Przedstawiam dwa rozdziały powieści rozgrywającej się w czasach tak odległych, że właściwie mitycznych.
I
Nocą zaczął padać deszcz. Plusk kropel na flizach pałacowego dziedzińca obudził Orwinda. Leżał potem z otwartymi oczyma, wsłuchując się w narastający szum ulewy.
Przyjmował ją jako zapowiedź dobrej odmiany. Może wreszcie ustanie ten lodowaty, północny wiatr, który przez całą zimę nękał wyspy i znikną śnieżne czapy ze szczytów gór. Przesądni szeptali, że takie uporczywe zimno to zły znak dla królestwa. Inaczej powinny wyglądać dni poprzedzające wiosenne święto Matki Urodzaju. Tym bardziej, że to ostatnie miesiące panowania króla Serena, który latem ma ostatecznie przekazać pełnię władzy bratankowi. Czyżby sam los ostrzegał, że zmiana na tronie Kawataru nie zapewni krajowi pomyślności?
Orwind lekceważył te pogłoski. Zawsze znajdą się chętni, którzy będą rozgłaszać fałszywe przepowiednie, lecz obaj ze stryjem nie spodziewali się - przynajmniej w nieodległej przyszłości - ani napaści ze strony sąsiadów, ani groźniejszych niepokojów wewnętrznych. W fali chłodów nie upatrywał także złej wróżby dla siebie. Ilekroć los chciał w niego uderzyć, czynił to bez zapowiedzi. Wolałby tylko, żeby procesje w dniu wiosennej równonocy kroczyły wśród świeżej zieleni. Wielkie święto opiekunki królestwa wymaga stosownej oprawy, tak samo, jak Powtórzenie Praw. Zjazd namiestników wysp, przysięga na głównym placu miejskim, wielka parada floty, uczty w mieście i pałacu... Taka podwójna okazja do świętowania zdarza się raz na dziewięć lat i tych dni nie powinny przesłaniać żadne cienie.
Niedługo po wschodzie słońca chmury rozeszły się, odsłaniając czysty błękit. Pierwszy od dawna naprawdę ciepły ranek umocnił nadzieję Orwinda na udany przebieg uroczystości. Matka Urodzaju nie odwróciła swej twarzy od wyspy. Za kilka dni z okolicznych wzgórz napłynie do pałacu zapach dzikich hiacyntów, a zrudziała trawa na stokach nabierze świeżości i blasku.
Orwind kończył w łaźni poranną toaletę, kiedy Kofi rozłożył na ławie półokrągły płaszcz z cienkiej, purpurowej wełny haftowanej złotem.
- Po co mi to przyniosłeś? – zdziwił się, bo przez dwa tygodnie poprzedzające święta zawieszone były wszystkie oficjalne ceremonie dworskie. Czas postu i wstrzemięźliwości narzucał mieszkańcom królestwa odmienny niż zwykle rytm życia. Zamknięto wielką salę audiencjonalną w Pałacu Wysokim. Ciszę na korytarzach przerywała jedynie niespieszna krzątanina służby, od dawna przyzwyczajonej, że władcy Kawataru skrupulatnie wypełniają religijne obowiązki.
- Sekretarz Mesari już od świtu czeka na posłuchanie – wyjaśnił chłopiec. – Razem ze swoim bratem, kapłanem. Przecież nie wyjdziesz do nich, panie, w samej tunice.
- Jeśli w ogóle wyjdę – mruknął Orwind. Zamierzał spędzić przedpołudnie u starego mistrza ceremonii, ćwicząc świąteczne rytuały. Nie było to łatwe zadanie. Składający przysięgę na wierność prawom królestwa musieli wypowiadać długie frazy w języku niemal już zapomnianym, używanym tylko podczas świętych obrzędów. Gesty towarzyszące słowom również miały ukryty, lecz niebagatelny sens i nie wolno było zmieniać ich według własnej woli. Dopiero raz w życiu, przed dziewięcioma laty, był pełnoprawnym uczestnikiem tej uroczystości, więc teraz wszystkiego musiał uczyć się na nowo. Po krótkim namyśle zdecydował jednak, że przyjmie urzędnika. Mesari, najmłodszy spośród królewskich sekretarzy, wyróżniał się roztropnością i umiał oddzielać sprawy ważne od błahych. Nie prosiłby o posłuchanie bez jakiegoś rzeczywiście naglącego powodu.
