Słowo wstępne. Chciałbym poinformować, że zreformowałem trochę postać Nivena, o którym niektórzy na forum już czytali. Może "trochę" to zbyt dużo powiedziane, bo w tym opowiadaniu jest to zupełnie inna osoba... No cóż, chciałem jedynie poinformować.
1.
Nadszedł od północy. Bocznym, rzadko uczęszczanym traktem przebiegającym obok znacznych rozmiarów farmy. Szedł powoli w kierunku miasta, zapatrzony w leniwie wędrujące po nieboskłonie chmury. Ubrany był w czarną skórznię ze sznurowanym kołnierzem, na ramieniu niósł wytarty nieco podróżny płaszcz z kapturem.Dzień był piękny. Zawieszone wysoko słońce przygrzewało intensywnie, delikatny letni wietrzyk przyjemnie smagał twarze. Drzewa w pobliskim lesie szumiały przy akompaniamencie ptasich trelów.
Młodzieniec zatrzymał się nagle na skrzyżowaniu drogi prowadzącej na samotną farmę z traktem biegnącym ku wyniosłym murom potężnego miasta. Odgarnął z czoła długie pasemko kruczoczarnych włosów, zainteresowany niosącymi się od zachodu krzykami spojrzał w kierunku farmy.
Przed chałupą gospodarza stało trzech podejrzanie wyglądających typów. Dwoje z nich wykłócało się o coś z brodatym chłopem, prawdopodobnie właścicielem ziemskim, podczas gdy trzeciego świerzbiły ręce do ślicznej, czarnowłosej dziewczyny.
Podróżny ruszył ku farmie, jednak nie przyspieszył kroku. Szedł wciąż w powolnym tempie, czekając na rozwój wypadków.
— Podsumujmy — rzekł przeciągle jeden z łysych drabów, najwyższy z całej trójki, zarazem najbardziej umięśniony. — Dwie skrzynie owczej wełny… — Kopnął czubkiem buta leżący u stóp towar. — Trochę mięsa, pyry… Nie wyrobiłeś się z normą, Helgredo.
Brodaty mężczyzna zająknął się, uginając nieco nogi.
— Nie mam w tym winy! — tłumaczył. — Straż przyszła, więcej niż zwykle dóbr zabrała, pono na rozkaz lenników, co wojska utrzymać muszą!
Czarnowłosa dziewka niespodziewanie uderzyła jednego z łysych w twarz, odskoczyła.
— Zabieraj łapy, świnio! — krzyknęła oburzona, choć ze strachem w głosie.
— Patrzcie no, jaka harda! — zaśmiał się łysy, ukazując pozbawioną zębów szczękę. — Może pora, byś poznała prawdziwego mężczyznę, co?
— A kopnął cię kto kiedy w rzyć, łysa pało?
Trójka postawnych bandytów jak jeden mąż zwróciła się do młodzieńca w czarnej skórzni.
— Cóż to? — zapytał ten bez zębów, odkrywając spod płaszcza mały kordzik przywiązany do pasa rzemieniami. — Obrońca dziewuch się trafił? Zjeżdżaj stąd, gołowąsie, ino szybko, bom gotów skórę ci przegarbować!
Młodzieniec spokojnym ruchem zdjął z ramienia płaszcz, upuścił go na ziemię. Poruszył gwałtownie głową, aż chrupnęło mu w stawach. Osiłek, niewątpliwie przywódca szajki, podszedł do niego, błyskawicznie wyciągnął krzywy nóż z wysokiego buta.
— Bitki ci się zachciało, przybłędo? — zapytał, plując na wszystkie strony. — A czymże to chcesz dać sobie z nami radę? Cóż za śmiercionośną broń przed nami skrywasz? Chyba nie ten kostur podróżny, co go na plecach nosisz miast się nim podpierać?
Wziął wdech, gotów szydzić dalej, ale nie zdążył wypowiedzieć już słowa. Dłoń nieznajomego odskoczyła w tył i z niebywałą prędkością wyskoczyła do przodu, potężnym prostym uderzając łysego w twarz. Osiłek cofnął się o krok, oburącz chwycił krwawiący nos. Wymamrotał coś niewyraźnie i gwałtownym ruchem machnął na adwersarza krótkim nożykiem.
Dwójka jego kompanów wyskoczyła do przodu, dobywając broni. Młodzieniec wyciągnął zza pasa na plecach długi na sążeń kij z sośniny, skoczył do tyłu, po czym ugiął lekko nogi w bojowej postawie. Kiedy tylko szczerbaty poczynił krok do przodu, chłopak doskoczył do niego, pchnął trzonkiem w brzuch. Szczerbaty zgiął się wpół, upuścił pordzewiały kordzik. Kolejny cios w żuchwę przechylił go w tył, po czym zwalił z nóg. Drugi bandyta otrzymał szybki cios w potylicę, jeszcze kiedy był w półskoku.
Młodzieniec powtórnie cofnął się, zakręcił szybkiego młyńca kosturem. Spojrzał po leżących na trawie rabusiach. Ten, który dostał w potylicę nie dawał oznak życia. Osiłek ze złamanym nosem momentalnie wykorzystał moment konsternacji obcego. Wzniósł wysoko wyjęty zza pasa krótki miecz, rozpoczął szarżę. Wyprowadził cięcie z góry. Chybił. Nieznajomy, dając pokaz niesamowitej zręczności odskoczył, chwycił oburącz koniec kija i podciął bandytę ciosem w zgięcie kolan. Gdy łysy przewrócił się z łoskotem na plecy, chłopak bez namysłu zmiażdżył mu rzepkę trzonkiem kostura.
Łysy wydarł się i nie wiedzieć czemu, próbował sięgnąć roztrzaskanego kolana. Nieznajomy uderzył raz jeszcze.
Mostek pękł z przyprawiającym o mdłości trzaskiem, ostatni krzyk łotra odbił się echem w powietrzu. Szczerbaty, będąc w połowie przytomnym, skulił się, chwycił za brzuch i zwymiotował.
Człowiek w czarnej skórzni szedł do niego powoli. Bardzo powoli. Jednym końcem długiego kostura, czerwonym od krwi, wodził po zielonej trawie. Oddychał powoli, z nienaturalnym w zaistniałej sytuacji spokojem. Natomiast szczerbaty oddychał nerwowo, przez usta plując krwią. Dźwignął się na łokciach, spojrzał na obcego. Byłby krzyczał wypraszając o litość, gdyby nie złamana szczęka. Trzonek kostura zawisł nad jego głową. I w tym momencie bandyta zobaczył coś, co przeraziło go jeszcze bardziej.
Trzonek długiego na sążeń kija z sośniny posiadał szerokie na kilka milimetrów nacięcie. Było to charakterystyczne dla nowoczesnych kosturów bojowych z ukrywanym ostrzem. Zwykle wystarczył jeden ruch, by zmienić kawał drewna w śmiercionośną sulicę.
Nie inaczej było tym razem. Ostrze z sykiem wyskoczyło z wnętrza drewnianego kostura, błysnęło w słońcu. Łysy wydał z siebie rozpaczliwy, pełen przerażenia zdławiony krzyk.
Krótkie, szybkie cięcie rozcięło arterie szyjne. Bandyta chwycił się oburącz za rozcięte gardło, targnął w konwulsjach kilkakrotnie, próbując przy tym złapać powietrze, po czym wyzionął ducha.
