Z przykrością zawiadamiam, że nie jest to ani fragment opowiadania, ani całe opowiadanie, ani... właściwie nie wiem, co to jest miniaturka, więc się nie wypowiem w tej kwestii. Dziełem też to nie jest. Mimo to - czy też może - dlatego błagam o litość...
* Aha, nie zgadzam się na publikowanie żadnego fragmentu w Babolach miesiąca (tak, mi też jest przykro...).
W nocy z 18 na 19 czerwca Roku Pańskiego 1898 pewien młodzieniec – nazwisko jego brzmiało Anderson – został przez pewnego wampira zaatakowany i dotkliwie pokąsany. Niespełna 80 lat później ten sam mężczyzna, po długiej i krwawej tułaczce po Europie, trafił do małej, zapomnianej przez Boga polskiej miejscowości. Choć właściwie „mała” to mało powiedziane, „zapomniana przez Boga” pasuje tu idealnie. Kontakt ze światem utrzymywano w niej głównie przez telefon oraz pocztę. Do najbliższego miasta posiadającego takie instytucje jak policja czy szpital, jechało się ponad dwie godziny. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozpościerały się łąki i pola, na których sporadycznie można było natrafić na średnio zaludnioną wieś. Pomimo tych niedogodności miasto posiadało całkiem sporo mieszkańców. Ba! Stało tam nawet kilka bloków hucznie nazywanych osiedlem. Od nieco bardziej rozbudowanej „dzielnicy domkowej” dzieliła je asfaltowa droga i coś w rodzaju starówki, czyli mikroskopijny ryneczek zwieńczony od strony północnej Urzędem Miasta, zaś od zachodniej kościołem.
Kościół był tylko jeden. Być może właśnie z tej przyczyny miasto słynęło z cudzołóstwa, złodziejstwa i świętokradztwa. Mury świątyni dawno zapomniały brzmienia prawdziwej, szczerej i gorącej modlitwy.
Głównie dlatego Filip Anderson, który od wspomnianej czerwcowej nocy nabrał dość bezbożnych zwyczajów, uznał miasteczko za odpowiednie do zasiedlenia. Kiepska znajomość języka nie miała stanowić problemu, gdyż wampir zamieszkał w opuszczonej ruderze kilometr od miasta i odtąd przesypiał w niej całe dnie, wychodząc na zewnątrz jedynie po zmroku. Ponieważ zaś nie zwykł prowadzić zbyt aktywnego trybu życia, to i nie musiał polować częściej niż raz na miesiąc. A i na spacery często wybierał się poza teren zabudowany.
Dla tych paru osób, które od czasu do czasu go widywały, był tylko nieszkodliwym żulem. Te parę osób, którymi się od czasu do czasu pożywił, dopisywano do rachunku miejscowym kryminalistom. Wampir miał przed sobą ładne parę lat spokojnego nieżycia.
Pamiętnej nocy między 24 a 25 maja 1984 roku niebo było bezchmurne, gęsto usiane gwiazdami, a powietrze ciepłe. Sporadyczne powiewy wiatru niosły ze sobą zapach kwiatów i świeżej trawy. Co jakiś czas silniejszy podmuch na chwilę zagłuszał chór świerszczy. Tylko na chwilę. Zaraz potem tysiące owadów odzywało się na nowo, wypełniając ciemną przestrzeń zalotnym cyk-cyk.
Oczywiście nad zaśmieconym blokowiskiem panowała zgoła inna aura. Więcej tu było szczurów i bezdomnych kotów niż świerszczy. Lepiej było też je słychać. Urzekający smród z (nazbyt licznych) śmietników nie pozwalał ani na sekundę zapatrzeć się w gwiazdy. O kwiatach trudno było nawet myśleć. W tej przyjemnej atmosferze, ubrany w granatowy dres, dziurawe adidasy, zszarzały od brudu podkoszulek i przykrótką seledynowo-fioletową kurtkę przechadzał się wampir. Śmierdział nie gorzej niż otoczenie, za co jednak winić należy nie jego, lecz bandę zdegenerowanych młokosów.
Pojawili się w okolicy kilka miesięcy wcześniej i od tego czasu nawiedzali miasto zorganizowaną hordą co kilka, kilkanaście wieczorów. W gruncie rzeczy, Andersonowi było to na rękę, gdyż przed ich przybyciem okoliczne zbiry jakby mniej przykładały się do odwracania uwagi policji od jego własnych rozbojów. Od kiedy jednak zaczął podejrzewać trzech członków gangu o bycie wilkołakami, miał się na baczności.