Kazał wprowadzić petentów do bocznej komnaty, gdzie zamiast tronu stało zwykłe krzesło z wysokim oparciem. Pośród wymalowanych na ścianach kęp rozkwitających lilii, przy niewielkim stole z polerowanego cedru Seren spotykał się zazwyczaj z najbliższymi doradcami. W czasie przygotowań do świąt stary władca wychodził jednak tylko po to, by przyjąć raporty dowódców straży pałacowej i miejskiej. Chociaż nigdy nie rozmawiali o uczuciach, Orwind nie mógł oprzeć się wrażeniu, że stryj z ulgą przekaże mu niedługo resztę obowiązków. Coraz częściej pozwalał się zastępować. Właściwa wszystkim Orwinidom skłonność do przestawania tylko z garstką wybranych osób zaczęła u niego przybierać formę mizantropii.
Dwaj młodzi ludzie, eskortowani przez strażników, zatrzymali się tuż za progiem i pochylili w niskim ukłonie.
- Podejdźcie bliżej – Skinął ręką. – A ty mów, co was tu sprowadziło.
W delikatnej, przypominającej migdał twarzy pałacowego skryby ciemne oczy jarzyły się podnieceniem.
- Wybacz, książę, że ośmieliłem się prosić, abyś mnie dzisiaj wysłuchał, do tego o tak wczesnej porze – Mesari skłonił głowę. – Wiem, jak cenny jest twój czas. Naradzając się z bratem, wspólnie uznaliśmy jednak, że to wydarzenie jest tak zadziwiające, iż nie możemy zwlekać z powiadomieniem ciebie.
- O co chodzi? – zapytał Orwind, zafascynowany nie tyle samą treścią słów, ile krągłością fraz, wypowiadanych przez urzędnika. W porównaniu z nim przypominał raczej duchowego prostaka, który przez całe życie nie zdołał opanować reguł prawdziwie dwornej rozmowy.
Mesari zwrócił się w stronę drugiego mężczyzny i wykonał płynny, szeroki gest, jakby chciał właśnie zademonstrować jakąś kuglarską sztuczkę. – Oto mój brat, Kereni – wyjaśnił. – Jest kapłanem w świątyni Pana Mórz w porcie. Przyniósł ci, książę, coś naprawdę niezwykłego.
Brat Mesariego znowu się ukłonił, a potem sięgnął pod płaszcz i wydobył spomiędzy fałd skórzany worek. Rozwiązał go. Wyjął płaską, drewnianą kasetę. Zbliżył się do stołu. Przyklęknąwszy na jedno kolano, podniósł wieko kasety i podał ją księciu.
Orwind miał wrażenie, że śni. Trzymał w dłoniach największą świętość Kawataru, Księżycowy Dysk, który przodkowie dzisiejszych władców zabrali ze swej dawnej ojczyzny, kiedy pospiesznie uchodzili przed zagładą. Zapisano na nim słowa, jakie wypowiedział Poreme, nadając ziemię we władanie pierwszym ludziom, których ulepił z rzecznego mułu. Zaklęcia chroniące miasto i kraj przed plagami, tak silne, że jedynie wola bogów mogła je przełamać; formuły błogosławieństw udzielonych przez potężnych opiekunów, którzy po zakończeniu swej misji przeszli na niewidzialną stronę świata.
