***
Motto:
Na szachownicy życia
kwiat śmierci rozkwita
czarnym skoczkiem
Czas: współczesny czytelnikowi
Miejsce: w Polsce, czyli nigdzie
Osoby: Hanka, Gośka, Michał, Zhańbiony, Cerberek (pies wiejskiej prostytuty Balbiny), Edmund Husserl, milicjanci, ludzie miejscy, statyści, pośrednio też Posejdon, którego zmarły duch unosi się nad wodami świata przedstawionego
Przyczyna: przesyt istnienia
Skutek: ???
I
Takie było jakieś rozlazłe...
Obudziło się jak zwykle wcześnie, koło południa i jeszcze leżało tak senne kilka minut w brunatnej pościeli, a szpiczasty pal jawy wbijał się w senność boleśnie, aż przebił jej błonę do końca, do serca, do rzygania. Tak skończyły się wszelkie oniryzmy-idiotyzmy (trochę żal ich). Zgramoliło się z łóżka ziewając i dźwigając na barkach ciężki bagaż ciemnej nicości, która śniła mu się w pełnej postaci przez całą noc. Wykonane 4 długie kroki, kroki jak w obłoki, zaprowadziły do łazienki. W trakcie pokonywania tej drogi, gwałtownie poruszone po długim spoczynku kości zastrzykały nieprzyjemnym dźwiękiem, a przeciążone ścięgna zabolały, jakby miały się za chwilę porozrywać ostatecznie, popuścić uchwyty scalające w organizm te, tak niepodobne do siebie, mięsno-kostne części ciała...
Miało wydolność organizmu siedemdziesięciolatka, choć lat tylu nigdy nie żyło i żyć nie będzie. Chociaż miało, miało to wrażenie, że naprawdę jest stare, emerytalne, siedzi w ciepłych kapciach jakiegoś górskiego sanatorium i wspomina, a ta chwila właśnie, aktualnie przeżywana, jest jakąś pamięciową retrospekcją tego samego, tyle że pół wieku później. Dziwne i skomplikowane poczucie... Ale tylko takie warto odnotowywać.
Nie myło się – trzeba dbać o higienę, ale bez przesady, raz na dobę, wieczorową porą wystarczy. Ochlapało tylko trochę gębę lodowatą wodą i spojrzało w swe lustrzane odbicie. Odbijało się w nim, a więc było i miało przestrzenne kształty. To już coś, ale...
- Jakie jestem bladosine – pomyślało i miało rację. Cała gęba! Tak białka oczu wielkopańskiej dziwki i pomarszczone czoło intelektualisty, tak wychudłe policzki proletariusza i popękane wargi świętego, jak i dzikie, pół-zwierzęce zębiszcza – wszystko to zdawało się być jednej barwy, albo przynajmniej kilkoma, bliskimi sobie, odcieniami jednej barwy.
Przyłożyło palce otwartej dłoni do tych ust spragnionych (czego?). Palce były nieco inne, bardziej beżowo-żółte, a chyba i białe. Śmierdziały wczorajszym tytoniem. Rankami nie lubiło tego zapachu, w ogóle o tej porze nie trawiło wręcz palenia, ani niczego co się z tym kojarzy. Nałogowo palić się powinno wieczorami - sądziło. Namaściwszy dłonie płynnym mydłem o smaku jabłko – truskawka (i tak mdły to smak), długo jeszcze moczyło je w zimnej, syfiastej wodzie. Już miało wychodzić z łazienki, ale pochwyciło leżącą na skraju pralki żyletkę, używaną, ale jeszcze niestępioną do bezużyteczności. Przejechało twardym ostrzem po skórze, wyżłobiło cieniutką rysę od wysokości nadgarstka do połowy drogi ku łokciowi (tak nieco na ukos) i chwilę później na cały ten odcinek ręki wystąpiła zaskakująco świeża krew.
- A więc jednak wciąż jest - pomyślało. - Wciąż jest jeszcze czerwona - i uśmiechnęło się ironicznie :-]. I z niewyraźnym wyrazem (?) ulgi, ordynarnie i chamsko, odlało się do sedesu (zamiast wcześniej, przed myciem rąk, kulturalnie wysiusiać). I wyszło do kuchni, kuchnia mać.