Odtąd przed każdym wyjściem, jeszcze bardziej niż dotychczas starał się wyglądać jak pospolity menel, roztaczający wokół siebie odpychający zapach przetrawionego alkoholu. Ta druga właściwość wymagała od wampira nie lada wysiłków i pomysłowości, gdyż jego własny układ trawienny od 80 lat zalegał w jego otrzewnej jako niefunkcjonalny, zgniły flak. Tąż trupią woń zgnilizny należało jak najlepiej ukryć przed wilgotnymi, wilkołaczymi nosami. To nie tak, że Filip był tchórzem. Zwyczajnie jak wszystko na tym świecie, starał się przetrwać.
Na szczęście dziś nie było słychać odgłosów libacji ani podejrzanych śmiechów.
Filip podrapał się po zarośniętej brodzie. Wraz z zapuszczonymi ciemnymi włosami sprawiała, że wyglądał nie na 20 lat, jak powinien, ale jakieś 50. Nie dbał o to. Wygląd, zachowanie, dobre wrażenie – te rzeczy na dobre straciły dla niego znaczenie wraz z wybuchem pierwszej, a następnie drugiej Wojny Światowej. Od tego czasu bycie potworem wśród ludzi stało się o wiele prostsze. Tego stanu rzeczy nie zmienił koniec wojny.
Rozmyślających o tych sprawach, wampir mijał kolejne latarnie pustej uliczki między blokami. W końcu doszedł do jej końca. Wychodząc ze światła ostatniej lampy, dostrzegł na pogrążonym w mroku chodniku stertę starych łachów. Kopnął ją bezmyślnie.
Sterta jęknęła.
Anderson znieruchomiał. Wytężył słuch, po czym jeszcze raz trącił ubrania butem, tym razem ostrożniej.
Cisza.
Czyżby mu się zdawało? Wciągnął nosem więcej powietrza.
Wtedy w nozdrza uderzył... nie, łagodnie napłynął do nich zapach dla krwiopijcy słodszy niż miód dla śmiertelnika. Łagodniejszy niż zapach konwalii. Czystszy od źródlanej wody. Zapach niewinnej krwi.
Do tego ludzkiej.
Wampir instynktownie kucnął i rozgarnął szmaty poruszając się przy tym jak pies, który niespodziewanie zwietrzył kawał szynki, tak samo też szeroko otworzył ślepia. Pod ubraniami leżało niemowlę. Całe nagie i lekko sine. Zapewne nie umarło jeszcze tylko dlatego, że to nie była zima. Filip odruchowo się rozejrzał. Wokół ani żywej duszy, nawet w oknach nie paliło się żadne światło. Absolutnie żadne. Z drapieżnym uśmiechem na twarzy wyciągnął ręce po niemowlę.
-Bessstia - usłyszał nagle prześmiewczy głos za swoimi plecami.
Z szybkością pantery wstał i odwrócił się gotów do ataku. Nie podobał mu się ten głos, a jeszcze mniej przypadł mu do gustu jego właściciel. Smukły, czarnowłosy przyjemniaczek, na oko zbliżający się do trzydziestki, stał oddalony od niego o jakieś dwadzieścia metrów, ubrany – jakże by inaczej - w długi czarny płaszcz. Nie wyglądał znajomo.
-A Pan...
-Ooo! Cywilizowana bessstia.
Te dwa słowa zawierały w sobie jakąś, na razie, niezrozumiałą dla Filipa obelgę. Mimo iż jegomość mówił doń ze sporej odległości dość cicho, wampir doskonale go słyszał. A tamten... najwyraźniej nie był tym faktem zdziwiony.
-A ty czym jesteś?
-I tak nie uwierzysz.
Anderson zwrócił uwagę na woń mężczyzny. Ku jego uldze nie było w niej nic z wilczej. Słyszał też żywy rytm, w jakim biło jego serce. Tak więc wampirem też nie był. Jednakże jak na zwykłego człowieka pachniał zbyt... niewyraźnie?
-Czegoś chcesz?
-Właściwie to nie.
Młodzian, jak gdyby nigdy nic odwrócił się do rozmówcy bokiem i wpatrzył w niebo. Lecz kiedy krwiopijca przez dłuższą chwilę trwał w bezruchu, zmieszany tak niepokojem, jak i zdziwieniem, spojrzał na niego z wyzywającą miną.