Księżycowy Dysk, od czasów Czarnej Nawałnicy przechowywany w cedrowej skrzynce zawieszonej nad ołtarzem w świętej grocie Amanis, został tam złożony jeszcze przez samego Orwinda Wielkiego. Od tej pory wynoszono go i pokazywano tylko podczas największych uroczystości. To na niego mieli składać przysięgę Seren, Orwind i namiestnicy wysp w czasie święta Powtórzenia Praw.
Ostrożnie dotknął dysku. Ciemny krążek z wypalonej gliny ujęty był w szeroki otok z dwóch metali: srebra i czystego złota. Przedstawiał ziemię otoczoną eterem strefy podksiężycowej i zamkniętą w słonecznym empireum. Na krążku ręka jego twórcy odcisnęła stemplami znaki mowy opiekunów, a na wstęgach metali, przemyślnie podzielonych na części, drobniutki grawerunek wypełniony czarną pastą utrwalił słowa późniejszych formuł ochronnych i klątw grożących tym, którzy ośmielą się naruszyć boski ład.
- Skąd... to masz? – Własny głos zabrzmiał w uszach Orwinda dziwnie obco i niepewnie.
- Wczoraj po południu przyszedł do świątyni kapitan statku – Młody kapłan starannie dobierał słowa. – Powiedział, że zdobył ten przedmiot w jakiejś... potyczce na morzu. Chciał go u nas zostawić, mówił, że ten... krąg... przynosi mu nieszczęście. Ale bał się go zniszczyć. Mógłby narazić się bogom... albo innym mocom.
Orwind pokiwał głową.
- Przyszedł do was, żebyście sobie z tym poradzili? Ten kapitan to oczywiście pirat, prawda?
- Prawda – potwierdził kapłan. – My w naszej świątyni składamy ofiary w imieniu wszystkich, którzy wypływają w morze. I pomagamy im bez różnicy.
- Przecież wiem – mruknął Orwind. Jako współrządzący państwem na setkach wysp miał i on swoje układy z piratami. – Kto to jest? Na jakim statku pływa?
- Już nie pływa, bo statek mu spłonął. Dwa dni temu, w porcie. Właśnie dlatego nas potrzebował. Zamówił ofiarę przebłagalną.
- Czy on zdawał sobie sprawę z tego, co ci przyniósł?
- Nie sądzę – Kereni pokręcił głową. – Przypuszczał tylko, że to przedmiot o wielkiej mocy, taki, który nie powinien znajdować się w rękach zwykłego człowieka.
- A dlaczego zwrócił się właśnie do ciebie?
- Nie do mnie. To znaczy, wcale nie o mnie mu chodziło. Nie znałem go przedtem. Chciał rozmawiać z głównym kapłanem Pana Mórz, ale teraz przed świętami trudno spotkać kogoś ze starszyzny. Wszyscy kapłani już od tygodnia przebywają w odosobnieniu na skałach i tylko jeden z nas stale czuwa przy ogniu. Wczoraj akurat była moja kolej.
- Ach, tak – Orwind z namysłem przypatrywał się młodemu mężczyźnie. – Ale ty wiesz, co to jest, prawda?
W ciemnych oczach kapłana nie było strachu, lecz raczej napięta uwaga kogoś, kto idąc po chwiejnym gruncie musi szybko rozstrzygać, gdzie postawić stopę.
- Domyślam się, książę – odparł.
- Skoro tak – powiedział sucho Orwind, a obaj jego rozmówcy wyprostowali się i zesztywnieli – to zapewne domyślasz się również, że najlepiej dla ciebie będzie, jeśli o wszystkim zapomnisz. Natychmiast, zanim wyjdziecie z tej komnaty. Czy rozmawiałeś z kimś jeszcze?
- Nikomu nic nie mówiłem. Kiedy skończyłem służbę przy ogniu, zaraz poszedłem do brata.
- Naradzaliśmy się tylko we dwóch – zapewnił szybko Mesari.