Tam jak co rano, zestaw stały, pozycja boczna ustalona: mocna kawa, bez cukru i żadnych tam śmietanek-cacanek, a do niej, na zakąskę, wczorajszy rożek francuski z białym serem i zeschnięty półdupek bułki maczany w olio di oliva dla zmiękczenia.
Jadło ten posiłek nie czując w ogóle smaku, za to czując w pełni bezsens tego jedzenia. Jeść – trawić – wydalać – głodnym być – jeść – trawić – wydalać – być głodnym – jeść... I tak co dzień, do usranej śmierci, do ostatniego wydechu, wydalać – głodować – jeść – trawić – kurwa. Czy jest gdzieś kraniec tego cyklu? Pewnie tak. Ktoś mądry mówił, że nic nie trwa wiecznie.
- Nic nie trwa wiecznie, więc czym się przejmować? - ucieszyło się na chwilę, ale zaraz zwątpiło w prawomocność tej pociechy - ale w takim razie ta zasada, że nic nie trwa wiecznie, też nie trwa wiecznie, a więc kiedyś coś będzie trwało, tyle że jak wiecznie, to i teraz powinno trwać, ale nie trwa... o choinka!
II
Giętkie wspomnienia dni poprzednich odświeżały się w głowie w miarę wyciszania abstrakcyjnej wątpliwości... Znowu zaczynały żyć, tak trochę żyć, wegetować. Wynikały z nich następujące plany na ten dzień, jak najbardziej konkretne: iść w przygnębieniu na czternastą na cmentarz gdzie chować będą zmarłego 4 dni temu Posejdona, potem (szesnasta? Z hakiem?) do sklepu marki Biedronka żwawym krokiem na zakupy się udać, potem... potem się pomyśli... Wstało od stołu, włożyło płaszcz swój granatowy, powłóczysty bo za duży o kilka numerów. Takie było małe, jakby się z dnia na dzień kurczyło, płaszczyło (albo płaszcz się odpłaszczał, hehe).
Dzień był ładny, pogodny, choć trochę lało jak z cebra i strasznie, niemiłosiernie zimno. Idealny dzień to był na pogrzeb, na pogrzeb jakiejś ciekawej osoby, a do takich zaliczano z całą pewnością nieboszczyka Posejdona. Niebo, prześwitujące długimi smugami przez ciemne cienie chmur miało barwę lapis lazuli zalanego błyskiem czarnego światła. Zapełniały jego przestwór drobne figurki małych, latających machin i pewnie także wiązki elektronicznych fal, te ostatnie jednak pozostawały niedostrzegalne dla oka. To co piętro niżej od nieba wydawało się jednak zdecydowanie bardziej poukładane i logiczne. Świat uspołeczniony. Dumne domy w miasteczku stały jak zawsze – może jeden zniknął, może się jeden nowy pojawił, ale i tak bez większego wpływu na całokształt tego słodziutkiego, mlekiem i ropą płynącego środowiska.
Szło wąskimi uliczkami, zadzierając co jakiś czas łeb do góry, wytężało wzrok ku niedostrzegalnym szczytom szklanych wieżowców. Nad nimi królowało już tylko, ostatnio sprywatyzowane, Słońce. W telewizorze mówili, że sprzedawali je, to Słońce, pocięte na równe prostokątne działki, po trzy biliardy geo za milimetr kwadratowy, a po ledwie tygodniu nie ostał się już ani jeden, niesprywatyzowany skrawek. Zamknięto aukcję, powbijano w Słońce odpowiednie flagi, podpisano papiery.
- Jak można pociąć kulę na prostokąty, by nic nie zostało? - pytało wtedy telewizora, ale ten je olał. Jak zresztą wszyscy.
Niebo było sprywatyzowane, nieważne jak, amen. Za to tu, na dole, w miasteczku, wszystko państwowe, wszystko. Państwowy chodnik, auta, nawet ludzie państwowi i ich papierosy. Bało się i drżało na myśl, że może też jest państwowe (albo prywatne). Prywatne psy szczały na prywatne płoty, a w dali lśnił w słońcu starożytny ziggurat urzędu miasta. Przy nim ten znajomy, biały dom na rogu, taki był tego dnia publiczny. To tam, mieszkała, przed laty, jego trzecia pierwsza miłość.