-Nie krępuj się... Jedz – usłyszał jadowity, choć jak najbardziej uprzejmy syk.
W pierwszym odruchu Anderson chciał wrócić do ofiary, ale instynkt w niespotykanej zgodzie z rozsądkiem podpowiedział mu w tejże sekundzie, że `coś tu nie gra`.
Oczywiście, że coś tu nie grało!
Nie miał jednak czasu na analizowanie sytuacji, gdyż nieznajomy niespodziewanie uczynił krok w jego stronę. Pochylił się przy tym lekko, co nie wróżyło niczego dobrego. Wampir odsłonił zęby przyozdobione długimi kłami. Zrobił to dokładnie w taki sposób, w jaki zwierzę grozi komuś, kto chce odebrać im zdobycz. Bardzo prymitywny odruch.
-Bessstia – czarnowłosy prawie się roześmiał.
Dopiero teraz do Filipa dotarł sens tych kpin. `Do tego pijesz`, pomyślał obojętnie. Obojętności tej uczył się latami. Niejasno przypominał sobie, że natura parszywego drapieżcy nie zawsze była jego naturą, ale to nie było teraz ważne. Już nie. Ponownie pokazał zęby i warknął. Obcy uczynił kolejny krok w jego stronę.
-Cóż za prymityw - stwierdził pogardliwie.
Kolejne kilka kroków, tym razem swobodnie i z wysoko podniesioną głową. Niemalże ze śmiechem.
Wampir zupełnie bez ostrzeżenia, bezszelestnie skoczył w stronę mężczyzny.
Pochwycił powietrze. Rozejrzał się gwałtownie i ujrzał przeciwnika tam, gdzie przed chwilą sam stał. Nadal się uśmiechał, a widząc wściekłość w ślepiach krwiopijcy teatralnie spojrzał na stertę ubrań, w której leżało niemowlę. Nie wiadomo kiedy i jak umknął przed kolejnym atakiem, pojawiając się pięć metrów dalej.
-Jesz czy nie? - zapytał dla odmiany znużonym głosem.
Bestia spojrzała na swoją ofiarę. Jej wątłe kończyny poruszały się bezradnie w półmroku. Maleńkie usteczka z trudem próbowały złapać większy haust powietrza. Biorąc niemowlę w rękę wampir ledwie wyczuwał ciepło jego ciała, drobne kosteczki zdawały się być zupełnie pozbawione soli mineralnych. `Nawet nie krzyknie`, dobiegł jego umysłu bezbarwny szept, jakby odległy głos. Podświadomie czuł, że głos ten należy do niego. Nie wiedział tylko, co sam miał przez te słowa na myśli. Chodziło o to, że takie polowanie będzie nudne czy...? Nie fair? Przecież tu nie chodziło o uczciwą walkę, tylko o uczciwy posiłek.
`No tak, ale czy kiedykolwiek zabiłeś coś tak bezbronnego?`
Te słowa nie pochodziły z jego głowy, chociaż na pewno zabrzmiały tylko w jego myślach. Jakby ktoś bezceremonialnie cisnął nimi w umysł wampira. Mimo to zawahał się.
Minęła minuta, a on wciąż wsłuchiwał się w echo swoich myśli. Niemowlę wciąż oddychało.
Kły bestii dotknęły ciała ofiary. Szczęki zacisss...
Strzał.
-Gratulujemy. Właśnie przegrał Pan ostatnią szansę – powiedział mężczyzna w czarnym płaszczu.
Wampir znów znieruchomiał, tym razem z kulką w głowie, która na moment go otrzeźwiła – rzecz jasna nie czyniąc większej szkody. Przegrał... przegrał... cholera, rzeczywiście miał wrażenie, że coś mu umknęło. Coś mu uciekło. Jeszcze przed chwilą to miał! Co to było...
Czyjaś straszliwa, straszliwa ręka zanurzyła się w jego ciele. Ku swojemu zdziwieniu poczuł ból pochodzący z rozrywanych tkanek. Czyjeś palce wbijały się w jego serce.
-Jak ty...
-I tak nie uwierzysz.
Krótkie szarpnięcie.
I to by było na tyle, jeśli o Pana Andersona chodzi.
Re: Ostatnia szansa [fantasy, horror?]
