Dziewczyna z mojej wioski

1
Witam ponownie po długiej przerwie :')
Smacznego.

Ach, zaznaczę jeszcze, że nie do końca wiedzałam pod jaki gatunek to podpiąć... Zaryzykowałam tak, jak jest to podane w opisie tematu, ale być może ktoś ma lepszy pomysł?


Dziewczyna z mojej wioski


1.

Była szara i sucha. Jej długie ręce rzucały cień, który zdawał się ciągnąć aż do budynków po drugiej stronie ulicy. Zresztą, całe ciało miała na tyle wychudzone, że przypominała karykaturę samej siebie. Piersi, dziwnie sterczące i mniejsze od dziecięcej pięści, prześwitywały przez cienką warstwę materiału w kolorze spranego błękitu. Łydki, śmiesznie drżące kikuty, pokrywał brud i strach, zaś po udach spływały wolno wąskie strużki krwi. Poza tym zaciskała usta, pięści tak, że zbielały jej knykcie, a wzrok miała dziki, jakby zacięty. Starała się jednak zachować postawę spokojną i tylko czasem podnosiła dłonie w geście samoobrony, jak gdyby atak miał przyjść nagle, znikąd. W postawie tej było też coś na kształt determinacji, przekonania, że ktoś w końcu po nią przyjdzie, że jej bezpańskość ma jakiś powód, cel, kierunek. Dziewczyna podniosła rękę do ust i starła z nich deszcz. Zaczerwieniły się, co mogło oznaczać tylko jedno – w jej żyłach było jeszcze trochę krwi, która wprawiała to mizerne ciało w ruch. Wtedy pojawił się on; bez słowa złapał mocno jej dłoń i ruszyli. Pijacka wrzawa ogłuszyła ich na chwilę, jednak bardzo sprawnie przemknęli ulicą. Nieznośne dźwięki muzyki szarpnęły ciałem dziewczyny, schyliła więc głowę i zakryła ręką prawe ucho, jednak żaden to był ratunek – znikąd pojawiła się owłosiona, brudna dłoń mijanego przez nich mężczyzny, która zacisnęła się na jej piersi. Chyba próbował złapać jakąś ciepłą krągłość, uśmiechnąć się półgębkiem czy zażartować, tymczasem natrafił na wystające żebra, na żywy szkielet i widok wypłowiałych oczu. Cofnął z obrzydzeniem rękę, wyszeptał przekleństwo, po czym zniknął. To były ułamki sekund, jej mężczyzna niczego nie zauważył. Wciągnął dziewczynę do mało uczęszczanej bramy i oparł o ścianę. Nad głową zobaczyła mieszkania pospólstwa – prawdziwe wysypisko kości. Zdawało się wręcz, że nie mógłby tu mieszkać nikt, prócz dzikich psów. Przepocone kołdry, poduszki, elementy garderoby zwisały z balkonów, a na kilkunastu z nich stały stare łóżka, z których dochodziło ciche chrapanie czy podciąganie nosem. Były też szafy, komody, toaletki wyrzucone na pewną śmierć przez przegnicie. Roztrzaskany fortepian wyglądał na ich tle jak mroczne proroctwo. Dziwne, wykrzywione pudło, które miało już nigdy nie wydać z siebie żadnego dźwięku, zdawało się być zarówno przestrogą, jak i zapewnieniem, że wszystko, co mogło zostać zrobione, zostało już zrobione. Teraz należało czekać. Czekać, czekać. Na pierwszy oddech po zbyt głębokim śnie, na skurcz obrzydzenia po wielodniowym obżarstwie, na smak mięsistych warg między zębami, na smród nadchodzącego wybuchu lata i jego zbyt szybką śmierć w kominach miasta. To wszystko.
Nagle ona powiedziała:
- Myślę, że należę do ciebie.
Mężczyzna skończył. Wytarł uda dziewczyny chusteczką, po czym włożył ją do kieszeni. Poklepał się po niej jeszcze z zadowoleniem i powiedział ostentacyjnie:
- Nazywam się Renato. Mój dom jest niedaleko. Patrz uważnie na drogę, nie pokażę ci jej drugi raz. Rzadko wychodzę, więc nie próbuj mnie do tego namawiać. Odgarnij włosy. Lepiej. Chociaż i tak przypominasz mi przestraszoną kurę. Musisz przytyć.


2.

Nadano jej imię Liza. Ta koścista dziewczyna potrzebowała, by zwracać się do niej ładnie, ponieważ czuła się wtedy trochę nieswojo, więc lepiej. Liza. Jak skały i wiatr i morze. Za każdym razem, kiedy myślała o swoim dawnym życiu, o miejscu, w którym spędziła ostatnie kilka lat, rękaw jej sukienki pęczniał od wody. Czuła to. Powoli zanurzała się w mętnej, zielonkawej cieczy i znikała. Strach przed znalezieniem się znów pod wodą był tak wielki, że nawet dziś jej nogi drżały jak szalone. Właśnie teraz najbardziej przypominała spłoszoną czaplę. To porównanie przyniosło ze sobą myśl o pewnym wilgotnym dniu, jednym z tych, w których trzęsawisko domagało się uwagi nadzwyczaj głośno. Wyło wtedy swoją mroczną pieśń, zwołując wszystkie leśne zwierzęta na wyjątkowe święto. Upijało się zwycięstwem. Milcząco patrzyło też na otępione sarny zdrapujące zębami korę czy wgryzające się w mech obrastający stare drzewa i na wyczerpane długą zimą jelenie, które uderzały o nie porożem. Patrzyło na małe rysie, które moczyły pyski w mętnej wodzie, po czym oblizywały się łapczywie. Patrzyło na pomarszczone z pragnienia ciałka jaszczurek, które przypominały bardziej wyschłe gałęzie, niż żywe stworzenia. Słuchało nadciągających ptaków. Donośny skrzek czapli i czarnych bocianów wwiercał się głęboko w czaszki zgromadzonej przy trzęsawisku wioski. Ludzie byli głodni i wychudzeni tak samo jak zwierzęta. Musieli jednak przeczekać ten stan, zasnąć na wzór niedźwiedzia i bez snów, by rankiem nie paliły tęsknotą za obfitym życiem. Musieli przeczekać i właśnie tego czekania dziś miał nadejść kres. Wiedzieli o tym wszyscy, więc powierzyli swój los w ręce pewnej bardzo starej kobiety, która odciągnęła Lizę od domowego paleniska. Umyła ją, ubrała, mówiąc przy tym coś o czasach niepokoju, które dzięki niej miały się zakończyć. Liza nie rozumiała. Miała czternaście lat i dwa warkocze. Poza tym psa i matkę, która często płakała. Podobno płakała tak od jej narodzin. Tamta kobieta powtarzała:
- Jesteś darem. Żyłaś nami, będziesz żyć nim.
Liz pytała:
- Kim? Jak on wygląda? Czy będzie moim mężem? Czy będzie dla mnie dobry?
- Ty będziesz dobra dla niego.
Matka nauczyła Lizę milczenia. Mówiła jej, że być dobrym to znaczy być posłusznym. Wydawało się to rozsądne, więc ta łagodna dziewczyna z ufnością poszła z kobietą w stronę trzęsawiska. Tuż przed wejściem w nie, usłyszała jeszcze:
- Nie wracaj. Nie znajdziesz tu więcej dla siebie miejsca.
Pomarszczona ze starości twarz złożyła wilgotny pocałunek na jej czole, związała ręce, po czym wepchnęła Liz brutalnie w wodę. Dziewczyna wiedziała, że to podróż w jedną stronę. Nie wiedziała tylko, jak długo będzie się dusić, ile wody wpłynie do jej gardła, zanim zamknie oczy i, jak głośno będzie słychać tam dźwięki bębnów czy trąb, na których grali młodzi chłopcy z jej wioski. Byli tacy dumni. To pierwsze święto, w którym brali udział, więc niemal jak inicjacja. Niemal jak pierwsza kobieta, która będzie wzdychała cicho pod ich ciałami tej nocy. Grali tak długo, coraz szybciej, mocniej, niektórzy im przyklaskiwali, choć słabo, choć cicho, bo to byli ludzie na granicy życia i śmierci, to jednak unosili dłonie i w rytm uderzali jedną o drugą. Coraz szybciej, szybciej, szybciej jak gdyby ostatni raz. Okazało się jednak, że dla Liz orkiestra przestała grać w mniej niż minutę. Gdy tylko została wciągnięta, wszystko zniknęło. Pogrążyła się w dziwnym i mrocznym niebycie, który teraz miał być dla niej domem.