Niebo prywatne, ziemia państwowa – już samo nie wiedziało który z tych światów to ten lepszy. W takich chwilach smutno, że nie istnieje piekło.
Jeden cmentarz tak trochę piekielny („smętasz” – jak się tu powszechnie mówiło wbrew purystom językowym), ale przynajmniej jego lokatorom było to, zdaje się, obojętne. I ten Posejdon, ten menel nad menele i zuch nad zuchy, ten dawniej cesarz cesarzy życia, stawał się właśnie tego grobowego labiryntu częścią. - Że też tobie się, Posejdonie, tak łatwo udało... – myślało sobie, widząc zdezelowane ciało denata wyciągnięte na brzozowych deskach i szare, wełniane skarpetki wypełzające bełtem z laczków. Trup! Jak do tego doszło? Nie wiedziało, a i nie miało skąd się dowiedzieć. Bo ludzie wymyślali różne, sprzeczne ze sobą wersje historii. Jedni mówili (szkoła zachodniej części miasta), że wypił naraz połówkę spirytu i padł z nóg na miejscu, sztywny był w mgnieniu sekundy i ciemna, gruba jak wąż boa żyła wystąpiła mu na czoło (...i słońce całkiem się zaćmiło – dodawali co poniektórzy). Możliwe że Posejdon wywalił połówkę, temu nikt nie zaprzeczy, ale mało prawdopodobne, że to go zabiło. Ten ostatni argument podnosili na mieście badacze ze szkoły wschodniej. Twierdzili oni, że Posejdona zamordowano, bo leżał w kałuży krwi. Ale kto by się ważył nastawać na życie i zdrowie jego? Inni twierdzili, że... No nieważne. Ludzie potrzebowali mitu, narodzin legendy, historii o której można by czas długi po pogrzebie opowiadać. Uznali, że taki ktoś jak Posejdon, z niewytłumaczalnych powodów, ale nie może tak po prostu umrzeć jak się umiera, że taka prosta śmierć nie przeszłaby przez jego bujną osobowość.
Uśmiechnęło się :-). Ono jedno przeczuwało właśnie zwykłość tego zgonu. Pewnie że pił – codziennie pił, ale wcale nie pół litra naraz i nie spirytu tylko wódki, pewnie jeszcze normalnie na własnych nogach do domu wrócił, jeszcze normalnie starej lajpo nabił, uwalił się w łóżko i niby zwyczajnie zasnął (tyle że po wsze czasy). Przecież jakby umarł na mieście, to by wszyscy dokładnie wiedzieli, a tak go „widział” niby tylko ten jeden, co „widział” też kałużę krwi, a który pewnie sam niewiele był trzeźwiejszy i niewiele bardziej od szczęśnika żywy.
- Przyszliśmy tu dziś pożegnać, brata naszego Posejdona... – mówił pokrętnym głosem garbaty kapelan w okularach, święty stuknięty.
- A jaki on brat dla ciebie? - zapytało retorycznie na tę sztuczną, sztampową gadkę. - Ty który nawet nigdy panienki nie miałeś? Ty który nie zboczyłeś ani na krok z codziennej swej ścieżki z domu parafialnego do kościoła i z powrotem? Który w życiu nie rzuciłeś kamieniem! - tak samo mówiłby Posejdon, jakby mu udzielono teraz głosu. Też był zawsze antyklerykalny, lecz na inny sposób niż niektórzy obłudnicy – zamiast wyszukiwać wśród kleru obyczajowych skandali, gorszył się właśnie kiedy ich brakowało. - Ty... - kontynuowało, wciąż przekonane, że mówi w imieniu kolegi, własnych poglądów nie miało. - Ty który wierzyłeś w swego Boga tak mocno, jak mocno On w nas nie wierzył!