2Sprawdzenie co to jest miniaturka nic nie kosztuje, więc może warto byłoby się zainteresować z elementarnymi pojęciami, skoro już zabrałeś się za pisanie.Liluch pisze:Z przykrością zawiadamiam, że nie jest to ani fragment opowiadania, ani całe opowiadanie, ani... właściwie nie wiem, co to jest miniaturka, więc się nie wypowiem w tej kwestii. Dziełem też to nie jest. Mimo to - czy też może - dlatego błagam o litość
To zdanie wymaga gruntownego remontu.Liluch pisze:W nocy z 18 na 19 czerwca Roku Pańskiego 1898 pewien młodzieniec – nazwisko jego brzmiało Anderson – został przez pewnego wampira zaatakowany i dotkliwie pokąsany.
Problem z powtórzeniami problemem z powtórzeniami, ale pewne powtórzenia po prostu rzucają się w oczy, powtarzam: rzucają się w oczy.Liluch pisze:Choć właściwie „mała” to mało powiedziane.
Nic nadzwyczajnego, fax bowiem wyszedł z mody, pozostał jedynie Internet. Według mnie zupełnie zbędna informacja.Liluch pisze:Kontakt ze światem utrzymywano w niej głównie przez telefon oraz pocztę.
Być może, ale - według mnie oczywiście - jedynie naiwny bądź bogobojny (między czym notabene stawiam znak równości) narrator zasugerowałby, jakoby przyczyn cudzołóstwa czy złodziejstwa szukać w niedostatecznej ilości kościołów w okolicy.Liluch pisze:Kościół był tylko jeden. Być może właśnie z tej przyczyny miasto słynęło z cudzołóstwa, złodziejstwa i świętokradztwa.
Rzekłbym: kloszardem. Słowo: żul jakoś gryzie się z dotychczasowym sposobem narracji.Liluch pisze:Dla tych paru osób, które od czasu do czasu go widywały, był tylko nieszkodliwym żulem. .
O rany! Znając życie ludzie zwietrzyli by w tym prędzej czupakabrę, której mit faktycznie istnieje - osobiście połączyłbym to z tym. Ludzie są mordowani, fakt, ale nigdzie w takiej skali czy okolicznościach.Liluch pisze:Te parę osób, którymi się od czasu do czasu pożywił, dopisywano do rachunku miejscowym kryminalistom.
Tąż? Jak to brzmi? Tę trupią woń - brzmi znacznie lepiej?Liluch pisze:Tąż trupią woń zgnilizny należało jak najlepiej ukryć przed wilgotnymi, wilkołaczymi nosami..
Trudno aby druga wybuchła przed pierwszą.Liluch pisze:Wygląd, zachowanie, dobre wrażenie – te rzeczy na dobre straciły dla niego znaczenie wraz z wybuchem pierwszej, a następnie drugiej Wojny Światowej.
Opowiadanie (nowelka) słabiutka, kompletnie mi się nie podobała. Warsztatowo do nadrobienia, ale należy pisać do rzeczy, a jeśli ma nie mieć żadnego przesłania (bo szansę odkupienia swoich win poprzez nawrócenie, i to w przypadku wampira za żadne przesłanie nie uważam), to przynajmniej niech trzyma w napięciu.
To nie trzyma w ogóle.
Pozdrawiam i życzę powodzenia.
Re: Ostatnia szansa [fantasy, horror?]
3Łał, ale szybka odpowiedź.

Za wszystkie grzechy serdecznie żałuję.
A, no i dzięki.
Dobrze, przepraszam, już sprawdzam. Wczoraj... nie chciało mi się.Szewczyk pisze:Sprawdzenie co to jest miniaturka nic nie kosztuje, więc może warto byłoby się zainteresować z elementarnymi pojęciami, skoro już zabrałeś się za pisanie.

Hmm... a jakby zamiast tego napisać `Brak tam było stacji kolejowej czy porządnej drogi`? Bo bez tego jednego zdania jakoś tak mi pusto będzie...Szewczyk pisze:Nic nadzwyczajnego, fax bowiem wyszedł z mody, pozostał jedynie Internet. Według mnie zupełnie zbędna informacja.Liluch pisze:Kontakt ze światem utrzymywano w niej głównie przez telefon oraz pocztę.
Za wszystkie grzechy serdecznie żałuję.
A, no i dzięki.