- I niech tak zostanie. Dobrze zrobiłeś, przychodząc do pałacu – na te słowa młody kapłan znów pochylił się nisko, a czarne, proste włosy opadły mu na czoło. – Przyjmij za to nagrodę – Orwind ściągnął z palca pierścień z szafirem. – I nie zajmuj się już dłużej tym kapitanem i jego sprawami.
W zamyśleniu spoglądał za nimi, kiedy wychodzili, odprowadzani przez strażników.
Trzeba wysłać jakiegoś wywiadowcę do świątyni Pana Mórz. Niech ma na oku kapłanów. I wezwać dowódcę straży portowej. On wie, jaki statek się spalił. Powinien odnaleźć tego kapitana.
Przeniósł wzrok na kasetę. Jeśli to naprawdę Księżycowy Dysk, a nie jakaś jego bliźniacza kopia, to ozdobna skrzynka w skalnej świątyni musi być pusta. Ciekawe, czy wie o tym Nazir, przełożony tamtejszego zgromadzenia. To on miał przywieźć dysk do pałacu, w uroczystym orszaku, dzień przed ceremonią Powtórzenia Praw…
W rogu pudła leżał jeszcze jeden przedmiot. Półokrągła złota tarczka, przyczepiona dwoma uszkami do solidnego łańcuszka. Na wypolerowanej powierzchni jubiler wyrył ptaka z rozpostartymi skrzydłami. Sądząc po sylwetce – sokoła. Jego ciało zostało pokryte czarną emalią, a końce skrzydeł ozdobione misterną inkrustacją z drobniutkich płytek tak dobranych, że układały się w migotliwy tęczowy pas. W sumie było to wytworne złotnicze cacko, które mógł nosić zarówno mężczyzna, jak i kobieta.
Czyżby to znaczyło, że skarb świątynny został rozkradziony?
Zanim wyszedł do króla, starannie ułożył dysk w kasecie. W zamyśleniu powiódł palcem po krawędzi metalowego otoku. Nigdy nie słyszał, żeby istniał inny przedmiot o takiej formie. Kroniki przywiezione z Ata-lan mówiły jeszcze o dwóch dyskach, Słonecznym i Podziemnym, lecz ten pierwszy miał być wykonany z białego złota, drugi zaś – z brunatnego agatu. Oba zaginęły po Czarnej Nawałnicy, a przypuszczeń na temat ich losów było nie mniej, niż bajarzy krążących po drogach Królestwa.
Uczył się niegdyś tekstów ze srebrnego pasa, przerysowanych na kawałku papirusu, gdyż musiał je znać jako przyszły władca Kawataru. Potrafił je teraz rozpoznać wśród innych. Z odczytaniem znaków na glinie i zrozumieniem napisów na wstędze złota mieli kłopot nawet kapłani i magowie. Nic dziwnego. Dysk pochodził z przeszłości tak odległej, że pamięć ludzka już dawno przekształciła ją w legendę. Był świadkiem dziejów i znakiem spraw wyższych niż jednostkowe losy kolejnych królów państwa na wyspach, a poza tym miał swą własną moc. Tak przynajmniej wierzono.
Zbezczeszczenie świątyni. Świętokradztwo. Próba złamania zaklęć ochronnych. Dwie zbrodnie niewątpliwe, trzecia prawdopodobna. Każda karana śmiercią. Kto mógł się odważyć na taką zuchwałość i dla jakich celów? Będą mieli ze stryjem o czym rozmyślać.
II
Słońce zbliżało się już do zenitu, kiedy przerwali rozmowę. Właściwie wiedzieli tyle samo, co rankiem. Święta grota była niedostępna od wczesnej jesieni aż do końca zimy, a jedyna droga do niej prowadziła przez osadę, w której mieszkali kapłani. Chociaż graniczyło to z nieprawdopodobieństwem, znalazł się śmiałek, który potrafił sforsować wszystkie przeszkody: i te, które postawiła przed nim natura, i te wymyślone przez strażników. Jaki jednak zamiar nim kierował?