Liz przypominała sobie to wszystko, klęcząc na podłodze w salonie Renato. Mężczyzna ostatnio schudł, więc postanowił urządzić ucztę, której jedynym gościem był on sam. Liza upiekła indyka. Zjadł połowę, a pozostałą część podzielił na małe kawałki, umoczył w tłuszczu i nakarmił nimi dziewczynę. Kazał jej zasłużyć na jedzenie. Przystała na to, ponieważ należała do niego. Czuła tylko dziwny, dotąd nieznany spokój. Wiła się między jego nogami, a Renato rzucał ochłapy mięsa, patrząc z zadowoleniem, jak dziewczyna wylizuje resztki z dywanu. Po wszystkim Liza nachyliła się i musnęła wargami jego nadgarstek. Był szorstki i śmierdział portowymi kobietami. Kobietami, które w dzień przerzucają kilka ton ryb, wycierają je o spocone uda, po czym pakują w kolorowe chusty, nocą zaś pryskają ciało duszącymi perfumami na bazie piżma, mirry, kadzideł czy brudnego słońca, ustawiają się nagie i chętne blisko portowej hali, tańczą, rozkładają uda przed każdym cuchnącym mężczyzną, który zatoczy się pod ich nogi. Liza wiedziała, że Renato odwiedza te kobiety. Wiedziała, że kocha się z nimi na stercie przepoconej pościeli, a później przychodzi, by wejść w nią. Powtarzała sobie, że nie wie, kiedy to się skończy. Jednak dokładnie wiedziała. Zegar w jej głowie odmierzał dni, godziny, minuty do ostatecznego rozwiązania sprawy. Była jedna szansa, którą ten głupiec zaprzepaścił. Powiedziała pewnego wieczoru:
- Wydaje mi się, że to można zmienić.
Był czerwiec, a oni ledwo oddychali przez żar lejący się z nieba. On spytał:
- Co zmienić?
Siedział w skórzanym, miękkim i dobrze wysłużonym już fotelu. Nogi oparł na kilku książkach ustawionych w brzydką, kolorową wieżę. Jego jedyne zwierzę, ślepa papuga, dostała pomieszania zmysłów od zaduchu i gorąca, więc skrzeczała wyjątkowo głośno. Renato rzucił w nią sucharem, który ugrzązł między prętami żeliwnej klatki. Liz spojrzała na mężczyznę uważnie. Jego skóra była tak ciemna, że kontrastowała z bielą gałek ocznych jak czerń i biel na starej fotografii. Ręce miał potężne, owłosione, a przez grymas na twarzy wydawał się być teraz podobny do wygłodniałego goryla. Podciągnął nosem stanowczo, po czym podrapał się po brzuchu. Liz powiedziała, że można zmienić wszystko. Że wie to na pewno. Że musi tak być. Że powinien jej posłuchać. Renato uśmiechnął się kpiąco i przyłożył fajkę do ust.
- Nie widzę potrzeby – powiedział.
Liz poczuła coś na kształt żalu. Nie chciała źle dla tego mężczyzny. Karmił ją i czasem głaskał, poza tym podarował jej imię. Jednak teraz nie mogła już niczego zmienić. To postanowione. Z pewnością, wszystko już było postanowione. Renato spojrzał na nią uważnie, po czym powiedział:
- Rozbierz się.
Liz sięgnęła pod spódnicę, spuściła bieliznę do kostek i usiadła mężczyźnie na kolanach. On położył rękę na jej piersiach. Powiedział jeszcze:
No, no, widzisz, trochę u mnie podjadłaś i od razu lepiej się oddycha, co?


4.

Było wtorkowe popołudnie. Renato zapadł w sen z głową na kolanach Liz. Minęło kilka tygodni od kiedy spotkali się po raz pierwszy i mężczyzna nie wydawał się już dziewczynie tak przerażający. Na początku darzyła go tylko uprzejmością. Jego wielka, wyłysiała po bokach głowa i mięsiste wargi sprawiały, że czuła obrzydzenie. Teraz jednak wydawał się nieszkodliwy. Bardzo schudł, zmizerniał, miał mniej siły w dłoniach. Nie przychodził już codziennie do jej łóżka, poza tym więcej spał. Liz wiedziała, że nie zostało mu zbyt wiele czasu. Podniosła delikatnie głowę Renato i wstała. Przetarła dłonią zakurzone lustro, po czym przejrzała się w nim. Jej piersi były już wielkości dojrzałych melonów, obojczyki schowały się pod miękką skórą, a twarz nabrała rumieńców. Uśmiechnęła się. Była najedzona do syta, więc postanowiła wyjść na spacer. Wciąż trwało lato, małe strużki potu spływały jej po ramionach, plamiąc sukienkę. Kierowała się w chłodniejszą część miasta, do portu. Myślała wtedy, że w dzień może być kojącym miejscem. Jednak, kiedy tam dotarła, usłyszała donośne krzyki dochodzące z jednego z budynków. Opaleni mężczyźni w rozpiętych koszulach zaglądali przez wybite okna i wrzaskami zakłócali nawet mewy szarpiące się o kawałek mięsa. Zaciekawiona podeszła bliżej. Krzyki rosły w siłę. Napędzała je ekscytacja, która zdawała się wprost buchać ze spoconych piersi mężczyzn. Byli brudni, tak bardzo brudni, że Liz prawie czuła, jak ich pot przenika przez jej skórę i zanieczyszcza krew. Wejrzała do środka budynku. Na wielkiej czerwonej macie walczyły przepiórki. Ustawiane w szeregu, wybierały partnera i staczały ze sobą śmiertelny pojedynek. Mężczyźni chuchali na szczęście i zacierali ręce, kobiety zlizywały pot z ich skory, uśmiechały się zachęcająco czy zagrzewały do walki. Ślady krwi pokrywały wnętrze całego budynku, martwe przepiórki były ułożone w równą kupkę, a te umierające – dobijało się drewnianymi łyżkami do ryżu. Ryż, to jedyne co mogą jeść ci przerażający ludzie, pomyślała Liz. Zapycha ich, zakleja usta, nasyca i pozwala na walkę bez końca.
- Jesteś tu sama?
Znikąd zjawił się chłopiec w za dużej, szarej koszuli. Nie pasował do tego miejsca. Liz odwróciła się gwałtownie.
- Nie.
- W takim razie, gdzie twój mężczyzna?
- Walczy.
Chłopiec nachylił się do jej ucha i szepnął:
- Obserwuję cię. Wiem już wszystko. Renato jest w domu. Ostatnio schudł, nie uważasz?
Liz zmrużyła oczy, po czym zaśmiała się.
- Nie wiesz nic. Odsuń się.
Dziewczyna zaczęła przepychać się przez rozochocony tłum, by dotrzeć do wyjścia. Ludzi zdawało się być coraz więcej z każdą sekundą. Między nogami biegały brudne dzieci, ich matki tańczyły lub spoufalały się z mężczyznami. Dzieci patrzyły. Dzieci uczyły się i zapamiętywały. Liz usłyszała jeszcze za sobą:
- To groźba?
Odpowiedziała szybko:
- Raczej przestroga.
- Chcę się tylko dowiedzieć więcej! Piszę książkę o takich jak ty i...
Liz odwróciła się gwałtownie.
- Jest ich więcej?
- Dziewczyn składanych w ofierze, tak. Takich jak ty, być może.
- To żadna odpowiedź - powiedziała Liz, mrużąc oczy.
Szybko przeskoczyła stos drewnianych beczek po piwie i uciekła z portu. Nie miała zamiaru nigdy więcej tam wracać. Zwykle nie rozmawiała z nikim, prócz żywicieli. Ten chłopiec nie pasowałby do tej roli. Był dość kościsty. Mógłby wystarczyć na kilka dni. Poza tym, wyczuła od razu, że już kiedyś kochał i mógłby zrobić to znowu. W tych czasach było to tak rzadkie jak portowa kobieta, która zostaje siostrą zakonną, a w tym obszarze nie było nawet żadnego kościoła. Sama Liz nigdy w takim nie była. Słyszała o nich tylko, że to dziwne budowle, w których ludzie gromadzili się i powtarzali różne słowa w języku, jakiego nie znała. Słyszała też, że ci ludzie się zbliżają i jest ich coraz więcej.