5
słownie: osiemdziesiątNiespełna 80 lat później
Jeśli wprowadzasz w narracji niepewność, narrator podaje zbliżoną informację, to w dalszej części nie pisz, co to dokładnie jest. Jeśli usuniesz drugie zaznaczenie, wyjdzie ci płynny opis, gdzie owe coś nadal jest jakimś rynkiem w oczach narratora.i coś w rodzaju starówki, czyli mikroskopijny [1]ryneczek zwieńczony od strony północnej Urzędem Miasta, zaś od zachodniej kościołem.
[1] - Mikroskopijny zawiera, że bardzo mały, dlatego ryneczek jest niejako powtórzeniem.
Zobacz na drobne zmiany:
i coś w rodzaju starówki - mikroskopijny rynek zwieńczony od strony północnej Urzędem Miasta, zaś od zachodniej kościołem.
wyciąćPonieważ zaś nie zwykł prowadzić zbyt aktywnego trybu życia
tu warto określić, gdzie się wybierał - bo chyba nie poza tabliczkę "Teren zabudowany" (znak drogowy)...A i na spacery często wybierał się poza teren zabudowany.
wiadomoDla tych paru osób, które od czasu do czasu go widywały, był tylko nieszkodliwym żulem. Te parę osób, którymi się od czasu do czasu pożywił, dopisywano do rachunku miejscowym kryminalistom.
latarnie na opustoszałej uliczceRozmyślających o tych sprawach, wampir mijał kolejne latarnie pustej uliczki między blokami.
jakoś nie mogę sobie wyobrazić, jak niemowlę jęknęło...Sterta jęknęła.
stanął bokiemMłodzian, jak gdyby nigdy nic odwrócił się do rozmówcy bokiem i wpatrzył w niebo.
Odwrócił się, czyli plecami do niego (jeśli stał przodem)
muZrobił to dokładnie w taki sposób, w jaki zwierzę grozi komuś, kto chce odebrać im zdobycz.
wyciąć - klimat i narrator dały mi do zrozumienia, że cały czas się zbliża.Obcy uczynił kolejny krok w jego stronę.
Całkiem dobre opowiadanie z fatalnym zakończeniem. Pierwsza rzecz, jaka mnie zastanowiła, to gdzie w Polsce jest miejscowość oddalona o dwie godziny drogi od komisariatu - tak po ludzku zacząłem to sobie wyobrażać , bo wydało mi się to mało możliwe. Od razu stwierdziłem, że poniosło cię - nieco na wyrost i ze złym efektem. Wprowadzenie takie "po łebkach", ale nosi znamiona klimatu. Klimat jest w narracji: jest żywa, pełna w każdym calu i chociaż niektóre zdania wydają się pokrętne, czuć w nich styl. To oraz bohater sprawiło dobre wrażenie. Dobrze dawkujesz akcję, emocje, ukazujesz kolejne etapy opowiadania, ale końcówka, czyli zakończenie jest co najmniej dziwne i nie zrozumiałe dla mnie. Czułem też niedosyt, że tak potraktowałaś tych wilkołaków, zanosiło się na większą frajdę z bitki pomiędzy wampirem a tą hordą, a tutaj takie rozczarowanie. Ogólnie, podobało mi się - bez szaleństwa, za to do poprawy (szczególnie zapis lat oraz przecinki).
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
6
Oj nieładnie, nieładnie. Powiedz mi Autorko jedno: jak mogłaś tak brutalnie przerwać mi dobrą lekturę? Nie zgadzam się! 
A tak na poważnie, podoba mi się twój styl. Masz gładkie pióro, potrafisz wciągnąć czytelnika w opowieść, dozujesz informacje, mimochodem nakreślasz przeszłość i robisz to w naturalny sposób. Bohater i otoczenie są żywe, pełne dźwięków, co szalenie mi się podoba. Niestety zakończenie okropne. Przykryło cieniem dobre wrażenie, jakie wywarł na mnie tekst. Jakbyś zgubiła ochotę na pisanie dalej i po prostu skończyła ot, tak sobie. Nie wyjaśniłaś co dokładnie się stało z wampirem, ani kim był jegomość w płaszczu, no i niepotrzebnie wprowadziłaś wilkołaki, skoro nie chciałaś później ich do czegoś użyć. Ale to jest użalanie się niezadowolonego-z-powodu-krótkości-tekstu czytelnika, nie zarzut pod adresem twojego pisania. Podobało mi się, czekam na coś dłuższego i pełniejszego.