I chciało coś jeszcze dodać, coś równie mało użytecznego społecznie, ale nagle zamilkło, bo dopiero wówczas, w 4 dni po zgonie tamtego, zrozumiało grozę sytuacji (i ten jej nieuchwytny, przerażający smaczek). Pierwszy raz wyobraziło sobie Posejdona zmarłym. Wcześniej nosiło w mózgoczaszce jego obraz nieśmiertelnego, obraz niezniszczalny. Jest czasem tak (głównie u ludzi, ale u niego też), że jakiejś znanej nam osoby nigdy nie myślimy jako śmiertelnej, jakbyśmy nigdy nie wierzyli (bo nie wierzymy), że może ona umrzeć, że martwa być może. Owszem, mamy gdzieś słusznie zakodowane przeczucie, że każdy kiedyś umrze, ale to „każdy” rozpływa się po całym wszechświecie niczym Bóg panteistów i zdanie staje się przez to puste. Zamiast wierzyć że wszyscy umrą, należy pomyśleć sobie o każdym znanym i mniej znanym indywiduum z osobna – X umrze, Y zdechnie, Z jest skazany na śmierć i nie ma dla niego nadziei, ja jestem skazany, skazana, skazane..
III
Nie wytrzymało świadomości i uciekło z miejsca pogrzebu, zbiegło jak się zbiega z płonącego przybytku, albo jak się dezerteruje z armii w obliczu kolejnej jatki. Ale dla takich dezerterów od myśli własnej, dla nich nie ma złota, nie ma szacunku, nie ma akceptacji. Czuło to podświadomie i wiedziało to świadomie, wiedziało, że może i powinno coś z tym zrobić, ale nie zrobiło.
Świat poza cmentarzem był jednak nieco weselszy. W sumie to nie, nie weselszy – nie było większej różnicy. Zobaczyło koleżankę Hankę. Szła trzymając ręce w kieszeniach, z szyją opatuloną w ciepły, wełniany szalik, choć był bodajże lipiec czy sierpień, góra wrzesień. Hanka lubiła takie szaliki, kręciło ją to, każda kobieta i każdy mężczyzna ma tego typu fetysz. Ono jedno nie miało.
- O, 6! :-) – powiedziała Hanka na jego widok, podeszła zaraz lekkim, luzackim krokiem. - Co, z pogrzebu wracasz? Już się skończył? Tak szybko? Co?
Chciało jej coś odpowiedzieć, bo ładnie dość wyglądała – szczupła, wysoka, ruda, miała co prawda lekkiego zeza, ale za grubymi szkłami szalenie staroświeckich okularów nie rzucało się to w (sic!) oczy. Nie lubiło jej, ale nic to, w ogóle mało kogo lubiło.
- Ty się nie przejmuj – mówiła Hanka dalej – to nic, że Posejdon umarł.
Przestraszyło się przez moment, że może ona chce pocieszać, co nie byłoby w jej stylu. Niesłusznie. Nawet to „ty się nie martw” nie było wcale szczere i naiwne, to był tylko wstęp do zabawy w dalsze pogrążanie. Taki „miły złego początek”, chwyt dialektyczny.
- Słuchaj, przecież to i tak nie ma sensu, w ogóle nie ma czegoś takiego jak sens, to urojenia – bardzo niemodnie mówiła, ale otaczający ich świat przestawiony zdawał się jej przytakiwać, wręcz bić brawo ze standing owacją na każde jej słowo. - To wszystko jest beznadziejne, życie, nie ma sensu, dawno to odkryłam, to nawet oczywiste, nie wiem jak można tego nie widzieć, nawet jeśli jest piękne, to co? Niech se będzie piękne, ale i tak jest beznadziejne.
Nie chciało tego słuchać, oj nie chciało znać jej w ogóle, ale jakoś bezwolnie lazło za nią, za tą głupią rozhisteryzowaną cipą i niby mimowolnie, niby od niechcenia, słuchało. A nad nimi niebieskie helikoptery i srebrne satelity cięły obłoki wzdłuż i w poprzek, przynajmniej nie zrzucały jeszcze bomb, choć te już wisiały na cieniutkich włoskach...
Trzeba było poszukać trzeciej drogi z tego wszystkiego, ale gdzie, skoro nawet drugiej nie było widać na horyzoncie. To chyba jednak czasem prawda co ona mówiła.