5.


Tego dnia, gdy Liz wróciła do mieszkania Renato, zastała tam grubą kobietę o rudych jak futro lisa włosach. Jej duże, różowe usta wypluły kilka słów o tym, że nazywa się Adela i jest siostrą Renato. Przyszła go odwiedzić; nie wiedziała, że ktoś z nim żyje. Była bardzo zdenerwowana. Chodziła po szybko po pokoju, ciągnąc po ziemi zieloną spódnicę z naszytym na niej ogromnym kwiatem lotosu, który zgiął się i pomarszczył, kiedy w końcu usiadła. Liz pomyślała, że wygląda teraz bardziej jak głowa topielicy. Dziewczyna wykrzywiła usta w pogardzie. Adela zwróciła się do Renato:
- Co ja mam z nią zrobić?
Mężczyzna charknął.
- To wszystko? Jedno charknięcie? Jesteś żałosny. Wyglądasz też nadzwyczaj żałośnie. Myślę, że jako grubas budziłeś jakiś szacunek. Tak, to mógł być pewien rodzaj szacunku... A teraz? Nie zabiłbyś nawet muchy tą chudą ręką. Skóra i kości. Za to ta twoja... Liza. Nie widzę w niej żadnego potencjału.
Renato westchnął.
- O, przyjemniaczek się z ciebie zrobił. Za odpowiednią sumę to może ją i wezmę. Gdzie masz pieniądze?
Mężczyzna przymknął oczy. W tym momencie Adela wstała i nerwowo zaczęła przeszukiwać wszystkie komody oraz szafy w mieszkaniu. Mamrotała przy tym nieznośnie i rzucała wymowne spojrzenia Lizie. Dziewczyna przykucnęła w kącie. Wiedziała, że nadszedł już czas.
- Dziecko, co ty robisz? Powiedz mi lepiej, dlaczego ten nieudacznik cię oddaje? Wykończyłaś grubasa? A i okradłaś może, co? Przyznaj się, okradłaś?
Adela szybko, ale dokładnie przeszukała Lizę. Włożyła jej rękę w dekolt i pod spódnicę, po czym z wyraźnym rozczarowaniem, znów zaczęła przeszukiwać pokój.
- I tak wiem, że go okradłaś. Przyznaj się lepiej i powiedz, gdzie to pochowałaś. Już ja znam takie jak ty.
- Jakie? - spytała Liz.
- Ladacznice. Ot, zwykłe ladacznice.
Liz uśmiechnęła się kpiąco.
- Powiem coś pani, ale w wielkiej tajemnicy. Umie pani dochować tajemnicy, jak sądzę?
- Nie obchodzą mnie twoje plugawe tajemnice. Oddawaj pieniądze i uciekaj stąd, zanim wezwę odpowiednie służby.
- W tym mieście nie ma ludzi, którzy mogliby mnie powstrzymać. Powinna pani to wiedzieć, skoro zna takie dziewczyny jak ja.
- Odejdź stąd. Renato zaraz się obudzi, powiem, że zgadzam się cię zabrać.
- On się już nie obudzi.
- Jak to?
Adela rzuciła się w kierunku fotela, w którym siedział Renato. Jego usta były lekko rozchylone, a kołnierzyk rozpięty. Chude ręce oplatały jedna drugą, spoczywając na kolanach mężczyzny. Wydawało się, że śpi. Wydawało się, że to zwykły starzec wycieńczony jakąś chorobą, który odpoczywa. Adela szarpnęła ciałem Renato. Spostrzegła, że jest niewiarygodnie lekki. Nie miała żadnych problemów z uniesieniem go. Z przerażeniem rzuciła ciałem o ziemię. Oczy Renato pozostały zamknięte. Liz uśmiechnęła się lekko.
- Widzi pani, prawda jest taka, że rzeczywiście okradłam tego starca.
- Okradłaś... Gdzie są pieniądze? Gdzie papiery? Gdzie jest ten stary, złoty gramofon?
- W zielonej szafie. Proszę go wziąć. Nie będzie mi potrzebny. Materialne rzeczy nie mają dla mnie znaczenia.
Adela rzuciła się do przedpokoju, by pochwycić gramofon. Krzyknęła:
- Mnie nie uda ci się zabić!
Liz zmrużyła oczy i ziewnęła.
- Tak, tak. Nie dziś. Jestem wykończona.
- Panie... - szepnęła jeszcze Adela i zniknęła za drzwiami.
Liza chwyciła klatkę z papugą, otworzyła jej drzwiczki, a potem duże, drewniane okno. Ptak wzbił się w powietrze jak kolorowy balonik i zawisł gdzieś na krawędzi nieba. Następnie dziewczyna ułożyła ciało Renato na tapczanie, po czym usnęła w jego nogach. Śmierć była jej tak bliska jak sen. Śmierć była bliźniaczą siostrą, która nigdy nie przyszła na świat, a zagnieździła się w brzuchy Lizy. Należało ją karmić i kochać. Należało z nią żyć. Dziewczyna poczuła ten rodzaj spokoju, na który czekała od kilku miesięcy. Zasnęła.


6.