Na pewno nie pospolity rabunek dla zysku. Skarbce wszystkich świątyń na wyspach obfitowały w kosztowności, a większość z nich była położona znacznie dogodniej, niż grota Amanis. Poza tym, nie waga kruszców decydowała o wartości relikwii. Rabuś musiał doskonale wiedzieć, po co sięga, kiedy otwierał cedrową skrzynkę. Wykonywał czyjeś polecenie, czy działał we własnym imieniu? Chciał zniszczyć dysk, a właściwie zawieźć go komuś, kto by się na to odważył, czy wprost przeciwnie - zamierzał wykorzystać do własnych celów święte słowa na nim wypisane?
- No cóż – Seren wsunął obie dłonie w ciemne, falujące włosy rozjaśnione pasmami siwizny. Z uniesionymi brwiami przyglądał się bratankowi. – Obawiam się, mój chłopcze, że w ten sposób daleko nie zajdziemy.
- Trudno na razie znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Może ten pirat powie coś, co wskaże nam właściwy kierunek.
- Może – Seren sięgnął po dzban z grubego szkła i nalał z niego do kubków. Jeden podsunął Orwindowi. – Zawsze w czasie postu więcej w tym wody, niż wina – Skrzywił się. – Ale dzisiaj to już naprawdę przesada. Powinieneś sprawdzić, czy piwniczny nie wydaje jakiejś córki za mąż. Nie patrz tak na mnie, wiem, kradzież dysku, świętokradztwo i tak dalej, ale powiem ci, że mamy również niemało szczęścia. Pomyśl, co by się działo, gdyby w przeddzień świąt przyjechali kapłani z wiadomością, że dysk przepadł. Na co mielibyśmy przysięgać? Na pustą skrzynkę? I co pokazać ludziom na placu?
- To racja – Po porannym wstrząsie Orwind też był skłonny szukać jaśniejszych stron wydarzenia. – Przysięga odbędzie się tak, jak powinna. Jakby nic się nie stało.
- Ano właśnie. Pytanie, co teraz robić. Ktoś musi jechać do Amanis. Może ten Mesari? Niech obaj z Nazirem wejdą do groty. Na wszelki wypadek można chłopakowi dodać czterech gwardzistów. Jest trochę za młody do specjalnych zleceń, ale skoro i tak już został w to wciągnięty... Najgorsze – Seren przetarł twarz ręką – że nie zdołamy utrzymać tajemnicy. Bo jak? Ty, ja, tych dwóch chłopaków – to dopiero początek. Nazir, kapłani w grocie, do tego jeszcze ten pirat… Nie wiadomo, komu dysk pokazywał. No i jego marynarze.
- Wyślę paru ludzi, niech posłuchają, o czym mówi się w porcie.
- Nie miej złudzeń, będzie o tym głośno. Oby dopiero po świętach. Wolałbym, żeby nie rozniosło się od razu po wszystkich wyspach, że pozwalamy, jak ostatni głupcy, wykradać nasze największe skarby.
- Przecież najpierw pokażemy dysk, a potem wszyscy będziemy kłaść na nim ręce. To powinno wygasić pogłoski.
- Ja też, synu, trochę na to liczę. Cóż, najważniejsze, że ciągle go mamy. I wiesz, po świętach zostanie w pałacu. Zastanowimy się jeszcze, jak go chronić, ale na pewno nie wróci do świątyni.
- A nie sądzi stryj, że ktoś go stamtąd wydostał, w ogóle nie wchodząc do groty? – zaryzykował Orwind.
Seren powoli pokręcił głową.
- Ktoś, kogo byłoby stać na taki wyczyn, nie dałby sobie potem dysku odebrać. Co wpadnie w szpony maga tej klasy, to przepadnie. A to musiałby być naprawdę pierwszorzędny mag, żeby działać na odległość.