Ostrze sulicy błyskawicznie schowało się z powrotem w podróżnym kiju. Czarnowłosy powoli, bez gwałtownych ruchów wsunął kostur za pas na plecach, spojrzał po obserwatorach zaciekłej walki. Gospodarz, w mieszaniną niedowierzania i strachu, która odznaczała się na jego twarzy, wciąż wodził oczami po świeżych trupach. Po dziewczynie nie było śladu. Kilku chłopów przebywających na obszernym polu pszenicy, podobnie jak gospodarz, w bezruchu przyglądało się zarówno trupom jak i tajemniczemu wybawicielowi z kosturem.
Helgredo podszedł do młodzieńca, co sam położył trzech osiłków. Cały był roztrzęsiony, chodził chwiejnym krokiem. Chciał coś powiedzieć, ale najwidoczniej sprawiało mu to trudność. Pierwszy więc odezwał się nieznajomy.
— Kim byli ci ludzie? — Głos miał cichy i spokojny. — Czego od was chcieli, gospodarzu?
Helgredo niespodziewanie odzyskał chęć do mówienia. Ręką pokazał na rozłożone po dróżce trupy, wziął głęboki wdech.
— Bandyci to, panie wielmożny — stwierdził. — A bandyci jak to bandyci: nic ino grabią, plądrują, do dziewuch się dobierają… W samą porę żeście przyszli, jak gdyby bogowie was zesłali. Choć nie wróżę sobie świetlanej przyszłości, oj nie…
— Jak to? — zaciekawił się nieznajomy.
— Ano, widzi wielmożny? Te tu łotry — Raz jeszcze wskazał na zwłoki łysych. — do bandy Wyrwizęba należą. Przynajmniej tak mówili nim posłaliście ich na piekielne przedsionki… A teraz nic, ino się bać i wypatrywać odsieczy. Przyjdą pewnie uzbrojeni po zęby i wymordują w nocy, w czasie snu.
— A straż? Przecie macie ponoć lenników, gospodarzu.
— Ano mamy, ale co mi po takich lennikach? Nakażą jedynie miejskim odebrać bydło na rzeź, wełnę na odzież… A kiedy nam grunt pod piętami zapłonie, ni palcem nie ruszą, by rozwiązać problem.
— Próbowaliście chociaż? Zwracaliście się o pomoc?
— Jak niby, kiedy bandyckie nasiona zabroniły nam cokolwiek mówić? — Gospodarz stężał nagle. — Oj, ja głupi! Obcemu gadam! Język przy sposobności sobie urżnę, tyle tego będzie!
— Spokojnie, gospodarzu, nie spieszy mi się nikomu mówić, jeśli nie chcecie — zapewnił go nieznajomy. — Ale mógłbym wszakże cosik napomknąć lokalnym władzom, kiedy do Rivei wejdę.
— Ech, może i tak by było lepiej? Ano, do miasta nie wejdziecie, mosty zwodzone popodnosili łajzy i nie ma jak dostać się poza mury. Daremny wasz trud.
— Zamknięto bramy? Czemuż to?
— Ludziska na podgrodziu plotkują, że wykryto u nas szpiega z północy. Zatem kraty opuszczono, mosty schowano, by odciąć szpiclowi wyjście z miasta. Cała farsa skończy się, kiedy kapusia schwytają i wystawią na publiczną egzekucję.
— Świetnie! — parsknął obcy. — Zatem utknąłem.
— Nie będę dociekał, czemuż tak gna cię to Rivei, panie wielmożny — wypalił po długiej chwili milczenia Helgredo. — mogę jeno zaproponować nocleg, trochę strawy. Wszakże tobie zawdzięczam bezpieczeństwo.
— I bynajmniej nie chodzi o ochronę przez straszliwym gniewem Wyrwizęba? — zadrwił czarnowłosy. Helgredo spąsowiał niespodziewanie, spuścił wzrok.
— Spokojnie, gospodarzu! — zaśmiał się nieznajomy. — Nie ma czym się frasować. Ostanę u ciebie na trochę, będę miał baczenie na twoje włości. W końcu najemnikiem jestem, nie problemem dla mnie sprać kogoś po rzyci, kiedy trzeba.
— Najemnik? — zdumiał się gospodarz. — Tyś najemnikiem? Wobec tego nagrodzę cię za twój trud i okazaną pomoc…
— Doprawdy nie trzeba. Miejsce do spania godną mi zapłatą.
— Prawy z was człek, mości najemniku — osądził Helgredo, poklepał obcego po plecach. Był od niego o wiele niższy. — Zdradźcie mi zatem jakie wasze miano, niemądrze by było zwracać się do mości wojaka per „najemniku”.
— Niven Levnir, gospodarzu.
— Jam jest Helgredo Connahely, domniemany właściciel tejże urodzajnej ziemi. — uśmiechnął się Helgredo. — Chodźcie zatem, panie Levnir, przedstawić mi trza tobie resztę rodziny.
2.
— Dziwna wszakże ta sprawa z owym Wyrwizębem, panie Niven — ciągnął Helgredo, prowadząc najemnika przez gospodarstwo. — Bowiem powszechnie wiadomo, że owy bandyta dawno zszedł z tego świata — Wskazał na niebo, uśmiechnął się. — Podobno podczas ucieczki ze skarpy spadł, dureń jeden. Zewłoki jego do świątyni przywleczono, modły odprawiono, ścięto parszywy łeb i pochowano z dala od kurhanów czy nekropolii, by niegodziwego ducha na zawsze powiązać z ciałem.— Zwykle potem miejsce pochówku omijane jest łukiem szerokim, gdyż duch owy straszy przechodzących kmieci — skomentował Niven.
— A gdzie tam! — zaprzeczył gospodarz, machając rękoma. — Już kapłani się postarali, by duch w spokoju leżał tam, gdzie jego miejsce.
— A więc co w tym wszystkim dziwnego, gospodarzu?
— Ano to, że bandyci, coś ich ubił, drogi panie, nie raz, nie dwa podkreślali, iż od Wyrwizęba przyszli.
— Może jeno z jego konfraterni pochodzili, nic poza tym. Na waszym miejscu nie przejmowałbym się tak, dobrodzieju.
— Ja i tak swoje wiem, cała ta sprawa cuchnie mi niczym sterta łajna, tyle powiem.
3.
Wieczorem, kiedy słońce skryło się za leśnymi drzewami, nastąpiło ochłodzenie. Wiatr wzmógł się nieco, kołysząc lekko łanami złocistego zboża. Mimo późnej pory praca na polu wciąż trwała. Dwóch rolników kosiło pszenicę, znosząc ją następnie w skrzyniach do młyna. Inny samotnie nadzorował pasące się na obrzeżach farmy bydło i owce.Niven siedział ze skrzyżowanymi nogami pod ścianą stodoły, skąd miał doskonały widok na całe gospodarstwo. Jak zawsze, na wszelki wypadek, trzymał obok siebie swój kostur. I wszystko wskazywało na to, że będzie niedługo zmuszony go użyć.
Opodal, na obrzeżach lasu dostrzegł ruch. Co najmniej dwóch ludzi skrywało się przy drodze na farmę pośród gęstwiny. Byli uzbrojeni, jak zauważył Niven, w długie miecze, które nosili na plecach. Miałeś rację — pomyślał najemnik, spoglądając na Helgredo kluczącego pomiędzy pracującymi farmerami. — Prędzej czy później przybędą z odsieczą.