Kilka tygodni później Liza odnalazła chłopca w za dużej, szarej koszuli. Uśmiechał się niemal bezczelnie, obnażając garnitur śnieżnobiałych zębów. Dziewczyna nie lubiła jego zuchwałości. Wydawała jej się dziwna. On był biedny, bardzo biedny, żył najpewniej na ulicy i co dzień żebrał o kilka groszy, a zachowywał się jak jedyny człowiek na świecie, który poznał prawdę absolutną. W dodatku zadawał zbyt wiele pytań. W końcu, po całej ich serii, Liz powiedziała:
- Opowiem ci.
- O sobie?
- I o moich ludziach.
- Dlaczego tak nagle zmieniłaś zdanie?
- Potrzebuję się ukryć na kilka dni. Mam dość życia w wilgotnej jaskini. Przechowasz mnie u siebie, a potem ja upoluję kogoś podobnego do Renato i odejdę z nim. W czasie polowania opowiem ci o sobie. Będzie tak albo niczego nie będzie.
Siedzieli w małej restauracji na obrzeżach miasta. Liza wyczuła go i podążyła tym tropem. Pachniał jabłkami, zwierzęcą skórą oraz drewnem. Musiała wynieść się z mieszkania Renato, ponieważ grabarze przyszli po jego ciało. Zastali dziewczynę tulącą się do trupa. Był już zimny i bardzo fioletowy, w dodatku zaczął śmierdzieć. Mężczyźni w ciemnych płaszczach kazali jej się odsunąć, po czym wynieśli go na noszach. Przypominał szmacianą lalkę.
- Chcesz przez ten czas stracić na wadze, prawda? Nie będziesz się mną odżywiać?
- A jak myślisz?
- Więc możesz to kontrolować.
Liz pokręciła głową i westchnęła:
- Tylko śmierć.
- Więc w tym tkwi haczyk.
- To chcesz czy nie? Nie mam zbyt wiele czasu.
Chłopiec zmarszczył brwi.
- Dobrze, chodź ze mną.
Złapał jej dłoń i pociągnął w stronę zaplecza gospody. Przeszli przez kuchnię, w której cuchnęło pleśnią, a następnie przemierzyli długi, ciemny korytarz oświetlony jedynie kilkoma czerwonymi świecami. W pokojach ulokowanych wzdłuż korytarza ludzie kłębili się jak larwy podążające za zepsutym mięsem. Było tam wiele bardzo młodych dziewcząt, które przechodziły z jednego pokoju do drugiego. Korytarz zdawał się nie mieć końca. Liz czuła niepokój. Czuła, że chłopiec zbyt bacznie ją obserwuje, że być może będzie próbował oceniać. Tymczasem nadchodził zmierzch i smród chętnych kobiet zwabił już pijanych mężczyzn. Mieli się nimi bawić do rana, a one, wciąż chętne jak młode kotki, rozbierać się i wystawać przy oknach. Być może któraś wypadnie, roztrzaska głowę o kamienie, nie zdąży nawet krzyknąć, lecz jej przerażenie będzie można zlizywać z powietrza. Być może Liz zdoła się nim nasycić. Otworzy okno, jeszcze zajrzy w jej gasnące oczy, pośle uśmiech. Wspaniały ostatni posiłek przed wielkim głodem. Liz oblizała wargi. Nagle chłopiec wciągnął ją do pokoju. Złapała oddech.
- To złe miejsce. Musimy je zmienić. Za dużo ludzi.
Chłopiec wyglądał na zmęczonego. Usiadł w fotelu i złapał się za głowę.
- Osłabienie? To normalne. Jesteś zbyt chudy. Szybko stracisz siły, jeśli będziesz ze mną spędzał tak dużo czasu.
- Dam radę. Mów już.
Anton położył na stół kilka kartek papieru, po czym umoczył gęsie pióro w atramencie.
- Wszystko zaczęło się wczoraj – powiedziała Liz i przysiadła na parapecie.
- Wczoraj?
- Wczoraj dowiedziałam się, kim jestem tak naprawdę.
- Więc, kim?
- Jestem taka sama jak ludzie z mojej wioski. Oni wykorzystali mnie, ja wykorzystuję bezwartościowych mężczyzn. Nie jestem niczym więcej, niczym mniej. Swoją drogą, słyszałeś o raju? Nowi ciągle o nim mówią. Kuszące. Te jabłka na drzewach, dawno już nie jadłam jabłek, zielona trawa zamiast szarej ziemi, wieczna szczęśliwość i tak dalej.
- Też o tym słyszałem. Myślę jednak, że z rajem jest jak z tobą. Nie jest niczym więcej czy niczym mniej, niż tym, co widzimy dookoła siebie.
- Więc mówisz, ze mamy tutaj raj? Te kobiety... Jak one tańczą i jak cuchną. A jednak raj?
- Nic więcej, nic mniej.
- W takim razie jest coś więcej niż raj?
- Miejsce, z którego pochodzisz...
- Chciałbyś nazwać je rajem, rozumiem?
Ciało Liz przeszedł nerwowy spazm. Spuściła oczy, po czym zaczęła się głośno śmiać. Było w tym coś przerażającego i fascynującego jednocześnie. Mała, pokraczna dziewczyna ze zbyt pełnymi, wilgotnymi od upału udami siedzi na zakurzonym parapecie i śmieje się, jak gdyby nic innego nie mogłaby tutaj robić. Anton wydawał się być niewzruszony.
- Posłuchaj, to miejsce, widzisz... Jak je opisać? Być może jest w pewien sposób przeklęte? Rozumiesz, oni wrzucają kobiety do wody i czekają aż się utopią. A później idą na polowanie, przynoszą tego wielkiego jelenia, wyjmują jego wnętrzności i jedzą. Wyobraź to sobie - jest stół. Stary, brudny stół z chwiejnymi nogami, zakurzony od wielu lat, na którym roi się od much i pleśni. Siedzą przy nim mężczyźni. Chudzi mężczyźni o żylastych dłoniach, którzy oddzielają mięso od skóry i jedzą. Czy to miejsce wydaje ci się rajem? Nadal ci się nim wydaje?
- Czy ty też jadłaś przy tym stole?
- Nie.
- Czy kazano ci przy nim jeść i odmówiłaś?
- Mnie utopiono, żeby jeść przy tym stole.
Zapadła między nimi cisza. Liz wiedziała, że nigdy nie pogodzi się z faktem, że to ona musiała wejść do trzęsawiska. Wiedziała, że nigdy nie zapomni tych kilku lat, które w nim spędziła lub momentu, w którym ją wypluło. Czy tak działo się ze wszystkimi dziewczynami? Żadna nie wróciła do wioski. Słyszała, że król trzęsawiska z niektórych robi swoje nałożnice, a innymi się żywi i wyrzuca ich kości na brzeg. Dryfują potem przez długie lata, niespokojne i białe, świecą, nie pozwalają zapomnieć. Ona przeżyła. Nie widziała pałacu ani króla. Po prostu spała bez żadnego snu, czuła swoją obecność, była świadoma, ale niczego ani nikogo nigdy nie słyszała. To było tak, jak gdyby pogrzebali ją żywcem, ale spokojniej. Cicha śmierć. Potrzebna, mówili. Potrzebna, żebyśmy my mogli żyć. I te zwierzęta. Widzisz, są bardzo potrzebne.
- Rozumiem – powiedział w końcu.
Znów cisza.
- Więc co teraz tu robisz? Dlaczego wróciłaś?
- Nic nie robię. Żyję.
- Dzięki Renato?
- Liz przytaknęła.
- Lubiłam go, ale musiał odejść.
- Wydaje mi się, że nie wiesz, co to znaczy lubić kogoś.
- Mylisz się, dokładnie wiem. Wybrałam go.
- Tak jak twoja wioska wybrała ciebie?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Anton spojrzał na nią, po czym wstał i odszedł chwiejnym krokiem. Był już bardzo słaby. Jego wizyty trzeba skrócić, pomyślała Liz. Nie potrzebuję kolejnego martwego mężczyzny. Przynajmniej nie teraz.


