To opowiadanie jest moim swoistym rozrachunkiem i zamknięciem jakiegos rozdziału w życiorysie. Przez dwa lata się do niego nie przyznawałem, ale teraz proszę, rzucam na pożarcie.
Przyjemnej lektury

Pamiętasz tamten czerwcowy poranek? Zabawnie było toczyć sobie w żyły wieczność, nie sądzisz? Przyjęliśmy ją jak dzieci, przekonane, że nie robią nic złego. Braliśmy to tylko jako zwykły zwrot należności. Odebrane zawsze powinno wrócić do właściciela. Tak przynajmniej nas nauczono. Wyedukowano. Wbito do głowy...
Wiesz, teraz, gdy tym myślę, dochodzę do wniosku, że byliśmy cholernie lekkomyślni. Młodzi, głupi, pozbawieni wyobraźni. Nie umieliśmy wykrystalizować w umysłach wyraźnych konsekwencji tego, co robimy. Śmialiśmy się zadając sobie nawzajem krzywdę, którą wtedy uznawaliśmy za świetną zabawę. Ciekawość nowych doznań, zew przygody, łamanie praw i narzuconych zasad – to przyciągało jak magnes, popychając coraz dalej. Otworzone przez nas bramy zdawały się niegroźne, a jeśli nawet, ufaliśmy, że w każdej chwili możemy je zamknąć. Czy już wtedy dochodziło do nas kłamstwo tych wierzeń, czy też stało się to później, gdy pierwsze dusze uszły z pod cielesnej powłoki?
Przypatrywaliśmy się temu zjawisku nie rozumiejąc, osłupieni widokiem, jaki przyszło oglądać nam po raz pierwszy. Czerwień płynęła powoli po posadzce, zasilana błękitem łez zgromadzonych wokół. Nie dołączyliśmy swoich, zbyt przejęci, a może po prostu zbyt dumni by się na to zdobyć. Obiecaliśmy sobie już nigdy więcej tego nie czynić. Skąd mogliśmy wiedzieć, że wkrótce w oczach ludzi zapanuje susza, a my sami potrzebować będziemy choć kropli niosącej oczyszczenie?
Upadek następował powoli. Część po części, kawałek po kawałku, traciliśmy wszystko, co stanowiło dla nas wartość. Była to tortura, a najgorsze, że byliśmy zupełnie świadomi spustoszeń, jakie się w nas dokonywały. Gdy płacz odszedł jako pierwszy, nie przywiązywaliśmy do tego wagi, skłonni byliśmy nawet twierdzić, że dobrze się stało. Odtąd człowiek przestanie ulegać cierpieniu – mówiliśmy. Jakże idiotycznie brzmią takie słowa słyszane z perspektywy czasu.
W rzeczywistości trawiąca nas udręka nie zmniejszyła się ani trochę, uległ natomiast redukcji system obronny przeciw jej wpływom. Niezdolni załkać w najcięższych chwilach zmuszeni zostaliśmy dusić w sobie cały ból, w nadziei, iż uda się nad nim zapanować. Godzina po godzinie, dzień po dniu i tydzień po tygodniu toczyliśmy wewnętrzną batalię, której wynik, niezależnie od starań, pozostawał nierozstrzygnięty. Jedynym, co mogliśmy zrobić, było pokorne zwieszenie głowy, lecz paląca jak gorączka determinacja nigdy nie pozwalała na podobny gest. Wycieńczeni oporem, nie umiejąc pokonać cierpienia, zdecydowaliśmy się na jedyne pozostające nam rozwiązanie. Postanowiliśmy uciec.
Jak długo trwała ta rejterada, ileż brodów i przesmyków przyszło nam przekroczyć poranionymi kończynami, nie umiem określić. Wzgórza wyrastały w oczach, trudności piętrzyły się gęstym lasem ostrokrzewu, zwaliste konary co i rusz zagradzały kolejne obrane ścieżki. Błądząc w labiryncie bezpiecznych rozwiązań powoli traciliśmy orientację i rozeznanie we własnych postanowieniach. Nie potrafiliśmy już określić jak chcemy podążać, dokąd iść, z jakim tempem i od której strony. Oddani pragmatyce przetrwania niepostrzeżenie staliśmy się jej niewolnikami, bezwolnymi marionetkami bez możliwości podejmowania własnych decyzji. Najważniejszym stał się brak zagrożenia, cała reszta musiała zostać zepchnięta na drugi plan. Nie bez sarkazmu wspominam pełny sukces tego dążenia.