Raz jeszcze skierował wzrok na zarośla, w których ujrzał bandytów. Dwójka uzbrojona w miecze wciąż siedziała w miejscu, uważnie obserwując otoczenie. Niven był pewien, że nie odważyliby się zaatakować, nawet gdyby było ich tam dziesięciu.
Troje łysych, pozbawionych ubrań mężczyzn przywiązanych do pionowo ustawionych żerdzi skutecznie odstraszało ich pobratymców. Co prawda właściciel ziemski jak i jego rodzina przeciwni byli tak radykalnym metodom pozbycia się łotrów Wyrwizęba, ale Niven uznał to za konieczne. I miał rację.
Najwięcej uwagi intruzi poświęcali właśnie truchłom na żerdziach, niźli rozpoznaniu, po które zapewne tu przybyli. Pomimo przekonania, iż nie odważą się oni podejść bliżej choćby na cal, najemnik postanowił przegnać ich z kryjówki. Wstał szybko, porwał leżący na ziemi kostur, szybkim krokiem pomknął ku drodze prowadzącej do miasta. Kiedy zorientował się, że został zauważony, zakręcił szybko kijem w jednej dłoni, po czym trzonek skierował ku obcym.
Na widok wyskakującego ostrza bandyci błyskawicznie popędzili w głąb lasu, potykając się jeden o drugiego.
Reakcja najemnika była spontaniczna. Pochyliwszy się nieco do przodu wdał się w pogoń. Dobiegł do lasu, przeskoczył niski rząd krzaków. Przyspieszył znacznie, zwinnie klucząc pomiędzy drzewami. Uciekinierzy często potykali się, wpadali na omszałe głazy. Niven zatrzymał się gwałtownie, odgiął ramię i biorąc na cel tego wolniejszego, cisnął kosturem jak oszczepem.
Ostrze prowizorycznej sulicy zatopiło się w lewej łydce nieszczęśnika. Bandyta momentalnie upadł na twarz, rozdzierając gardło w donośnym krzyku. Jego towarzysz nawet się nie obejrzał.
Ranny zaczął się czołgać. W momencie, gdy Niven był już przy nim, szybko odwrócił się i złapał za rękojeść miecza. Uderzenie czubkiem buta w brzuch poniechało jego zamiary. Skulił się, zasłonił twarz przedramionami. Najemnik uklęknął na jedno kolano, chwycił mocno środek kostura i wyszarpnął ostrze gwałtownym ruchem. Trysnęła krew. Bandyta krzyknął raz jeszcze, nie odsłaniając twarzy.
Niven wymierzył mu cios w brzuch. Dopiero wtedy uciekinier odsłonił się, ścisnął oburącz przedramię najemnika, by uniemożliwić mu zadanie powtórnego uderzenia. Lecz młodzieniec z łatwością uwolnił się z tego chwytu. Szybko sięgnął do cholewy buta, wyciągnął mały nóż.
— Wiecie już, co robię z wam podobnym łajzom — powiedział szybko, wznosząc w górę ostrze noża. — Ostrzegam zatem, poniechajcie napadów na farmerów, w inszym wypadku powyrzynam jak psy!
Bandyta, wbrew oczekiwaniom najemnika, wybuchł donośnym śmiechem, który jednak szybko zamienił się w bolesne postękiwanie.
— Nie lubię się powtarzać, przekazałem ostrzeżenie — ciągnął Niven. — A teraz, mów. Czy ten cały Wyrwiząb żyje? — Zapadła cisza. — Gadaj, do cholery, bo urżnę ci palce!
— To nie wiesz — odpowiedział łotr po chwili milczenia. — że Wyrwiząb ze skarpy zleciał, zbiegając przed pogonią? — Prychnął z pogardą. — Mogę wskazać ci miejsce, truchło jego bezgłowe pochowali…
Ostrze noża błysnęło w dogasającym słońcu. Przeraźliwy krzyk poniósł się echem wśród drzew, płosząc zalegające na gałęziach ptactwo. Posoka trysnęła ciemnym strumieniem na leśną ściółkę, mały palec bandyty potoczył się po ziemi.
— Myślisz, że możesz kłamać mi prosto w oczy? — zapytał Niven. — Prawdę gadaj, w inszym wypadku żywy do swoich nie dojdziesz. — Przystawił zakrwawione ostrze noża do serdecznego palca ofiary.
— Nie, czekaj! — wrzasnął łamiącym się głosem bandyta, wierzgając jak zarzynane prosię. — Wyrwiząb żyje! Przewodzi nam w obozie!
— Tak lepiej — uśmiechnął się Niven. — Może sobie wami przewodzić, jeżeli taka jego wola. Ale od farmy niech trzyma się z dala, powtórz mu to. Przekaż wszystko, zdaj relację z tego, coś widział na farmie. Ostrzeż, że z nim zrobię to samo.
Łotr raz jeszcze, niespodziewanie roześmiał się. Zeźliło to Nivena, który ledwo powstrzymał się przed tym, by nie pozbawić wesołka kolejnego palca. Nóż niebezpiecznie zadrżał mu w dłoni.
— Coś tak poweselał? — krzyknął. — Może miast palca lepiej byłoby ci odciąć plugawy język?
— Nie tobie mierzyć się z Legrazem — odparł bandyta, nie mogąc powstrzymać śmiechu. — On nie to samo, co troje łysych obszarpańców, którzy nie wiedzą, którą stroną miecz trzymać!
— Legraz to ten Wyrwiząb? Doprawdy jest on tak niebezpieczny?
— Może to i za mało powiedziane — Bandyta zbladł silnie, z niepokojem spojrzał na wciąż rosnącą kałużę krwi. — To prawdziwy barbarzyńca, mimo iż zawżdy na wojnie pod xanearskim sztandarem służył. Ponoć na magii również się zna. Ale ja tam nic nie widział…
Oddech bandyty stał się nagle nierówny, przyspieszył. Niven dłuższą chwilę zastanawiał się nad puszczeniem człowieka wolno. Schował nóż do cholewy, wstał i otrzepał spodnie. Bez słów odwrócił się i powoli pomaszerował w kierunku farmy. Słyszał jak bandyta wstaje i ucieka. Nie odwrócił się.
4.
Księżyc świecił w pełni pośród miriadów gwiazd na tle bezchmurnego nieba. Nocą na powrót zrobiło się ciepło. W oddali szumiały gałęzie drzew, wyły dzikie wilki, hukały leśne puszczyki.W ognisku trzasnął chrust, woda w pordzewiałym rondelku donośnie bulgotała. Ale to nie zdekoncentrowało go. Najemnik siedział blisko ogniska, swoim zwyczajem ze skrzyżowanymi nogami, wyprostowany. Medytował.
W wielu wierzeniach medytacja pozwalała, dzięki wewnętrznemu wyciszeniu, dawać wojownikom siłę do walki, uczonym mądrość, czarodziejom większą koncentrację do swych tajemnych praktyk. Leczyła choroby, niekiedy umożliwiała rozmowę z duchami lub także z samymi bogami.