7.

Wszystko stało się prawdą tak nagle, jak gdyby nigdy nią nie było. Dziewczyna traciła na wadze w szybkim tempie. Anton dzielił dni ostrym nożem niczym chleb i przychodził coraz rzadziej. Dziewczyna opowiadała mu o trzęsawisku, a on ubierał to w ładne słowa, później czytał. Czytał, czytał bardzo długo i Liza często wtedy płakała. Jakaś dziwna siła ciągnęła ją do miejsca, w którym została skrzywdzona, do rodzinnego domu i matki. Jakaś dziwna siła kazała jej wierzyć, że trzęsawisko, obecna tułaczka są jej przeznaczeniem. Mówiła:
Każdy jakieś ma. Nawet ci, którym wydaje się, że go nie mają.
Pewnego dnia była już tak bardzo słaba, że przyszło się jej zmierzyć z najgorszą formą egzystencji – bólu oczekującą i wystawioną na cios. Przeszłość i wizja przyszłości w głowie Lizy nagle stanowiły jedność, przypominając o sobie podczas dziwnych, hipnotycznych wręcz transów teraźniejszości. Zmory dzieciństwa pełzły do dziewczyny po drewnianej posadzce, wspinały się na wezgłowie łóżka i plątały włosy. Ich palce były chłodne jak stal, poza tym bardzo długie. Opadały na szyję, dusiły, wbijały się w kark, ramiona czy piersi. Nagle ściany pokoju rozpłynęły się, a wszystko zakryła mgła. Liz wstała i próbowała rozczesać ją palcami, błądziła tak kilka minut, kiedy w oddali zamajaczyły korony dębowego lasu. Lasu, który usnął znużony powolnym lizaniem języków białego dymu. Dziewczyna szła w stronę drzew wiedziona przeczuciem, że właśnie tam znajdzie odpowiedź na wszystkie pytania, które stawiała sobie w czasie spędzonym pod wodą i tym, po wyjściu z niej. Było bardzo cicho. Wiatr nie wiał, ale można było wyczuć jego obecność w wysokich partiach puszczy, gdzie ukrył się przed wszechwładną mgłą. Liza mijała ptaki, które wyglądały jak posążki ustawione na gałęziach drzew. Nie oddychały, nie poruszały się, a jedynie z szeroko otwartymi oczami obserwowały każdy krok dziewczyny. Były wszędzie. Wystawały z dziupli, wisiały w powietrzu, wbijały dzioby w mokrą ziemię. Upiorne, pomyślała Liz, jak gdyby zatrzymały się gdzieś między życiem a śmiercią. Przy końcu lasu dziewczyna zobaczyła jezioro, a tuż przed nim miedzianą wannę, w której leżała ta kobieta. Liz rozpoznała ją mimo młodego wieku. Jej skóra – tak samo biała jak wtedy, gdy wepchnęła ciało dziewczyny pod wodę, błyszczała podobnie do kości. Brązowe włosy odrzuciła do tyłu, pozwalając by zebrane nad wanną młode kobiety umyły je. Nagle przez korony drzew przebiło się słońce i weszło na nieboskłon jak długo oczekiwany cud. Ptaki poleciały w górę, gdzieś ryknął niedźwiedź, a kobieta w wannie wynurzyła się i pokazała nabrzmiały brzuch. Niedługo miała rodzić. Jej brzuch odstawał od ciała jak mała, okrągła wyspa, o której brzegi uderza niespokojny ocean. Niedługo miała urodzić. Dziewczyny z wioski wytarły ją dokładnie wilczym futrem i pomogły wyjść z wanny. Były bardzo cicho, nie odezwały się ani słowem, jak gdyby nie chciały spłoszyć tej chwili, jak gdyby dokonywały świętego obrzędu. Kobieta powoli stąpała po aż nazbyt zielonej trawie, patrząc wprost na Liz. Stanęła za nią i chwyciła jej głowę w mocny uścisk dłoni, po czym szepnęła:
- Teraz wiesz.
Liz obudziła się gwałtownie. Dyszała z przerażenia i pragnienia jak ryba złapana w sieć. Wstało już słońce, więc za chwilę miał przyjść Anton. Nie minęła nawet minuta, gdy nagle usłyszała kroki po korytarzu. Chłopiec otworzył śmiało drzwi, po czym stanął przy oknie. Spytał:
- Co dziś mi opowiesz?
- Dziś opowiem ci, jak kobieta z mojej wioski utopiła niemowlę.
Anton spojrzał na nią uważnie, po czym stwierdził:
- Nigdy nie słyszałem o dzieciach składanych w ofierze.
- To było jej dziecko. Dziewczynka.
- Więc ona była pierwsza...
- Tak.
- Dlaczego?
- W imię władzy. Ta kobieta chciała wszystkiego.
- I została z niczym.
- Nie. Otrzymała wieczność. To więcej, niż ty i ja możemy sobie wyobrazić. To więcej niż raj.
- Rozumiem. Zdaje się, że to wszystko, czego potrzebowałem. Co teraz zrobimy?
- Możemy zjeść jabłka.
Liz zaśmiała się cicho i podała mu idealnie okrągły, czerwony owoc. Anton wgryzł się w niego ze smakiem. Po brodzie popłynęła mu wąska strużka soku, która skończyła swoją podróż gdzieś dopiero we wgłębieniu jego szyi. Liz wytarła ją delikatnie i pomyślała, że mogłaby go polubić, gdyby nie zły czas. Świat dawno przestał ją obchodzić, zdawało się, że jego też, jednak zły czas nadchodził. Czuła to. Całe miasto przeniknął już odór nowej moralności, która skrywała w sobie wszystko, czym gardzili: hipokryzję, fałszywą cnotę, kłamstwo. Budowano kościoły, portowe kobiety zapięły wszystkie guziki w sukniach, mężczyźni udawali, że spędzą życie z jedną, wymarzoną dziewczyną. Ten świat nie był już światem Liz. Należało odejść. Anton spytał:
- Zobaczymy się jutro?
- Tak, ostatni raz. Jutro będziemy sobie życzyć powodzenia.
Jednak nie zdążyli. Dokładnie o północy na rynku płomienie z wielkiego stosu wzbiły się w nieboskłon, liżąc czerwonymi językami jego otchłań. Linia horyzontu zupełnie zniknęła tak, że nie można było już odróżnić, gdzie niebo, a gdzie ziemia. Wszędzie pomarańczowe światło i krew. Noc przestała istnieć, a koszmar dnił się właśnie na oczach wszystkich mieszkańców miasta. Wyszli z domów, by obejrzeć nowy rytuał, który niedługo miał stać się ich ulubioną rozrywką. Liz zbiegła szybko po schodach i dołączyła do tłumu. Stanęła na małym wzniesieniu, tuż przy dorodnej wierzbie, po czym oparła się o jej szorstką korę. Obserwowała widowisko. Obserwowała tłum. Wreszcie, obserwowała chudego chłopca przywiązanego do dużego, drewnianego pala. Unieruchomionego niczym zwierzę w klatce. Słabego, z zaciśniętymi wargami i pięściami jak ona, gdy pierwszy raz przybyła do miasta. Stał spokojnie, czekając aż wszystko ucichnie. Ktoś krzyczał, że jest winny, że musi zginąć. Liza też krzyczała. Głośno, głośniej, z przerażenia w końcu straciła głos. Dla niej i dla tego chłopca jutro skończyło się dziś.