Zamknęliśmy się w czterech ścianach. Odcięliśmy źródła komunikacji. Wokół zawodnych miejsc rozpostarliśmy dźwiękoszczelną siatkę. Zasłoniliśmy okna. Widok zza szyby, który przyszło nam zobaczyć, wyrzuciliśmy z pamięci. Utonęliśmy w półmroku i ciszy.
Z początku szło całkiem nieźle. Słuszność tego, co robimy, była aż nazbyt oczywista. Jeśli nigdzie się nie wyjdzie, nie wpadnie się na kłopoty, jeśli zerwie kontakty z ludźmi, nie zostanie się przez nich skrzywdzonym, nie zazna braku akceptacji, odrzucenia, nie padnie ofiarą głupoty i niegodziwości. Nigdy nie odczuje bolesnego odcisku nienawiści i zazdrości. Ujdzie wszystkiemu, co złe. Przeżyje się dłużej i lepiej.
Wygodniej. To słowo z jakiegoś powodu zdawało się skazą na perfekcji naszego planu. Czy jest coś złego w dążeniu do wygodnego życia? Co jeśli dokonujemy tego kosztem innych ludzi? Albo samych siebie?
A radość? Kiedy to odkryliśmy, że nadchodzące po sobie dni przynoszą coraz mniej szczęścia? Od kolejnych uśmiechów mijały całe wieki. Euforii nie przeżywaliśmy już wcale.
Cisza była naszą przyjaciółką. Pozwalała w spokoju ogarniać własne myśli, pomagała spowolnić ich bieg. Nic dziwnego, że zaczęliśmy myśleć więcej i częściej, mieliśmy wszak ku temu doskonałe warunki. Kontemplowaliśmy samych siebie, wymyślaliśmy metody leczenia psychicznych rozterek, rozważaliśmy coraz bardziej skomplikowane zagadnienia z dziedziny filozofii. Postęp prowadził nas dalej, ani się obejrzeliśmy a staliśmy już na śliskich, wyboistych rozdrożach pełnych fałszywych dróg i ślepych uliczek. Nasz umysł podlegał zbytnim przeciążeniom. Włączyła się czerwona lampka. Przestaliśmy nurkować w tamtych basenach.
Powróciliśmy do ciszy, lecz wkrótce i ona stała się dla nas zbyt nieznośna. Potrzebowaliśmy czegoś, co zaprzątnie nam głowy, dźwięku innego niż bicie własnego serca i szum wokół skroni. Chcieliśmy zaśpiewać, lecz pierwsza zwrotka uwięzła w gardle. Spróbowaliśmy zakrzyczeć, lecz wydobyliśmy tylko głuchy jęk. Ze zgrozą uświadomiliśmy sobie, że już tego nie potrafimy. Strach rozprzestrzenił się jak pożar w suchym lesie, palił nas żywym ogniem dochodzącym do rdzenia naszego jestestwa. Chcieliśmy ugasić go wściekłością.
Gniew także nam odebrano.
Nic dziwnego, że tamtej chwili zdecydowaliśmy się wyjść. Nie można było przecież ryzykować dalszych zaprzepaszczeń. Rzucając się ku zamkniętym drzwiom, zaciekle waląc w żelazne futryny próbowaliśmy wydostać się na powierzchnię. Okazało się to trudniejsze niż sądziliśmy. Niezrażeni niepowodzeniem zerwaliśmy firany. Przez brud okalający okna nie można było dostrzec niczego. Sięgnęliśmy ku dźwiękoszczelnym siatkom, lecz zwisające z nich poczwary skutecznie odżegnały nas od zamiaru ich zdjęcia. Staliśmy nadal uwięzieni wewnątrz stworzonej przez siebie klatki, ogarnięci paniką, nieumiejący zneutralizować przerażenia w złości czy płaczu. Cały budowany tak długo trud osiągnięcia spokoju w jednej chwili legł w gruzach. Wzięliśmy rozpęd, skoczyliśmy, przebiliśmy się przez szybę. Długo spadaliśmy w dół.