Lecz praktykowana wieczorem, Nivenowi służyła tylko i wyłącznie do mocnego, ożywczego snu. Potrafił się koncentrować na tyle, by zbudzić się dopiero wczesnym rankiem, będąc w pełni wypoczętym i gotowym do dalszej pracy. W transy i podobne temu nadprzyrodzone zjawiska podczas medytacji nigdy nie zdarzyło mu się wejść.
Ale tym razem było inaczej. Sen był niezwykle realny.
W jasnym świetle ukazuje się sylwetka. Ciemna, niewyraźna na tle oślepiającej bieli. Błysk. Błysk ostrza. I krew. Postać upada. Śmierć krąży pomiędzy martwymi ciałami. Broczy we krwi.
Otworzył gwałtownie oczy. Kryształowe kropelki potu wstąpiły na czoło, mokra koszula przylgnęła do ciała. Oddech przyspieszył gwałtownie, serce biło szybciej. Najemnik nie poruszył się, wpatrzony w gorejące w ogniu węgle. Słyszał kroki od strony domu. Czekał.
Dziewczyna podeszła cicho, stanęła opodal, skryta za ścianą stodoły. Wahała się. Była boso, mimo to zdolny był ją usłyszeć. Słyszał jej ostrożny krok, jej nerwowy oddech. Czuł jak siada przy ognisku, jednak w pewnej odległości od niego. Nie spojrzał na nią, wpatrzony w trawiony przez ogień pęk suchych gałązek.
Mieszkańcy farmy bali się go. Nie dziwił im się. Każdy, kto kiedykolwiek widział sposób jego walki, kto patrzył jak zabija, przez dłuższy czas nie był zdolny się odezwać. Między innymi dlatego Niven spał na zewnątrz, przy ognisku. Pani domu wraz z córką i synem przeciwna była temu, by udostępnić przybyszowi wolny alkierz, pomimo próśb i nawoływań męża. Helgredo natomiast jako jedyny odnosił się do najemnika w iście przyjacielski sposób, wdzięczny za ochronę farmy. Dał mu siennik i kilka koców, przygotował miejsce w spichrzu. Niven jednak, przyzwyczajony do innych standardów, odmówił.
Córka Helgredo imieniem Shena, będąc w samym tylko gieźle, przysunęła się bliżej ognia, podciągnęła kolana pod podbródek. Niven wciąż nie poświęcał jej uwagi. Wyciągnął z torby niewielki, pozbawiony uchwytu kubek oraz sakwę. Wsypał jej zawartość do kubka, zdjął ostrożnie rondelek z ognia, zalał herbatę wrzątkiem. Wziął naczynie w obie ręce i wrócił do wpatrywania się w ogień. Przed medytacją zawsze wpierw skupiał się na jednym punkcie.
— Nie podziękowałam ci jeszcze — odezwała się niespodziewanie czarnowłosa, spoglądając na niego. Niven natomiast nie odrywał wzroku od ognia. Upił łyk herbaty.
Istotnie — pomyślał. — Nie podziękowałaś. — Wiedział, że nie okazywała mu wdzięczności dlatego, że się bała. Jak inni. — A przecież gdyby nie ja, już dawno szlochałabyś po kątach lub też być może szykowała sznur z pętelką.
Nie oczekiwał, by całowała go po rękach. Zadowoliłby się zwykłym podziękowaniem. Ale jak świat światem, rzadko otrzymywał „zwykłe podziękowanie” od kogokolwiek. Taka profesja. — Zwykł sobie tłumaczyć. — Tacy ludzie.
Herbata była mocna, gorzka w smaku. Taką pił od zawsze, nie stosował cukru na korzyść aromatu.
— Dziękuję — powiedziała dziewczyna po długiej chwili milczenia. Nie oglądał się nadal. — Szlachetny z ciebie człowiek, doprawdy — ciągnęła. — Za swą pomoc nie żądasz ni złota, ni dóbr wszelakich. W parszywych czasach przyszło nam żyć. Podobnych tobie ze świecą przyszło szukać. A i długo niesposobna takowych znaleźć.
Szlachetny morderca, o tym jeszcze nie bajali — zaśmiał się w duchu. — W zapadłych gospodach znaleźć podobnych można na pęczki, trzeba jeno wiedzieć, jak szukać.
— Wiesz, chciałabym coś ci dać. — powiedziała nagle Shena. Niven spojrzał na nią ukradkiem. Dziewczyna sięgnęła pod giezło i wyciągnęła zawieszony na łańcuszku spory talizman składający się z kawałku malachitu w miedzianym pierścieniu z wytłoczonymi runami. — Znalazłam to przy ołtarzu za farmą, już dawno temu. — Zdjęła łańcuszek z szyi, zważyła amulet w dłoni, przypatrując mu się. — Przynosi mi szczęście. Sądzę jednak, że tobie lepiej będzie służył.
5.
Przybite do żerdzi zwłoki parszywych bandytów zaczęły oblegać muchy. Powietrze niosło intensywny smród gnijącego mięsa, toteż Helgredo zmuszony był usunąć ciała z farmy. Zapakował nieżywych na zaprzężony w konia wóz i wywiózł daleko za farmę, na południe. Nie był zbytnio przesądny, ale wolał, by parszywe duchy nie nawiedzały po nocach farmy. Wywlókł zatem truchła pod samotnie stojący na polanie okazały dąb, zabierając z wozu siekierę i pochodnię. Kilkoma silnymi uderzeniami pozbawił zewłoki głów, które następnie ustawił w nogach martwych bandytów, jednak, aby sprowadzić na ich dusze większe kaźnie, każdą głowę ułożył nie przy tym ciele, do którego należała. Ściągnął z wozu nieco przygotowanego wcześniej siana, obsypał nim obficie trójkę niegodziwców i podpalił stos pochodnią. Długo czekał aż ciała spłoną. Na koniec pozwolił, by pozostałe na wypalonej ziemi prochy rozwiał wiatr.
Dumny z wykonanej posługi wrócił na farmę, prowadząc konia za uzdę. Na włościach panował spokój. Była dobra godzina po brzasku, więc praca na farmie już wrzała. Jak zwykle Abraham i Miro zajęci byli koszeniem pszenicy, Greeves pasł owce, Branor biegał wokół kurnika, zbierając kurze jaja. Carge, jego Helgredo, pomagał pierwszej dwójce, znosząc olbrzymie ilości zboża do młyna. Przed domem Mildra prała ubrania w balii. Tylko Sheny nie było nigdzie widać.
Helgredo zawsze był przeciwny jej wędrówkom do tego dziwnego ołtarza na wzgórzach. Twierdził, że postawione wokół niego menhiry ściągają złe moce. Słyszał też ponoć, że kiedyś ołtarz służył do składania ofiar z ludzi, których dusze były zaklinane w kręgu głazów. I podle tego, co ludzie plotą, zaklęte dusze chwytają nieroztropnego, co tamój przechodzi, by dzielił z nimi straszną niedolę.
Ale Shena ręczyła, że opodal przeklętego miejsca upatrzyła sobie maliniak. I że jeśli w tamte strony chodzi, to tylko po to, by nazbierać owoców. I istotnie, kiedy stamtąd wracała, niosła ze sobą pełny koszyk.