8.

Tego dnia, gdy z nieba spadł pierwszy, bardzo rzadki śnieg tej zimy, było tak bardzo zimno, że chłód zdawał się pochodzić z wnętrza ziemi. Tymczasem drzewa stały niewzruszone, obnażając jedynie nędzne kikuty gałęzi, bezlistne tak i słabe. Trawa przestała rosnąć, uschła w końcu wymęczona być może zbyt długą jesienią. Mróz w nosie i na policzkach, skostnienie dłoni, poza tym niepokój napełniał nie tylko umysł, ale też ciało tej małej, nadzwyczajnie chudej dziewczyny. I nagle Liz znów była tą, która zna swoje miejsce. Nie chciała tego czuć. Okropna świadomość przynależności dojrzewała jednak w niej i wraz z powrotem w znane dobrze strony, szczerzyła bezlitośnie kły. Liz znała każdy centymetr tej wioski, która zwłaszcza teraz najbardziej przypominała o dzieciństwie. O cichym, opustoszałym miejscu, w którym ludzie oddają cześć mętnej wodzie. Dziewczyna zaglądała przez zaparowane szyby domostw i, tłumacząc sobie to snem mieszkańców, mijała je prawie obojętnie. Prawie, bo jednak z jakąś trwogą niewypowiedzianą. Prawie, bo jednak w końcu musiała dojść do kresu wioski i spojrzeć na trzęsawisko. Wspaniałe, dumne bagno, przyciągało ją do siebie z cała swoją siłą, ponieważ było głodne. Głodne jej ciała, zapachu, myśli i głodne jutra oraz wieczności, która nie należała się dziewczynie z wioski. Usłyszała głos:
- Chodź.
To była ta kobieta. Kobieta ze snów i z rzeczywistości. Żywicielka wsi, poddana trzęsawiska i jego przyszła królowa. Liz podała jej rękę.
- Nadszedł już czas – powiedziała.
Więc weszły razem w głębinę trzęsawisk i powoli zanurzyły w nie głowy. Wszystko zniknęło i one były żywe tak, jak gdyby nigdy nie narodziły się.
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:43 przez cocahuetes, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Jak dla mnie za dużo wszystkiego na raz.
Kobieta żywiąca się "życiem innych". Taki "wampirek" bez kłów i wysysania krwi. To rozumiem.
Opowieść o jakimś plemieniu, które topi panny, by odprawić rytuał- też mogę przyjąć. Fajny motyw, chociaż mało rozwinięty. Dlaczego jej matka płacze od jej narodzin? Kim są te dziwne kobiety, które z bagna wychodzą i doń wchodzą?
Nie rozumiem w ogóle po co pojawia się w jej życiu w tym portowym mieście młody mężczyzna i dlaczego ginie w płomieniach, spalony na stosie. I czy to on? Jakoś zagmatwane.
Po co ona wraca do swojej wsi?
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

3
cocahuetes pisze:Była szara i sucha. Jej długie ręce rzucały cień, który zdawał się ciągnąć aż do budynków po drugiej stronie ulicy.
Niby wiem oco chodzi (mam bujną wyobraźnie) - jednak do końca nie wiem, co powinnam tu się dowiedzieć.
cocahuetes pisze:śmiesznie drżące kikuty
dlaczego one są śmieszne? Opis raczej do śmiechu nie pobudza...
cocahuetes pisze:pokrywał brud i strach,
i znowu- jak strach może pokrywać?
Nie, dalej nie będę wyławiała to co mi zgrzyta, bo zbyt dużo tego :x
cocahuetes pisze:on ubierał to w ładne słowa, później czytał.
Przyciągnęła mnie ta powiastka już wczoraj, jednak ze względu na jej długośc zostawiłam ją na dzisiaj... szkoda
Powiem tak: styl, opisy przywodzą mi na myśl powieści połudnowoamerykańskie. Gdyby to opracować, poprawić wyszłoby tu coś ciekawego, przyciągającego.
Jednak w tej chwili nie nadaje się do czytania - zbyt niejasne, trudno wyłowić myśl przewodnią.
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz

4
Nareszcie pełnowymiarowe opowiadanie, z konsekwentnie poprowadzoną akcją, logicznie ułożonym ciągiem wydarzeń, wyrazistą bohaterką. Duży plus za samą konstrukcję.
Drugi plus – za pomysł opowieści o martwej-żywej ofierze obrzędów religijnych w wiosce na bagnach.
Co do wykonania natomiast:
Niezbyt zręczne wprowadzenie: dopiero w środku akapitu czytelnik dowiaduje się, że maszkara, o której piszesz, to jednak dziewczyna, w dodatku moknąca na deszczu. W opisie samej postaci też rozmaite potknięcia:
cocahuetes pisze:Jej długie ręce rzucały cień, który zdawał się ciągnąć aż do budynków po drugiej stronie ulicy.
To reszta ciała nie rzucała cienia?
cocahuetes pisze:Łydki, śmiesznie drżące kikuty, pokrywał brud i strach
Strach na pewno nie może pokrywać łydek. Poza tym określenie "kikuty" wskazuje na jakieś kalectwo.
W dalszej części tekstu sporo jest podobnych niezręczności, ale nie będę się na nich skupiać.
Poważniejszy mankament widzę w tym, że twoi bohaterowie są właściwie pozbawieni emocji.
Składanie ofiar z ludzi – wszystko jedno, czy cyklicznych (takie np. wiosenne topienie Marzanny, tym razem z krwi i kości), czy okazjonalnych (np. dla odwrócenia zarazy albo klęski głodu) to nie jest wrzucanie do bagna kłody drewna albo wiązki siana. Sugerujesz, że wiąże się to z jakimś świętem, ale nikt tam ani się nie cieszy, ani nie opłakuje ofiary, ludzie jedynie wykonują jakieś czynności.

Rozumiem, że dziewczyna (zmora, upiorzyca?) może uczuć nie okazywać czy nie mieć. Ale ów Renato – traci siły, chudnie, niknie w oczach – i co? Nie dostrzega swego stanu? Nie przejmuje się nim? Nie widzi związku z obecnością dziewczyny?
Podobnie chłopiec-pisarz. Pomiędzy nim a dziewczyną nie ma żadnego napięcia. A powinno być – on najpierw się domyśla, a potem wie, że to nie jest zwykła dziewczyna. Mogłaby się zrodzić fascynacja przemieszana z odrazą, strachem…Człowiek spotyka już nie-człowieka. I co? I nic, normalka.
I ta jego śmierć – nie dajesz poznać wcześniej, że chłopakowi cokolwiek grozi, że może stracić życie – czytelnik nie ma okazji, żeby mu kibicować czy współczuć, więc i okrucieństwo śmierci też nie angażuje, równie dobrze chłopaka mógłby stratować w zaułku rozpędzony koń.

