Bruce otrzepał się ze szlamu i od razu przeszedł do ofensywy.
- Nie mam pojęcia.
- Gdzie jest mój hełm?
- Nie mam pojęcia.
- Gdzie reszta załogi?
- Nie mam pojęcia.
W tym momencie z odległości kilkunastu kroków doszło ich wołanie – tym razem Ben się odnalazł i, nie tracąc czasu na zbędne czekanie, podpłynął do kompanów. Gdy stanęli we trzech, po szybkiej wymianie spostrzeżeń, uznali, że miejsce, gdzie wylądowali jest naszpikowane czymś, co przypomina pale, pomiędzy którymi króluje bezdenne bagno.
- Ja pamiętam tylko wzium!, później wszystko zawirowało i obudziłem się tutaj – powiedział Steven, gdy próbowali ustalić zdarzenia, jakie ich tu przyprowadziły. Podobne wrażenia mieli Ben i Bruce, ale tylko Steven mógł pochwalić się wiedzą na temat tego, co żyje pod powierzchnią, tylko on znalazł w sobie na tyle odwagi, by zanurkować. – Mówię wam, stworzenia podobne trochę do wielorybów, ale dziwniejsze, całe rafy jakiegoś gówna, no… no… cały świat tam jest!
Początkowo Bruce i Ben nie chcieli w to uwierzyć, ale kiedy ich kolega dla dowodu wyłowił coś, co przypominało rybę, tyle że miało dwie głowy a zamiast płetw ręko podobne kończyny, musieli się poddać.
- Widzicie? Może jestem szalony, ale nie stuknięty! – zaśmiał się Steven, wyrzucając stworzenie.
- Jeszcze raz mnie dotkniesz, a zawołam kolegów! – rybo podobne coś krzyknęło do mężczyzn i dało nura w błoto.
Popatrzyli po sobie zaskoczeni. To miejsce dostarczało im szokujących doświadczeń w szaleńczym tempie, a nie dawało czasu na ich zrozumienie. Kolejnym zjawiskiem do odszyfrowania był nieoczekiwany, przeszywający nieprzyjemnym dreszczem dźwięk podobny do wycia syren. Chwilę później dźwięk ustał, ale za to całe pomieszczenie utonęło w pulsującej, czerwonej barwie. Dodatkowej dramaturgii zdarzenia nabrały, gdy poziom bagna zaczął opadać i wtedy właśnie okazało się, że reszta załogi Bruce’a pływała w szlamowej otchłani, a teraz, gdy szlamu zaczęło ubywać, wypłynęli na powierzchnię.
- Dacie radę wejść na te pale?! – krzyczał Bruce.
Niestety, wszelkie próby choćby zahaczenia o ściany słupów kończyły się fiaskiem, toteż po kilu nieudanych podejściach wszyscy uznali, że trzeba po prostu poczekać na rozwój sytuacji. Kierownik ekipy, szalony Steven, oraz spokojny Ben uważnie obserwowali jak ich koledzy oddalają się wraz z coraz niższym poziomem bagna. Nie byliby tacy opanowani, gdyby wiedzieli, że na dnie pomieszczenia znajduje się setki odpływów, których wejścia strzegą wszystko mielące śmigła. Chwilę później usłyszeli okrzyki błagające o pomoc. A później zapanowała cisza.
Stali we trzech nad krawędzią, głupio patrząc w otchłań. Żaden nie odważył się przemówić. Nagle czerwony mrok rozświetlił klosz jasności spadający z góry dokładnie na trójkę. Wtedy dopiero ujrzeli, w jak ogromnym miejscu się znaleźli – mimo oświetlenia naprawdę olbrzymiej przestrzeni nie byli w stanie dojrzeć ścian pomieszczenia, zdawać by się mogło, że wylądowali na falochronie bezgranicznego oceanu pustki.
Nagle ze słupów najbardziej oddalonych zaczął buchać ogień, a z upływem każdej chwili zapalały się coraz bliższe trójce rzędy. Steven i Ben nie zastanawiali się długo - szybko ubrali hełmy, pozasuwali wszystkie zamki i z głupim uśmiechem patrzyli na Bruce’a, nerwowo rozglądającego się za swoim kaskiem.
- Wybacz stary… kochamy cię, ale… to jest właśnie życie – uśmiechnął się z politowaniem Steven.
- Może ci się uda. Te skafandry mają wytrzymywać pięć tysięcy stopni, więc…
- Wiem, ile mają! I wytrzymają, ale moja głowa nie wytrzyma, do jasnej cholery! – Bruce kucnął przy krawędzi i wbił wzrok w otchłań. Nienawidził sytuacji nad którymi nie panował z prostej przyczyny – to rodziło w nim panikę. - Co mam robić? Nigdzie nie widzę hełmu!
- I raczej nie zobaczysz… - mruknął Steven.
- Co?
- A nie, nic. Szukaj dalej.
Gdy ogień podszedł na odległość trzech rzędów, słup na którym stali zaczął się niebezpiecznie żarzyć, a włosy Bruce’a zwinęły się w figlarne spopielone kędziorki. Steven i Ben patrzyli.
- Jesteś Bruce, wymyśl coś! – powiedzieli w końcu zgodnie i opuścili zasłony na wizjery.
Jestem Bruce!, krzyknął w myślał, wciąż spoglądając w ciemną otchłań.
- Banzai, pieprzone dupki! – zasalutował kompanom i runął.
Kosmiczna Śmieciarka (humor / chyba s-f)
1"Ludzie się pożenili albo się pożenią i pozamężnią, pooświadczali się... a ja na razie jestem na etapie robienia sobie kawy...jakkolwiek można to odnieść do życia" - Hipolit