Tym razem było inaczej. Nie wracała już długo. Bardzo długo. Helgredo błyskawicznie wyrzucił z głowy zabobonną myśl o porywających ludzi duchach. Zaprowadził konia do stodoły, w panice wybiegł na podwórze. Spojrzał na wzgórza. Krąg menhirów piął się ku niebu, zasłaniając prostokątny, kamienny ołtarz. Naszła go myśl, że może rozsądnie byłoby poprosić o pomoc najemnika. Zobaczył, jak ten śpi opodal stodoły z głową ułożoną na zwiniętym płaszczu.
Do diabła, przecież to tylko maliniak, da sobie radę!
Pokonując nasilający się w nim strach, Helgredo pobiegł na wzgórza, nie zwracając uwagi na nawołującą za nim żonę.
6.
Ze snu wyrwały go przeraźliwe krzyki i odgłosy krzątaniny. Niven błyskawicznie, pokonując ospałość, skoczył na równe nogi, chwycił leżący obok kostur i przyjął pozycję bojową, rozglądając się uważnie. Żadnego niebezpieczeństwa nie dojrzał. Podejrzanym było jednak to, że gospodarz biegł ku niemu w dłoniach dzierżąc wiklinowy, prostokątny koszyk i turkusową suknię. A zaaferowani krzykami farmerzy zaczęli biec ku niemu z zamiarem uzyskania wyjaśnień.Niven rzucił kostur na ziemię i cierpliwie poczekał aż Helgredo do niego podbiegnie.
— Sukinsyny! — wrzasnął gospodarz, próbując złapać powietrze. Kilkoma susami przemierzył dzielącą go od najemnika odległość, a kiedy przy nim stanął, wściekle zaczął machać turkusową suknią. — Czarcie pomioty! Hultaje plugawe! — Całą siłą cisnął koszykiem o ziemię. — Uprowadzili moją córkę! Moją najdroższą Shenę!
Upadł na kolana, wybuchając donośnym szlochem. Przycisnął do piersi naddartą suknię, uniósł na najemnika zaczerwienione oczy. Carge, który pierwszy zjawił się przy ojcu, klęknął i troskliwie go obejmując spojrzał ze zgrozą na sukienkę. Pomocnicy trzymali się z dala, jakby bali się podejść bliżej. Żona gospodarza, jak zauważył Niven, wróciła do chałupy.
— Odbiję ją, ojcze — oświadczył pewnym głosem Carge. — Przyprowadzę ją całą i zdrową.
Najemnik z góry spojrzał na młodzika.
Gdybyś chociaż wiedział, co mówisz — pomyślał. — Na pierwszy rzut oka widać, żeś z bronią nie obyty, bydła iść ci pilnować, nie krwawą zemstę obmyślać.
Helgredo najwidoczniej podzielał jego zdanie.
— Tyś chyba zgłupiał doszczętnie! — wrzasnął przez łzy. — Żebym i drugie dziecko przez tych suczych synów stracił, tak?
Niven uświadomił sobie o noszonym wisiorku. O kawałku zielonego malachitu w miedzianym pierścieniu - amulecie szczęścia. Przyłapał się na myśli, iż może rzeczywiście kawałek kamienia posiadał magiczne właściwości, które opuściły jego niedawną właścicielkę. Ale nie był zwolennikiem takich teorii. Dla niego był to tylko kaprys losu. Kaprys, któremu tylko on może przeciwdziałać.
— Pójdę do nich, mości gospodarzu — odezwał się po długiej chwili milczenia, siadając na trawie i krzyżując nogi. — Znajdę waszą córkę i uczynię co w mojej mocy, by doprowadzić ją do was żywą. Potraktujcie to jako… rekompensatę. Za nocleg i dobre słowo.
Helgredo spojrzał na niego wzrokiem pełnym uwielbienia.
— Dziękuję — wymamrotał niewyraźnie. — Włości moje obiecam ja oddać na wasz użytek, bylebym tylko córę mą kochaną raz jeszcze obaczył. Zaprawdę szlachetny z was człowiek, mości najemniku…
Niven nie odpowiedział, pogrążony w medytacji.
7.
Beule i Gerinsted siedzieli na omszałych głazach intensywnie wymieniając się poglądami na temat ostatnich wydarzeń. Za główny cel obrali sobie podważanie autorytetu Legraza Corvyusa, ich domniemanego przywódcy. Gardzili nim zwłaszcza dlatego, że wciąż wysyłał ich na wielogodzinne zwiady, jakby kto miał zaraz ze zbrojnymi obóz obrócić w perzynę. A wszystko zaczęło się od tego, że wieśniacy nabili na widły tych trzech łysych maruderów z xanearskiego pułku.— Nowi byli, pożytek z nich taki, co z krowy z urżniętymi cycami — skomentował Gerinsted, puszczając jednocześnie z ust szary kłąb dymu papierosowego. — Jeno problem stwarzali, więcej gęb do wykarmienia było.
— Zachodzę w głowę — odezwał się Beule, ciskając w drzewa kamieniami. — po co Corvyus takowych, nieużytecznych bałwanów na utrzymanie bierze.
— Tobie zachodzić nie podobna, bo nic, ino gówna w czerepie nosisz. W inszym wypadku wiadome by ci było, że my, jako zbójcy ludzi potrzebujemy. A choćby do walki z imć tajemniczym mordercą, co nam swojaków na żerdziach wiesza.
— Gerinsted, tłuku ty ciemny! Toć przecie sam żeś gadał, że łysych wieśniacy porżnęli.
— Może i wieśniacy, tedy w większej liczbie stanąć musimy, by moresu szanownych kmieci nauczyć.
— Trzydziestu chłopa jak jeden mąż ruszy na stroniące od miasta gospodarstwo, co liczy nie więcej jak pięciu mężów i jeno dwie baby. A i przecie wiadomo dziecku nawet, że babom do garów stawać, nie zaś do obrony majątku to i mniejszy problem.
Gerinsted milczał długo. Dopalił do końca papierosa, rzucił nim na usłaną liśćmi ściółkę. Wyciągnął z pochwy krótki, zakrzywiony miecz ochrzczony mianem „kruczego szponu”, opuszkiem palca sprawdził brzeszczot, po czym zaczął ostrzyć go na głazie, na którym siedział.
— A ta białogłowa? — podjął, z coraz większym entuzjazmem ocierając mieczem o skałę. — Ta, co przynieśli ją rano, ponoć z farmy.
— A co ma z nią być? — parsknął Beule. — Skoro z farmy ją uprowadzili, widocznie powód mieli. Nie nam się do tego mieszać, baranie, bo i niby po kiego biesa? Pewnie nastraszyć chcą tamtych z gospodarstwa, by nam więcej ludzi nie ubijali. A ty się ciesz, Gerinsted, może będzie nam tu kucharzyć, a Corvyus, co łaska, pozwoli na noc sobie ją zabrać do namiotu. — Wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu, zmrużył oczy.
— Ta, już to widzę — mruknął Gerinsted. — Prędzej w dupę cię kopnie i to tak, że do wiosny na niej nie usiedzisz.
— To niby po co on ją tam trzyma, miast po prostu zarżnąć, by spokój był? Powiadam ci, prędzej strzała mnie ubodzie, jeżeli ten stary grzyb…
Świst. Strzała wyskoczyła zza gąszczu, trafiła Beule’a w krtań. Grot wyszedł drugą stroną. Gerinsted, początkowo zdezorientowany, skoczył za spory głaz, by nie dosięgły go wrogie strzały. Bezwładne ciało towarzysza upadło zaraz potem.