Budujesz swój świat wyłącznie z elementów mało pociągających.
cocahuetes pisze:Przepocone kołdry, poduszki, elementy garderoby zwisały z balkonów, a na kilkunastu z nich stały stare łóżka, z których dochodziło ciche chrapanie czy podciąganie nosem. Były też szafy, komody, toaletki wyrzucone na pewną śmierć przez przegnicie.
cocahuetes pisze:Byli brudni, tak bardzo brudni, że Liz prawie czuła, jak ich pot przenika przez jej skórę i zanieczyszcza krew.
cocahuetes pisze:Między nogami biegały brudne dzieci
cocahuetes pisze:Tymczasem nadchodził zmierzch i smród chętnych kobiet zwabił już pijanych mężczyzn
Właściwie po co ci to całe nagromadzenie brudu i smrodu? Okropne historie mogą się rozgrywać również w otoczeniu milszym dla oczu, uszu i nosa, a nawet, prawem kontrastu, działają wówczas silniej.
cocahuetes pisze:Kobietami, które w dzień przerzucają kilka ton ryb, wycierają je o spocone uda, po czym pakują w kolorowe chusty,
A tego to już kompletnie nie rozumiem.

Ja wiem, że bohaterowie mogą być odrażający, brudni i źli, a książka o nich – fascynująca, ale do tego potrzeba ręki mistrza. Na początku przydałoby się większe zróżnicowanie scenerii.

A, i jeszcze trochę o tym bagiennym kulcie: najpierw wszystko wskazuje na to, że dziewczyna będzie taką kolejną żoną władcy-boga bagien, któremu trzeba co jakiś czas podsuwać kolejną oblubienicę – a potem niespodziewanie wprowadzasz kobietę dzieciobójczynię.
cocahuetes pisze:- To było jej dziecko. Dziewczynka.
- Więc ona była pierwsza...
- Tak.
- Dlaczego?
- W imię władzy. Ta kobieta chciała wszystkiego.
- I została z niczym.
- Nie. Otrzymała wieczność. To więcej, niż ty i ja możemy sobie wyobrazić. To więcej niż raj.
To jest górnolotne, ogólne i puste. Wszystko, nic, wieczność, raj... Pomijam fakt, że wieczność może być przepełniona cierpieniem. Żeby takie indywidualne dzieciobójstwo stało się aktem założycielskim jakiegoś kultu, musi mieć znaczenie dla całej społeczności, a tutaj tego nie widać.
W ogóle masz skłonność do górnolotnych sformułowań, które czasem wprowadzają konfuzję:
cocahuetes pisze:Głodne jej ciała, zapachu, myśli i głodne jutra oraz wieczności, która nie należała się dziewczynie z wioski.
To w Twoim świecie „wieczność” jest uzależniona od pozycji społecznej czy miejsca zamieszkania?

Tak tu marudzę, ale widzę, że umiesz wymyślać niebanalne historie i tworzyć sugestywne tło akcji. Generalnie, pomimo pewnej nadekspresji, chyba nie zawsze świadomej, podobało mi się.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

5
śmiesznie drżące kikuty
dlaczego one są śmieszne? Opis
raczej do śmiechu nie pobudza...
Uważałbym. W ogóle jestem za tym, żeby nie traktować słów zbyt dosłownie- z resztą nie tylko ja. Polecam Dziennik 1954. Nie tylko jako jakiś poradnik, warto to przeczytać tak w ogóle.

Nie chcę wchodzić Sir W. w paradę, ale zacytuje Kresa :D
„Śmieszny
głodny kaleka" wzbudzi odruch
litości. Bo czytelnik wprawdzie
przeczyta „śmieszny głodny",
lecz zrozumie „jaki nieszczęśliwy
i wzgardzony".
Wydaje mi się że oba zabiegi dają efekt =.

Cytat: odc. 22 jeśli się nie mylę.
Obrazek

6
Witam,
dziękuję za wszystkie komentarze:) Zdaje sobie sprawę, że tekst ma wiele mankamentów i wymaga poprawek, dlatego wrzuciłam go na forum. Jednak cieszę się, Rubia, że w gruncie rzeczy Ci się podobał :)

Co do cytowanych fragmentów, wejdę w polemikę. Brud i smród były mi potrzebne. Celowo nie zróżnicowałam krajobrazu, żeby pokazać, w jakich warunkach narodziła się moralność opisywanych przeze mnie ludzi. Rubia, napisałaś, że oni niczego nie odczuwają. To prawda. Oni nie buntują się, nie próbują walczyć z rzeczywistością, są bierni i tak naprawdę bezradni. Wrzucając kolejną już dziewczynę do trzęsawiska, pozbyli się resztek współczucia. Oni czekają tylko na moment, w którym król trzęsawiska otrzyma swoją ofiarę, wszystko odżyje, a oni wreszcie będą mogli coś zjeść. Są apatyczni, to prawda. Ale czy można nie być apatycznym, kiedy jest się przeraźliwie głodnym? W takich warunkach, moim zdaniem, rodzi się nowa moralność. Oni nie czują, są jak zwierzęta (nie obrażając zwierząt), które muszą zaspokajać tylko podstawowe czynności fizjologiczne. Nie myślą, nie planują, działają schematycznie. Inna rzecz dzieje się z chłopcem, który opisuje historię Lizy. On dorastał w mieście, w którym ludzie są nadzwyczaj pobudzeni. Oddają się wszystkim swoim żądzom, panuje chaos, którego nikt nie może powstrzymać. On jest ofiarą tego chaosu. Zdaje sobie sprawę, że nie wyjaśniłam dokładnie, dlaczego on ginie. Taki był mój zamiar. Chciałam podkreślić bezsens tej zbrodni i brak logiki w postępowaniu ludzi z miasta. Oni chcieli po prostu mieć jakieś widowisko, być może po prostu ukarać kogoś za to, że są tym, kim są. Napisałam, iż do miasta dotarła nowa moralność, do której Liza nie mogla przywyknąć. Ów chłopiec był właśnie jedną z ofiar, która miała przypieczętować nadejście nowej moralności. Ci ludzie musieli kogoś zabić, żeby nadeszło swoiste oczyszczenie. Musieli mieć swoją ofiarę, ukarać kogoś za to, że panuje taki chaos. Chcieli też zmian. Na pewno nie wyjaśniłam tego dokładnie w opowiadaniu, ale powiem szczerze, że nie chciałam dawać odpowiedzi. Wolałam, żeby każdy zinterpretował to opowiadanie tak, jak jemu się to podoba i tak, jak ktoś to widzi.

Co do postaci Renato - faktycznie, tutaj się walnęłam. Powinnam go szerzej scharakteryzować, on powinien coś zauważyć, jednak pisząc to, uważałam, że przedstawiam świat praktycznie tylko z perspektywy Lizy. Taka była moja wizja. Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że mogłam go jakoś zmobilizować do działania. Z drugiej jednak strony - nie chciałam, żeby czytelnikom było go żal. To był zły człowiek, Liza go wybrała, ponieważ to czuła. Traktował ją z pogardą, jak swoją służącą, ona godziła się na to, ponieważ tak naprawdę nie miała się, gdzie podziać i nie wiedziała, kim jest.


Co do kobiety-dzieciobójczyni pomyślałam po prostu, że czytelnikowi należy się wyjaśnienie, skąd wziął się ten cały kult. Być może źle nakreśliłam tło, przyznaje się. To mój pierwszy tekst tego typu, wcześniej zajmowalam się tematyką wojenną lub obyczajową. Jestem wdzięczna, że zwróciliście mi na to uwagę. Następnym razem postaram się bardziej przyłożyć do takich kwestii.