Obudziliśmy się na bruku, pośród odłamków szkła wbijających się w ciało. Leżąc bez sił otworzyliśmy oczy, lecz ostre słońce natychmiast je zamknęło. Dłuższą chwilę przyszło nam przyzwyczajać się do jasności. Kiedy już się to udało ze zdziwieniem stwierdziliśmy iż tarcza króla niebios emituje mniej światła niż kiedyś. Było to jedno z tysięcy bystrych spostrzeżeń, jakich wtedy dokonaliśmy. Oto bowiem, pomimo wyczuwalnych podmuchów wiatru, gałęzie pobliskich drzew trwały niewzruszenie w tych samych pozycjach. One same stały się koloru stali i żelaza. Trawa wokół pachniała stęchlizną i rozpuszczalnikiem, kamienie, na których leżeliśmy, były miękkie jak gąbka. Niebo miało dziwny, szafirowy kolor. Domy wokół wycięto chyba z tektury.
Świat poszedł do przodu, w czasie gdy my trwaliśmy w pustelniach. W zasadzie nie powinno nas to dziwić, lecz czy było przez to łatwiej się z tym pogodzić? Uświadomiliśmy sobie przecież, że wszystko to, co obmyśliliśmy, stało się błędne a cały układany przez nas porządek bytu całkowicie stracił na autentyczności. Zdjęła nas trwoga. Z pełną wyrazistością doszła świadomość utraconego już czasu. Chciało się zapłakać, jednak oczy pozostały suche. Chciało zawyć wściekłością, gdy dźwięk się nie wydobył. Pozostało zapaść się w smutku, lecz nie wiedziało jak.
Gdy tak wspominam ten czerwcowy poranek, zaczynam dostrzegać pewne uzasadnienie dla tego, co zrobiliśmy. Utraciliśmy przecież tak wiele. Czy można nas winić za to, że staraliśmy się ocalić co jeszcze pozostało? Decyzję podjęliśmy w tak trudnych okolicznościach, przytłoczeni bagażem doświadczeń z przeszłości chcieliśmy, choć częściowo, się od nich uwolnić. Zapomnieć.
Próbowaliśmy wielu sposobów. Niektóre niszczyły nas wewnętrznie, ocalając ciało, inne znowu przybliżały do boskości z niepowetowaną szkodą dla organizmu. Z każdym kolejnym eksperymentem stawaliśmy się podobniejsi skorupie. Pęd ku nirwanie szybko wymknął się nam spod kontroli, wszelkie dawkowanie przekroczyło dozwolone normy. Próbowaliśmy rzucić, bezskutecznie. Spróbowaliśmy ponownie, o mało nie przypłaciwszy tego życiem. Ale nie przestaliśmy. W końcu udało się porzucić to brzemię. Pamiętam, jak dojrzewały czereśnie.
Pogoń jednakże nie skończyła się nigdy. Wolni od grzechu i bezpieczni od wszelkiego zamętu zachłysnęliśmy się sukcesem. Wszystko zaczęło układać się po naszej myśli, my sami, dojrzalsi, potrafiliśmy już trafniej decydować o sobie. Wyszliśmy na prostą, mozolnie, acz metodycznie budując pod sobą fundamenta na których ostaniemy w przyszłości. Ona jedna stała się dla nas istotna, jej związek z teraźniejszością był tak ważny, iż nie ośmieliliśmy się lekceważyć niczego z nią związanego. Bywało nam trudno, przychodziły okresy zapaści i utraty pewności siebie, zawsze jednak wstawaliśmy z kolan. Czasami działo się to przy pomocy innych ludzi. Zaczęliśmy wierzyć w ich dobroć. Zapragnęliśmy ich towarzystwa.