- Nasi kapłani wcale nie są biegli w magii.
- Ja też czasem uważam ich za stado półgłówków – zgodził się Seren. – Ale parę sztuczek ochronnych chyba jednak znają. W końcu to ich obowiązek. Nie wiem zresztą, kto teraz miałby takie umiejętności. Strażnicy Dawnego Ładu? Przecież ich już prawie nie ma.
- Właśnie: prawie.
- No nie, nawet podczas tej rewolty za Serenila nie odważyli się naruszyć żadnej ze świątyń. A właśnie wtedy mogli zrobić użytek z dysku.
- Zawsze jeszcze pozostaje jakiś szaleniec – Orwind powoli obracał w palcach kubek, przypatrując się delikatnym bańkom powietrza uwięzionego w zielonkawym szkle. - Do tego obdarzony nie byle jakimi zdolnościami, bo samo szaleństwo nie wystarczy.
- Ano właśnie. Kolejna możliwość, nie gorsza od pozostałych. Co się tak wpatrujesz w to szkło? Chcesz zobaczyć w nim twarz złodzieja?
- Mógłbym spróbować – Orwind nie przejął się kpiną. – Ale jeszcze nie teraz. Na razie wiemy za mało, a ja swoimi umiejętnościami nie dorównuję magom.
Mesari razem z gwardzistami wyruszył do skalnej świątyni wczesnym popołudniem. W zanadrzu chował pierścień królewskiego pełnomocnika i list do Nazira. Niedługo potem zarządca portu przysłał pod strażą kapitana spalonego statku. Pirat był niedużego wzrostu, miał włosy zrudziałe od słońca i dziwnie przypominał jakiegoś nastroszonego gryzonia. Okazał się rozmowny. Chętnie i ze szczegółami opowiadał, jak przed tygodniem złupił niewielki statek kupiecki, który stracił maszt w czasie sztormu. Oprócz ładunku płótna i oliwy wpadło mu w ręce tylko dwóch pasażerów, licząc tego z dyskiem. Szczerze żałował, że tajemniczego przedmiotu nie wrzucił od razu do morza razem z jego właścicielem.
- Szwenda się taki zimą po morzu, udaje uczonego, uczciwym ludziom włazi w drogę jak czarny kot i jeszcze wlecze jakieś plugastwo, zaklęć pełne!
Z potoku wymowy Orwind szybko wyławiał przydatne informacje.
- Mówisz, że mógł być uczonym? A może magiem? I tak łatwo wam uległ? Nie potrafił się obronić?
- Ja tam nie wiem, magiem czy nie magiem – ponuro odparł kapitan. – Wyglądał na uczonego, młody, zadbany, gładkie ręce, odzienie porządne... Bronić się nie bronił, bo majaczył w gorączce i musieliśmy znosić go z pokładu, razem z tym jego workiem. Pewnie plątał się, gdzie nie trzeba i dostał w łeb masztem. Miał ranę z tyłu głowy. Ci z południa wszyscy tacy, nie nawykli do pływania, jeszcze nie staną dobrze na deskach, a już rzygają i potem ciągle są z nimi kłopoty. Do tego przy sztormie! – machnął ręką.
- Z południa? – Seren aż wychylił się ze swego krzesła. – On nie był Kawatarczykiem? A statek? Też był obcy?
- Na nasz bym nie polował – z godnością wyjaśnił pirat. – Wiem, co mi przystoi. Nie, wszystko było stamtąd: statek, ładunek, załoga. Marna ta ich oliwa. Płótno trochę lepsze, ale też niewarte, żeby się z nim w taką porę tłuc przez pół świata.
- Zaraz – przerwał Orwind. – To oni płynęli do nas? Jesteś pewien?
- Co mam nie być pewien. Szli prosto do portu w Kawatarze..
- A nie mogli uciekać przed sztormem?