Gerinsted starał się nie patrzeć w jego martwe oczy, na których jeszcze odmalowywał się wyraz bezgranicznego zdumienia.
— Lubisz strzelać w plecy, suczy synu? — zawył, spoglądając na niebo. — Pokaż się tchórzu, stań do honorowej walki, nie chowaj się jak szczur!
Odpowiedź nie padła. Zamiast niej strzała świsnęła raz jeszcze, pod kątem wbijając się w plecy martwego bandyty. Gerinsted jęknął z cicha, zacisnął palce na rękojeści „kruczego szponu”, aż zbielały mu knykcie.
Ściółka zaszeleściła, ugniatana pod ciężarem wysokich butów. Skrytobójca stał prawie tuż przy nim. Gerinsted zawahał się. Bies wie, czy człowiek ten stał z cięciwą przy policzku, czy też nie.
Łuk niespodziewanie przeleciał ponad głową Gerinsteda, uderzył o drzewo. Bandyta podniósł się szybko, obrócił i przyjął pozycję.
Łucznik owinięty był w płaszcz, na dłoniach miał skórzane rękawice. Gerinsted nie widział jego twarzy, zasłoniętej kapturem.
— Co gęby nie pokazujesz? — syknął przeskakując z nogi na nogę. — I gdzie nóż masz, mów szybko, nie zabijam bezbronnych!
Łucznik skoczył do przodu, wznosząc w górę pięści. Będąc tuż przy bandycie uderzył silnym prostym pomiędzy oczy. Głowa Gerinsteda odskoczyła do tyłu. Obcy bił jeszcze kilkakrotnie, boleśnie obijając żebra. Był szybki. Na koniec, ciosem otwartą dłonią w mostek, odepchnął łotra i sam odskoczył na bezpieczną odległość.
— Ech, ty diable parszywy! — warknął Gerinsted, z trudem łapiąc powietrze. Demonstracyjnie zakręcił nożem, zrobił wykrok, potem pchnął. Łucznik wymknął się półpiruetem, chwycił go za przedramię i mocno uderzył w zgięcie łokcia o mało nie łamiąc ręki. Silny ból przeszył całą kończynę, powodując, że Gerinsted upuścił „kruczy szpon”. Zamaskowany człowiek szarpnął bandytą silnie, ścisnął jego głowę, używając ręki niczym kleszczy.
Gerinsted zaskowyczał donośnie, próbował się wyrwać. W tej jednej, krótkiej sekundzie całe życie stanęło mu przed oczami. Poczuł zapach morskiej wody, przypominającej mu młodzieńcze lata…
Ohydny, przyprawiający o wymioty trzask poniósł się krótkim, cichym echem pośród drzew. Ciało bandyty padło bezwładnie, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Zakapturzony człowiek wrócił się z gęste zarośla, poszukał czegoś chwilę. Wyprostował się po chwili z podróżnym kosturem w dłoni i ruszył w głąb lasu.
8.
Bandycki obóz w rzeczywistości był olbrzymim, otoczonym ponad metrowym częstokołem, polem namiotowym ukrytym w samym środku lasu, gdzie gęsto rozstawione były drewniane szałasy i niewielkie pałatki, pośród których stały chwiejące się stoły, służące za krzesła pniaki, byle jak sklepione ławeczki. Centralnym punktem obozowiska było duże ognisko otoczone nie więcej jak pięcioma namiotami.Panował tu lekki ścisk, a śmierdziało tak, że trudno było wytrzymać. Najwidoczniej bandyci albo nie mieli za dużo czasu, albo po prostu żywili wrodzoną niechęć do kopania latryn.
Podział obowiązków w bandyckiej społeczności był prosty niczym konstrukcja cepa. Kiedy inni z pasją oddawali się grze w karty, bądź dla uciechy prali się po pyskach, nie więcej jak kilkunastu mężczyzn obchodziło zewnętrzną stronę palisady, wypatrując niebezpieczeństw.
I dzięki temu cały obmyślony plan trafił szlag.
Niven, skryty między rzędami leszczyny, obserwował chodzących wartowników. Ściskał oburącz kostur z wysuniętym już ostrzem sulicy, gotowy do ataku. Denerwował się. Ręce mu drżały. Dwóch zwiadowców zabitych z ukrycia to nie był problem, w przeciwieństwie do ponad trzydziestu chłopa. Może nie powinien był udawać bohatera? Nie powinien podejmować próby ratunku, a w najlepszym wypadku po prostu odejść? Przecież nie był szlachetnym człowiekiem, jak omylnie twierdzili mieszkańcy gospodarstwa. Zresztą to, że Shena jeszcze żyje jest mało prawdopodobne, dlaczego więc pcha palce między drzwi?
Zdjął powoli płaszcz. Krępowałby ruchy.
Wartownik, który zauważył ruch pomiędzy listowiem, gwałtownie zaparł się nogami o ziemię, wyszarpnął prosty miecz z pochwy przy pasie.
— Kto tam? — zapytał szybko. Nie otrzymawszy odpowiedzi powoli i ostrożnie ruszył ku rzędzie leszczyn. Kiedy w gęstych liściach dostrzegł ludzką sylwetkę, było za późno. Prowizoryczna sulica wyskoczyła jakby wystrzelona z procy. Ostrze ugodziło wartownika w lewe oko. Krew trysnęła obficie, plamiąc zielone liście niskich drzew.
Drugi z obchodzących ostrokół bandytów zobaczył jak martwy pobratymiec upada na plecy, wciąż z kosturem w czaszce. Zmusił się do powstrzymania odruchu wymiotnego, zawołał za odchodzącym niedaleko wspólnikiem. Obaj podbiegli do zwłok. Wcale szybko.
Niven wyszedł zza gałęzi powoli, ze spuszczoną głową. Na widok poplamionego krwią człowieka dwóch wartowników cofnęło się, dobyło broni. Ten, który pierwszy zauważył upadające ciało zaatakował. Strach zapanował nad trzeźwością umysłu. Niedbałe, powolne, wykonane na odlew cięcia miecza łatwe były do uniknięcia. Ale drugi bandyta nie przyglądał się biernie walce.
Zamachnął się grubą lagą, mierząc w skroń najemnika. Niven osłonił się oburącz. Impet uderzenia odchylił go w tył, co uratowało go od morderczego cięcia miecza wymierzonego znad głowy. Najemnik wyszarpnął kostur, rzucił nim. Ostrze wbiło się w nogę człowieka z lagą, który natychmiast zawył i upuścił kij. Niven zaklął, albowiem był pewny, że krzyk zwoła resztę obchodzących palisadę i być może całą resztę bandytów przebywających w obozie.
Prędko wykonał przewrót, raz jeszcze umykając przed ostrzem miecza. Doskoczył do rannego w nogę mężczyzny, odzyskał kostur energicznym szarpnięciem. Bandyta, tłumiąc ponowny krzyk chwycił go oburącz za głowę, całą siłą uderzył czołem w nos najemnika.
Kość trzasnęła. Zamroczony łotr cofnął się o dwa kroki. Niven, czując jak sącząca z nosa krew zalewa mu usta, półpiruetem wydostał się spomiędzy otaczającej go dwójki przeciwników. Słyszał krzyk od strony obozu. Krzyk kobiety.