Założenie związków przyjaźni, miłości i małżeństwa było tylko kwestią czasu. Nasz mały, skromny mikroświat rozszerzył się znacznie, zapełnił nowymi wspaniałymi ludźmi. Naprawdę cieszyliśmy się na tych przyjęciach, składając oraz otrzymując od siebie wzajem podarunki i dowody uznania. Najbliżsi darzyli nas taką troską, dawali tak wielkie wsparcie. Warto było dla nich żyć, wstawać każdego ranka, robić nawet rzeczy, które nie do końca sprawiały nam przyjemność. Byli tacy ważni dla nas, byliśmy tacy ważni dla nich.
Odeszli bez pożegnania. Z początku zmniejszeniu uległa częstotliwość widzeń. Później odzywaliśmy się do siebie mniej. Coś przerwało naturalną ciągłość relacji. Utraciliśmy do siebie zaufanie, paradoksalnie zaczynając coraz więcej po sobie oczekiwać. Odezwie się pierwszy – myśleliśmy. Odezwij się pierwszy! – rozkazywaliśmy, lecz cisza w eterze pozostawała niezmącona. Duma nie pozwalała uczynić pierwszego kroku. Chociaż na tym zależało, nie zdobyliśmy się na przejęcie inicjatywy. W międzyczasie zdarzyło się kilka cudów i odrodzeń. Potem umarło na amen.
Została tylko rodzina. Tej, której jeszcze nie przeżyliśmy, unikaliśmy jak tylko mogliśmy. Zbyt wiele grzechów przeszłości było im wiadome, my sami zaś przez lata starannie wypielęgnowaliśmy w sobie awersję, której gąszczu nie potrafiło przebić żadne słowo i uczynek. Posiadaliśmy już własną, której mogliśmy i chcieliśmy się oddać.
To zadziwiające jak szybko potrafią zmieniać się priorytety, nieprawdaż? Przystępowaliśmy do zakładania rodziny z tak piękną ideą: żyć dla niej, utrzymywać, być wzorem do naśladowania dla potomków. Kapitalny altruizm kierował naszą dłonią zatopioną w bezsensownej robocie. Ze szlachetnych pobudek pobieraliśmy wysokie kredyty, by dzieciom niczego nie zabrakło. Harowaliśmy jak wół by zdobyć na utrzymanie. Dzieci rosły, koszty rosły, rosły również wymagania w pracy. Nawet brzuch najbliższej osoby zdawał się powiększać. Coraz to nowe obowiązki pogłębiały irytację. Niewdzięczność, z jaką stykaliśmy się na każdym kroku, prowadziła do zniechęcenia.. Przestaliśmy cieszyć się życiem rodzinnym.
Nagle zaczęliśmy się zastanawiać nad treścią naszego życia. Czytając, raz po raz, karty kolejnych dni, jakże słusznie konkludujemy, że nadaremno poświęcamy się dla tego wszystkiego. Rozwrzeszczane bachory nie warte są ani grosza wyłożonego na ich utrzymanie. Najbliższa osoba zdaje się podobna postaci z koszmaru, równie mile widziana. Te coraz bardziej jałowe rozmowy nieustannie przemieniające się w kłótnie, to niedorzeczne skupianie się na rzeczach błahych a przeoczanie istotnych, ta sztuczność gestów i póz, wyraźne braki intelektu, płytkość godna kałuży, szkaradność stracha na wróble, wdzięk bazyliszka i meduzy... Czy to jest ktoś, komu powierzyliśmy swój kapitał uczuć? Osoba, dla której ograniczyliśmy swą wolność?
Wspominamy wtedy te młode chwile znajomości, kiedy to we dwoje spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu. Nie oczekiwaliśmy po sobie niczego i właśnie to było piękne. Płynęliśmy na fali tej swobody, niestraszni sztormom i czarnym chmurom, do bezpiecznego brzegu, ostoi pewności. Jakże wielkie pokładać zaczęliśmy zaufanie, jak szybko iskierka sympatii przemieniła się w gorący płomień uczucia.