A teraz garść uwag (czyli poczepiam się szczegółów):
- Gratulacje, właśnie wygrała pani sto tysięcy złotych. Aby odebrać nagrodę, proszę wcisnąć jeden...
Według mnie, od tego momentu do przebudowy, ale skoro napisałaś, że to opowiadanie to zwykłe 'coś', pewnie i tak nie będzie kontynuowane.
[1] Nie mówi się od dużej litery, dlatego w dialogach nie wyróżniamy słów w ten sposób, chyba że są to nazwy własne.
Mam nadzieję, że to nie jedyny tekst jakim nas uraczysz. Czekam na coś dłuższego do poczytania.
Pozdrawiam,
eM

A tak na poważnie, podoba mi się twój styl. Masz gładkie pióro, potrafisz wciągnąć czytelnika w opowieść, dozujesz informacje, mimochodem nakreślasz przeszłość i robisz to w naturalny sposób. Bohater i otoczenie są żywe, pełne dźwięków, co szalenie mi się podoba. Niestety zakończenie okropne. Przykryło cieniem dobre wrażenie, jakie wywarł na mnie tekst. Jakbyś zgubiła ochotę na pisanie dalej i po prostu skończyła ot, tak sobie. Nie wyjaśniłaś co dokładnie się stało z wampirem, ani kim był jegomość w płaszczu, no i niepotrzebnie wprowadziłaś wilkołaki, skoro nie chciałaś później ich do czegoś użyć. Ale to jest użalanie się niezadowolonego-z-powodu-krótkości-tekstu czytelnika, nie zarzut pod adresem twojego pisania. Podobało mi się, czekam na coś dłuższego i pełniejszego.
A teraz garść uwag (czyli poczepiam się szczegółów):
Zaznaczone zdanie jest dokładnym powtórzeniem tego co napisałaś trochę wcześniej. Kiedy je wytniesz, tekst nie straci.Liluch pisze: trafił do małej, zapomnianej przez Boga polskiej miejscowości. Choć właściwie „mała” to mało powiedziane, „zapomniana przez Boga” pasuje tu idealnie.
Tutaj coś nie gra. Małe miasto, nie posiadające posterunku policji, z jeszcze mniejszymi(!) wioskami naokoło, ale było tam dużo mieszkańców i bloki, i przestępcy, na których wyczyny policja przymykała oko? Raz, że z takich dziur, gdzie wszędzie jest daleko ludzie uciekają jak tylko się da (z powodu braku pracy, niskich standardów, zacofania), dwa, w tamtych czasach bloki budowało się tam, gdzie były potrzebne – w dzielnicach przemysłowych, przy fabrykach czyli w miejscach, gdzie ludzie ciągnęli za pracą. Przydałoby się zweryfikować te informacje i trochę dopracować.Liluch pisze:Pomimo tych niedogodności miasto posiadało całkiem sporo mieszkańców. Ba! Stało tam nawet kilka bloków hucznie nazywanych osiedlem.
To trochę brzmi, jakby kolonizował to miasteczko. Niby z definicji poprawnie, ale trochę kole w oczy. Ładniej byłoby: do osiedlenia się.Liluch pisze:uznał miasteczko za odpowiednie do zasiedlenia.
Zbędne.Liluch pisze:wychodząc na zewnątrz jedynie po zmroku.
Ładnych parę lat.Liluch pisze:Wampir miał przed sobą ładne parę lat spokojnego nieżycia.
Tym zabiłaś cały, dobrze zbudowany nastrój. Zabrzmiało jak kwestia z automatycznego serwisu informacyjnego:Liluch pisze:-Gratulujemy. Właśnie przegrał [1]Pan ostatnią szansę – powiedział mężczyzna w czarnym płaszczu.
- Gratulacje, właśnie wygrała pani sto tysięcy złotych. Aby odebrać nagrodę, proszę wcisnąć jeden...
Według mnie, od tego momentu do przebudowy, ale skoro napisałaś, że to opowiadanie to zwykłe 'coś', pewnie i tak nie będzie kontynuowane.
[1] Nie mówi się od dużej litery, dlatego w dialogach nie wyróżniamy słów w ten sposób, chyba że są to nazwy własne.
Mam nadzieję, że to nie jedyny tekst jakim nas uraczysz. Czekam na coś dłuższego do poczytania.
Pozdrawiam,
eM
Cierpliwości, nawet trawa z czasem zamienia się w mleko.