- Jasne, że mogli. Ale tego płótna na pewno u nas nie kupili. Każda bela miała pieczęć ze znakiem słońca w trójkącie. Beczki też. To przecież Południowe Wybrzeże.
- Komu sprzedałeś tych ludzi? – zapytał nagle Seren.
- Eee... wybełkotał pirat. – Ja... tego... wypuściłem ich...
Sprzedaż pasażerów i załóg statków była zabroniona królewskim edyktem. Wszystkie państwa Zielonego Morza przestrzegały tej zasady, żeby uniknąć paraliżu żeglugi i handlu morskiego.
Orwind roześmiał się. – No i dokąd sobie poszli?
Ludzi pojmanych na morzu nie można było wystawić na publicznym targu. Handel niewolnikami podlegał ścisłej królewskiej kontroli. Nadzorcy targowisk sprawdzali pochodzenie sprzedawanych, piraci musieli więc działać poprzez zaufanych pośredników.
- Wziął ich zarządca winnic w Lime - Gryzoń najwyraźniej skalkulował, że opłaca mu się prawdomówność. – Miał się nimi zaopiekować.
- I ofiarować wypoczynek po ciężkich przejściach w czasie sztormu? –zapytał Seren kąśliwie. – A ilu ich razem było?
- Z załogi zostało siedmiu – cierpliwie wyjaśniał pirat. – I dwóch pasażerów...
- Chyba na stare lata robię się sentymentalny – westchnął Seren, kiedy gwardziści wyprowadzili rudawego. – Przecież jemu należy się stryczek.
- To uprościłoby sprawę – zauważył Orwind bez nacisku.
- Ech – Seren machnął ręką, znów sięgając po kubek. – Coś mi mówi, synu, że kłopoty będziemy mieć duże, tak czy siak. I spadną głównie na ciebie. Więc ty zadecyduj. Tylko szybko, zanim strażnicy pożegnają go kopniakiem.
Orwind z ukosa przyjrzał się stryjowi.
Lekko skręcone włosy wokół szczupłej twarzy, orli nos, wyraziste oczy dziwnej, zielonkawej barwy, nie spotykanej wśród rdzennej ludności Kawataru – to były wspólne rysy ich rodu. Tak zapamiętał swego ojca, Orwena Szalonego i wiedział, że sam również go przypomina. Jako przybysze z wielkich wód zachodu różnili się wyraźnie od ciemnowłosych, niewysokich mieszkańców wysp. Coś jeszcze ich łączyło poza podobieństwem czysto zewnętrznym: niechęć do brutalnych rozstrzygnięć i umiejętność rozwiązywania trudnych spraw przy pomocy cierpliwych działań o niewielkiej na pozór skuteczności. To też stanowiło część ich dziedzictwa. Przecież Orwind Wielki z grupą towarzyszy przybił niegdyś do brzegów Kawataru na dwóch zaledwie statkach. Parę lat wystarczyło, by został królewskim zięciem, a później – władcą całego królestwa. Jego następcy zręcznie wiązali nici łączące ich z miejscowymi, aż przestali być traktowani jak obcy. Potomkowie rozbitków wyrośli ponad lud, który ofiarował im schronienie i stali się nową arystokracją państwa wyspiarzy.
Cierpliwość, wytrwałość, zdolność pozyskiwania sojuszników i oddanych sług. Na tym zbudowali swoją potęgę. I tylko czasem jakiś nagły poryw ujawniał w nich inne jeszcze cechy, nie poddające się kontroli rozumu i nie sprzyjające chłodnym kalkulacjom.
- Kłopoty nas nie ominą – potwierdził. – Wcale nie jest pewne, że śmierć tego szachraja zmniejszy ich liczbę. Niech sobie jeszcze pożyje. Jedno mnie tylko zastanawia: czy to wszystko razem oznacza, że Księżycowy Dysk w r a c a ł do nas? Z Południowych Wybrzeży?
Ślady księżyca [historia alternatywna] fragmenty powieści
1Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.