Pożądanie, nic więcej. To nie mogła być miłość. Błąd, pomyłka, nieporozumienie najpewniej. Jeśli darzyliśmy ich miłością, dlaczego odczuwamy teraz tak wielką wzgardę? Jeśli kochanie przeplatamy z nienawiścią, gdzież podziało się to pierwsze?
Dajemy sobie czas na podjęcie ostatecznej decyzji. Zmienia się wiele, nie zmienia się nic. Odczuwając na karku kolejne lata decydujemy się na separację. Tak będzie najlepiej dla obojga. Jesteśmy zbyt starzy, by zmarnować resztę życia. Ruszamy na poszukiwanie szczęścia.
Pamiętasz tamte czerwcowe poranki pośród jesionowych ław? Zapach środków czyszczących, zaduch źle wentylowanego pomieszczenia. Szkliste oczy dzieci, już rozumnie przypatrujących się kłótni dorosłych. My sami niczym oszalałe lwy walczący o domniemaną należność. Bez pardonu, bez półśrodków. Do bólu. Zazwyczaj najbliższych. Ja też nie chcę o tym pamiętać
Wreszcie wychodzimy na świat. Nasza kartoteka jest czysta, stan cywilny odpowiedni, konto uboższe o połowę, wyłącznie do naszej dyspozycji. Zaczerpujemy głęboki haust powietrza. Wdychamy świeżość i beztroskę. W końcu czujemy się wolni.
Co robimy? Wiele rzeczy wydaje się odpowiednich. Każdy scenariusz godzien rozpatrzenia. Mamy tyle możliwości, że zaczyna brakować rozsądku. I zabrakło. Rzuciliśmy się na pierwszą lepszą podnietę. Sama wiesz, co stało się później.
Wystarczyło przejrzeć się w lustrze. Ten w odbiciu, zdawał się kimś zupełnie obcym. Robił to, co my: gest, poza, ruchy warg – wszystko było zgodne. Mimo to nie potrafiliśmy i nie chcieliśmy uwierzyć. Zmieniliśmy się tak straszliwie. Odraza przejmowała nas na widok sobowtóra po drugiej stronie
Spróbowaliśmy to odkręcić, przywołać w pamięci wizerunek dawno minionych nas samych. W tym celu drążyliśmy w ciemnych korytarzach wspomnień. Z nadzieją rozkopywaliśmy dawno porzucone groby, licząc na odnalezienie wzorca, wedle którego będziemy mogli dążyć do poprawy. Wśród ocalałych resztek nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby w tym dopomóc.
Gdy opadł już kurz i popiół, przebudziliśmy się na wypalonej ziemi. Na próżno dociekaliśmy skąd się tu wzięliśmy. Niezależnie od starań, pozostawaliśmy w tym samym punkcie. Obsesja poczynała wzbierać na sile. Krzyk do księżyca wracał słabnącym echem, zamglone wizje kilku upadków odsłaniały naprawdę niewiele. Ktoś wyłamał klamkę z drzwi, którymi wchodziliśmy. Zrozumieliśmy, że powrót stał się niemożliwy.
Zapragnęliśmy umrzeć. Kiedyś, jako dzieci myśleliśmy o tym wiele, lecz dopiero teraz wykrystalizowała się nam pełna gama powodów, dla których moglibyśmy to uczynić. Byliśmy słabi, pogarda dla samych siebie przysłoniła widok na inne sprawy. Co dzień zamyślaliśmy nad sposobem pożegnania ze światem, każdy kolejny zdawał się niepotrzebnie brutalny i bolesny. Mieliśmy już dość spadania w dół, konanie w kałuży krwi również nie wydawało się nam właściwym końcem. Jednakże musieliśmy zdecydować.
Wybraliśmy powieszenie.
Tamtego czerwcowego poranka nawet stalowy słowik zdawał się ćwierkać ciszej.
[ Dodano: Wto 27 Kwi, 2010 ]
Nie może być idealnie z rana... Proszę któregoś z moderatorów o poprawienie literówki w tytule i skasowanie tej prośby.