Odskoczył do tyłu, następnie wykonując wykrok, pchnął dzierżącego miecz, przekłuwając wątrobę. Dokończył dzieła solidnym, prawym sierpowym, trafiając w potylicę. Zwinnym ruchem odwrócił się do drugiego z wartowników. Ciął od góry, na skos. Krew z przeciętych arterii raz jeszcze poplamiła mu ubranie.
Zerwał się do biegu. Krew tętniła w żyłach, serce zaczęło bić szybciej. Opanowała go żądza mordu, potęgowana wzmagającym się poziomem adrenaliny. Z trudem opanował przyspieszony oddech.
Odnalazł otwartą bramę palisady. Dwóch, niczego nie spodziewających się strażników położył trzema ruchami ostrza. Zakotłowało się. Licząca prawie trzydzieści osób banda natychmiastowo zareagowała na śmierć dwóch wartowników, na obcego z kosturem, wkraczającego jak gdyby nigdy nic do obozu. W ruch poszły pałki, miecze, topory i łuki. I rozpoczął się wyścig. A nagrodą był on. Tajemniczy śmiałek, być może szaleniec.
Niven zakręcił kosturem. Następnie ostrze wyskoczyło z drugiego trzonka. Nie zauważyli tego. Pierwsza trójka, która rzuciła się na niego z opętańczym wrzaskiem padła na ziemię, tonąc we własnej krwi. Czwartemu udało dojść się na prawie trzy cale, co dało mu szansę na wyprowadzenie ciosu. Nie zdążył. Nieznajomy, nie wiedzieć kiedy, wydobył z cholewy mizerykordię, służącą do dobijania leżących. Wbił mu ostrze pod serce, zanurzając puginał po rękojeść.
— Co tu wyrabiacie, oczajdusze? — Krzyk był donośny, zdolny przebić się przez wrzaski rozwścieczonego tłumu żądnych morderców. Jak na komendę, „oczajdusze” zatrzymali się, rozstąpili.
Niven był lekko zdezorientowany. Próbował złapać oddech. Czuł jak powoli kostur ześlizguje mu się ze spoconej pięści. Krew nieznośnie pulsowała w skroniach, przyprawiając o ból głowy. Mimo tego wciąż był spięty i czujny, gotowy do ataku.
Od strony ogniska szedł do zgromadzonego przed ostrokołem tłumu mężczyzna. Był wysoki, jego nagą, umięśnioną klatkę piersiową, przez którą przebiegały dwa skórzane pasy, naznaczały długie, nieporadnie zszyte blizny. Miał on długie, spięte w koński ogon czarne włosy. Na spiczastych uszach nosił po kilka kolczyków.
Elf, miotając głośno przekleństwa, zbliżył się do kamratów. Przystanął na widok rozścielonych trupów, źrenice rozszerzyły mu się groźnie, błysnęły. Niven zauważył u niego kolejną bliznę, przebiegającą przez usta i jeszcze jedną, ponad prawą brwią. Iście pasował do rysopisu groźnego bandziora.
— Co tu się wyprawia do licha ciężkiego? — warknął elf, splunął przez ramię. Mówił niewyraźnie, pewno na wskutek rozciętych warg. — Tyś ich pozarzynał? — Łypnął na najemnika. — A pewno, że ty, od razu widać. I pewno tyś w inkwizytora się bawił i chłopców jął mi do żerdzi przybijać?
— Oddajcie dziewczynę — odpowiedział zimno Niven. Tłum jednogłośnie wybuchł śmiechem, co przypominało trochę drapanie gwoździem po tablicy. Nie śmiał się tylko wysoki elf.
— Cichajcie, durne pały! — wrzasnął. Wszyscy natychmiast zamilkli. — A skądże pomysł, że my jakową dziewkę tu mamy?
Wytrawne kłamstwo wydało się w mig, gdyż z jednej z ustawionych przy ognisku pałatek wybiegła Shena. Brudna, w podartym gieźle, ze skrępowanymi powrozami dłońmi. Nie dobiegła do najemnika. Potknęła się nagle, upadła na kolana. Niven mocniej zacisnął pięść na kiju, zwężył usta. Czuł mrowienie w palcach, rozlewające się szybko po całym ramieniu.
Elf, który jak domyślił się Niven był przerażającym Wyrwizębem, obrócił się na pięcie, kołysząc się podszedł do dziewczyny. Najemnik zauważył, że na plecach nosił dwa identyczne niby bliźniaki miecze. Krótkie, na oko ponad dziesięciocalowe.
Legraz stanął tuż przy czarnowłosej, odwrócił się do najemnika. Kiedy ten zobaczył jak łapie Shenę za włosy i szarpie jej głowę w tył, odruchowo poczynił krok do przodu. Shena jęknęła przerażona. Legraz błyskawicznie dobył jednego ze swoich mieczy. To powstrzymało Nivena przed atakiem. Dziewczyna szlochała cicho, kątem oka łowiąc niebezpieczną broń. Nie próbowała uciekać. Wiedziała, że może się to okazać fatalne w skutkach.
— Co, psi chwoście, myślałeś, że możesz ot tak sobie mordować moich ludzi, by w geście miłosierdzia chronić biednych, nękanych wieśniaków? — wydarł się Legraz. — Otóż wyimaginuj sobie, że nie, nie możesz. Gdyż ja nie będę się temu bezczynnie przyglądał. Na widok jak kładziesz trupem pięciu na raz, nie ucieknę, nie zesram się w gacie. Mógłbyś i dziesięciu pozabijać, mi i tak nie dasz rady! Na wojnie, pod sztandarem służąc, groźniejszych od ciebie mordowałem, jeszcze nawet jak kupą próbowali mi dać radę. A ja samotrzeć, niźli palec jaki! Co tam blizna jedna po takim wyczynie, rycerz bez blizny żaden rycerz, jeno zasraniec i tchórz!
Przestał na chwilę mówić. Dyszał ciężko, żyła na szyi uwydatniła się nieco.
— A ty coś sobie myślał? — podjął. — Że dasz nam radę? — Zamilkł. — Wiesz co? Proponuję ci zakład. Lubisz hazard, czarnowłosy? Jako żem były rycerz, szanuję honorowego pojedynku zasady. Stań tedy przeciw mnie, niech osądzi zwycięstwo.
Niven nie odpowiadał długo, namyślał się.
— Co proponujesz położyć na szali? — zapytał.
— A po coś tu przylazł? — zakpił Wyrwiząb. — Jeżeli uda ci się położyć mnie trupem, banda moja ręczy, bogowie na świadków biorę, że farmę ostawi w pokoju.
— Co chcesz zatem ode mnie? Nie mogę dać przecie niczego, czegoś byś po mojej śmierci sobie nie wziął.
— Prawda to. Zatem zakarbuj sobie, iż twój czerep wystarczającą mi nagrodą. Za naszych poległych braci, niech im ziemia lekką będzie.
— A jakąż to ja mam pewność, iż po twoim rychłym zgonie kamraci twoi nie skoczą mi do gardła?
— Primo: prędzej gówna z nieba spadną, niźli umrę z twojej ręki. Secundo: mamy w naszej braci zasady, których zwykliśmy się trzymać. W tej kwestii możesz nam zaufać. Tertio: jeżeli będzie to miało miejsce, sądzę, iż z łatwością sobie poradzisz. — Legraz, uśmiechając się drwiąco, mieczem wskazał na leżące trupy.