Co do zarzutu, że opowiadanie jest niejasne... Tego już chyba nie mogę zmienić. Ja, jako czytelnik, nigdy nie szukałam literatury, która dawałaby łatwe i jasne odpowiedzi. Oczywiście, na pewno sporo mi brakuje do tego, by stwierdzić "to opowiadanie ma być niejasne i już". Myślę, że do tego potrzeba jednak wielu lat pracy, by móc tak powiedzieć, jednak będę się starać. Nie pójdę w łatwe rozwiązania.

Dalej, śmiesznie drżące kikuty... Same kikuty, rzeczywiście, palnęłam znów, ponieważ sugerują, że Lizie brak jakiejś kończyny. To na pewno zmienię :) Jednak 'śmiesznie' zostawiam, ponieważ jestem tego samego zdania, co polishbritpoper .

Dorapa , odpowiadając na twoje pytania powiem:
1. Jej matka płacze od narodzin Lizy, ponieważ wie, że jej córka będzie kolejnym darem dla trzęsawiska. Nie napisałam tego wprost, ale widać założyłam, że to jest jasne i każdy się domyśli. Mój błąd.

2. Te dziewczyny, które się topi są oczywiście ofiarami dla trzęsawiska. Kobieta, która odprawiła rytuał twierdziła, że one będą nałożnicami króla. Nikt nie znał prawdy, ponieważ żadna dziewczyna nigdy stamtąd nie wróciła. Dlatego można było wierzyć tylko tej kobiecie. "Te dziwne kobiety" nie wychodzą z bagna. Tylko Liza wyszła, ona nie widziała innych i nie wie, co się z nimi stało. To, że ona wyszła i, dlaczego wyszła jest faktycznie nie jasne, ale chciałabym, żeby takie pozostało, ponieważ lubię domysły :) Cała pozostałe wyjaśnienie, jest jednak w tekście.

3. Chłopiec pojawia się w jej życiu, by coś zmienić. Ona żyje od ofiary do ofiary, nie ma wątpliwości, że na świecie są sami źli ludzie. W końcu została utopiona, a potem napatrzyła się na nierząd miasta. W końcu poznaje jedynego, jak jej się wydaje, dobrego człowieka w mieście i on nagle ginie... Jej nadzieja na zmianę życią znika. Znika też jej dopiero co zrodzona wiara w dobro. Dlatego postanawia wrócić do wioski. Ponownie nie może znaleźć sobie nigdzie miejsca, a wioska nie wydaje się już jej tak straszna, ponieważ zaczyna odczuwać silne przywiązanie do bagna. Przecież w końcu ono ją przywróciło do życia i dzięki niemu nabrała nowych mocy. To, co bylo dla niej na początku przekleństwem, teraz staje się źródłem bezpieczeństwa. Tak ja to rozumiem.


Pozdrawiam,
cocah

7
Nie chce być upierdliwa, ale zuważcie jedno (polishbritpoper, cocahuetes): w przykładzie jest podany „Śmieszny, głodny kaleka" - jaką reakcje wzbudzają te słowa? po pierwsze sympatię "Śmieszny" =miły, potem: głodny kaleka = współczucie, razem daje to miłe odczucie wyrażenia. Nie ma tu słów twardych, podkreślajacych. (chociaz do końca Kres w tym przypadku mnie nie przekonuje)
I teraz twoje cocahuetes sformułowanie: "śmiesznie drżące kikuty", tu raczej sympati nie widzę, kikuty nie napawaja optymizmem, więc raczej jest to krzywe spojrzenie na dane zjawisko. Reasumując twój przykład i Kresa to dwa rózne zjawiska, pomimo że oboje użyliście tego samego wyrazu- znaczenie i odczucie nie jest juz to samo.
Ale to jest moje wrazenie na przeczytane przeze mnie słowa - a ty zrobisz z tym co zechcesz - to twój tekst.
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz

8
Tak tylko że to jest analogia. Przyjrzyj się wcześniejszemu opisowi. To wzbudza współczucie a "śmieszny" nie jest aż tak drastycznym- jak Wy to nazywacie- zgrzytem. Opis jest bardziej wymowny i zaskakujący. Literatura nie ma robić loda czytelnikowi, żeby się wszystko ładnie i gładko czytało, niech raczej wszystko idzie pod włos, w poprzek, niech się czytelnik spoci i niech sapie(OK trochę za bardzo odjechałem).

[ Dodano: Pon 17 Sty, 2011 ]
I to nie są dwa różne zjawiska. Ciągle mowa o właściwym dobieraniu przymiotnikow tak aby opis był dobry, wykorzystując nie samo znaczenie słowa a jego relacje z pozostałymi. Jak związki chemiczne.
gliceryna (kto lubi mydła glicerynowe ręką do góry)

C3H5(OH)3 + 7/2 O2 = 3CO2 +
4H2O

kwas mrówkowy

2HCOOH + O2 --> 2 CO2 + 2
H2O

to reakcje różnych związków ale ten sam typ - spalanie [jeśli napisałem źle to sorry nie jestem chemikiem]
Obrazek

9
Cocahuetes, na pewno wiesz, że czasem intencje autora rozmijają się z odbiorem tekstu przez czytelników. Ja nie twierdzę, że powinnaś rozbudowywać tekst o jakieś długie wywody, nie sądzę na przykład, żeby potrzebne były drobiazgowe wyjaśnienia, dlaczego ginie chłopiec-pisarz. Chodzi mi o to, że ta jego nagła śmierć, która nie ma uzasadnienia w przebiegu wcześniejszych wydarzeń, jest takim typowym „uprzątnięciem” bohatera, który zrobił swoje i należy go usunąć, żeby się po tekście nie plątał, skoro już nie jest potrzebny. Ale do tego nie trzeba rozpalać stosu, a jeśli to robisz, wtedy potrzebne jest choćby jednozdaniowe wytłumaczenie, byleby wiarygodne… Powszechnym zdziczeniem obyczajów można wytłumaczyć wszystko, więc nie jest to dobry argument.
Podobnie jest z Renato – nie musiałabyś wiele rozpisywać się, wystarczyłoby jakieś zdanie, że z niepokojem ogląda swoje patykowate ręce, a potem podejrzliwie przygląda się dziewczynie, albo że patrzy na siebie w lustrze, przerażony i ogląda ciuchy, które na nim wiszą – w końcu przecież człowiekowi nie jest obojętne, co się z nim samym dzieje, takie zdanie czy dwa nadawałoby zatem całej sytuacji większą dozę realizmu psychologicznego.
Nie piszesz powieści sensacyjnej, gdzie liczy się przede wszystkim wartka akcja i kolejne zaskoczenia, więc dopracowanie bohaterów i relacji między nimi ma swoje znaczenie.
A jeśli chodzi o opis miasta, jego mieszkańców i wnioski, jakie z tego mogą wypływać, to kwestia jest o wiele bardziej skomplikowana.
Ja wiem przecież, że całkowicie świadomie uczyniłaś to miasto takim odrażającym, ale, wierz mi, nie ma bezpośredniego związku między bałaganem i brudem a moralnością bądź niemoralnością, hipokryzją i innymi paskudnymi cechami. Nie chciałabym mieszkać we Florencji za czasów Savonaroli, chociaż było to wówczas jedno z najpiękniejszych miast na świecie…
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”