— Puść zatem dziewczynę — Niven przeniósł ciężar na lewą nogę i odchylił się do tyłu, ostrzem kostura mierząc w Wyrwizęba. — I módl się do bogów, żeby byli dla ciebie łaskawi, kiedy wypruję ci flaki.
— Jesteś pewny siebie, trza ci to przyznać. — odpowiedział Legraz nie przestając się uśmiechać. — A wiesz, ludzie bajają od dawien dawna o podłym królu bandytów, który porywa piękną dziewkę. I o szlachetnym mężu, co samotrzeć wyrusza jej na ratunek. Wiadomo zaś jak się to kończy: niegodziwiec umiera, uratowana dziewka zakochuje się w swym wybawicielu et cetera, et cetera… Przedstaw sobie jednak, drogi dziewic wybawicielu, iż życie to nie są jakieś tam klechdy opowiadane przez starych dziadów za srebrną monetę. — Wzniósł ostrze. — Dlatego też ta historia nie skończy się niczym bajka. — Przyłożył miecz do gardła Sheny.
Ostrze błysnęło.
Krew trysnęła z rozciętej krtani.
Czas zwolnił niespodziewanie. Niven widział jak ciało dziewczyny upada dywan z liści nie czyniąc najmniejszego hałasu. Śmierć, niewidoczna, śmiała się, krążyła pomiędzy ciałami. Czekała.
Legraz Corvyus sięgnął po drugi miecz. Malujący się na jego twarzy szyderczy uśmiech potęgował w najemniku złość i niepohamowaną żądzę mordu. Bandyta wiedział o tym, co dawało mu jeszcze większą satysfakcję. Tłum, dotychczas stojący bezczynnie zafalował, utworzył się w idealny krąg otaczający gotowych do walki mężczyzn.
Niven skoczył. Ciął wykonując w powietrzu piruet. Wyrwiząb z łatwością wymknął mu się, również zakręcił na ziemi. Zaatakował tnąc mieczami na krzyż. Niven sparował. Kostur zawirował w szybkim młyńcu, niewidoczne ostrza kroiły powietrze.
Bandyta był niezwykle szybki. Uskakiwał przed każdym ciosem, zwinnie zbijał sięgające go ostrza. Sam zaś dawał popisy doskonałego stylu walki, jakim się posługiwał.
Najemnik sparował kolejne cięcie, wyprowadził kontrę. Corvyus odskoczył w bok, zaatakował z prawej strony. Trafił, rozcinając przeciwnikowi skórę wzdłuż klatki piersiowej. Drugim ostrzem wykonał pchnięcie. Niven sparował raz jeszcze, wymknął się piruetem spod kolejnego ciosu, stanął za plecami Legraza. Chwycił kostur przy trzonkach, założył kij na szyję bandyty, przycisnął.
Wyrwiząb, zaskoczony, natychmiast upuścił oba miecze, złapał za kostur, próbując się wyrwać. Niven wykorzystał całą swoją siłę. Nie poddawał się. Bandyta począł coraz łapczywiej łapać powietrze, poczerwieniał. Zmienił nagle taktykę. Raz po razie uderzał łokciami w żebra stojącego za nim najemnika. Ten nie wytrzymał. Puścił kij, który spadł na ziemię. Legraz odskoczył, zaśmiał się.
Niven sięgnął do cholewy buta. Corvyus nie zauważył tego, skupiony na odzyskaniu swych mieczy. Mały nożyk świsnął, przeciął powietrze. Trafiony w płuco Wyrwiząb zgiął się momentalnie wydając zdławiony krzyk. Niven kopnął go w szczękę, wywracając tym samym na plecy.
Stanął nad Wyrwizębem, dzierżąc w dłoni kostur zachlapany krwią. Legraz wyszarpnął z piersi nożyk, odrzucił go, zrezygnowany. Czując na szyi ostrze bojowego kostura zaśmiał się, plując krwią.
— I co teraz? Zabijesz mnie? — zapytał. — Sprawi to, że poczujesz się lepiej?
— Czyżby strach cię obleciał, Legraz? — uśmiechnął się Niven. — Po prostu lubię oczyszczać świat z podobnych tobie sukinsynów, co jednakowoż poprawia moje samopoczucie. Ale nie, ciebie nie zabiję tak po prostu. Ta bajka nie skończy się tak, jak inne. — Przesunął ostrze kostura po ciele bandyty, przyłożył na przegubie prawej ręki. — Chcę, żebyś się, bydlaku, wykrwawił.
Opuszki palców lewej dłoni Corvyusa zapaliły się nagle. Bandyta machnął szybko ręką. Pięć długich języków ognia wystrzeliły, trafiając Nivena. Dwa z nich sięgnęły twarzy. Najemnik wrzasnął, upuścił broń, chwycił się oburącz za twarz.
Legraz podniósł się, stękając, złapał za leżący obok nożyk. Wbił go Nivenowi pod żebra, wykręcił ostrze. Odskoczył, wyszarpując mizerykordię, złapał oddech. Niven odjął dłonie od poparzonej twarzy. Szczęściem, zaklęcie było słabe, toteż i rany nie okazały się poważne.
Najemnik skoczył, błyskawicznie chwycił bandytę za głowę, roztrzaskał mu nos o kolano. Wyrwiząb cofnął się zamroczony, z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Upuszczony puginał wbił się w ziemię.
Niven Levnir powoli podniósł ze ściółki bandycki miecz. Wykonując wykrok zakręcił nim ponad głową. Ostrze, lśniąc w promieniach słońca, spadło na kark Legraza.
Elfia głowa poszybowała w górę i spadła na ziemię, wlokąc za sobą wstęgę ciemnoczerwonej posoki. Ciało herszta upadło zaraz po niej.
Cisza zalęgła się w powietrzu, ciążąc jak ołów. Od strony obserwujących walkę bandytów nie było reakcji. Do czasu. Kiedy Niven podniósł z ziemi swój kostur, ktoś wyszedł przed tłum. Syk wyciąganego z pochwy miecza rozdarł ciszę. Powoli, spokojnie, Niven odwrócił się.
Ale nikt nie zaatakował. Mężczyzna z obnażonym mieczem został chwycony za kołnierz przez jakąś kobietę, która kopnęła go kolanem w brzuch. Widocznie była wierna zasadom bandy i obiecała sobie dotrzymać danej przez Legraza „Wyrwizęba” Corvyusa obietnicy.
Nie obchodziło go to. Wsunął kostur za pas na plecach, wziął na ręce ciało Sheny Connahely. Krąg ludzi rozstąpił się, udostępniając drogę do wyjścia. Kiedy Niven znalazł się za bandyckim obozem, amulet szczęścia zaczął mu niespodziewanie ciążyć.
Śmierć, nosząca na szatach krew zabitych, krążyła pomiędzy ciałami. Odczyniała sądy.
Szlachetny ze mnie człowiek? — zapytał sam siebie, patrząc w martwe oczy dziewczyny. — Ja jestem mordercą. Szlachetnym mordercą może być tylko bohater opisany w bajkach. Ale nie żyjemy w bajce. A nawet jeśli, to żaden ze mnie bohater.
Upadł na kolana i gorzko zapłakał.