Ludzie nie wiedzą, ale ja ich uświadomię – z dumą kontynuowała. - Będę chodziła po świecie i oświecała ich. Nie powiem, że znalazłam w tym sens życia, bo tego być nie może, ale będę i chuj. - I znów bardzo nieładnie powiedziała, a nawet kościelna wieża to potwierdzała i złota kopuła małego meczetu, wszystko. - Nikt nie będzie szczęśliwy, nikt. Powiedz, po co mają być szczęśliwi jak nie ma z czego? Skoro nie ma z czego, to lepiej nich nie będą, co nie?
Naprawdę chciało coś odpowiedzieć, ale tam na cmentarzu taka pustka je ogarnęła, tak prawdziwa jak ta co się śniła całą noc, że w zasadzie nie czuło niczego w swej mózgoczaszce. - Takie jestem wyzute z wszelkiej osobowości, tak wyzbyte siebie – pomyślało – że niby w czyim imieniu mam mówić? Niech Hanka mówi, niech mówi co ma powiedzieć i idzie w diabły! Ona jest bohaterką, nie ja.
- Może na piwo? - zmieniła nagle tory i perspektywy wywodu. - Wiem, że to bez sensu iść na piwo, ale nie iść też bez sensu, więc dlaczegoż by nie iść? - i nie czekając skręciła do pobliskiego baru. Umiała dobrze operować mechanizmem swej, z pozoru bezwzględnej, logiki. Nic na to nie mówiło, lazło za nią. Co miałoby mówić, kiedy nim zdążyło pomyśleć, już siedziało przy stoliku z z pół litrową szklanką wody rozcieńczanej śladowymi ilościami piwa (jedyne 4.50 zł.). A naprzeciwko siedziała Hanka z czymś podobnym, tyle że chyba mniej wodnistym i droższym.
Była jeszcze jedna postać, mroczna, wyłoniła się z dymu papierosowego jej koślawa sylwetka, jej na wpół wyłysiała tłusta czupryna i liche wąsisko, które jakby materializowało się w oczach obserwatorów, nie mogąc się zmaterializować co do joty.
- Zhańbiony... - wyszeptało drżącym głosem i były to jego pierwsze słowa od opuszczenia cmentarza.
IIII
Zhańbiony też był dzieckiem epoki, też, w pewnym sensie, bluźnierczym prorokiem, jeśli nie miejskim to przynajmniej dzielnicowym. Nikt nie wiedział kim był, skąd się wziął, jak miał naprawdę na imię, jakie rżnął kobiety, jakie miał poglądy polityczne, jaki stan uzębienia, nic. Snuł się tylko po śmietnikach i tanich barach jak szczur i zmagał się ze swym potwornym piętnem. - Oj, jaka wielka moja hańba! Oj, jaka straszna! - i tak całymi dniami rozpaczał, wył, biadolił i nawet jedwabiści mieszczanie współczuli mu tego wstydu i wraz z nim rwali sobie włosy z jego głowy. Co to za hańba konkretnie? W jakich okolicznościach się tak zhańbił? Sam już nie pamiętał. Hektolitry alkoholu i mgła upokorzenia zabiły mu całkiem pamięć, zostało tylko uczucie upadku, które nie opuści go już do śmierci, albo i do końca wszechświata, do wielkiego kolapsu (znał się trochę na tych astronomicznych klockach, tak jak na niczym innym).
- Hej, przyjaciele, czy pozwolicie dosiąść się zhańbionemu człowiekowi, by wspólnym piciem choć trochę ulżyć jego strasznej mące?
Na początku Hanka kręciła głową, próbowała się jakoś grzecznie albo niegrzecznie wymigać, ale kiedy postawił po kielichu, napięcia ustały.
- Skąd on bierze hajs? - pomyślało zdziwione. Zhańbiony istotnie, choć był nędzarzem finansowym nie mniej niż moralnym, to jednak zawsze, gdy rozchodziło się o kwestię kielicha, jakimś cudownym sposobem wynajdował w najgłębszej z kieszeni ostatnie klepaki, za które mógł jeszcze kompanom fundować! Podświadomie liczył, że przynajmniej część jego hańby musi kiedyś przejść na tych co z nim, tak zhańbionym, odważyli się pić. Ale na marne to dla niego szło, bo o ile tamtych może i faktycznie nieco upadlał, to jemu ani trochę despektu z duszy od tego nie schodziło. Niczym plotyńska Jednia, Hańba emanowała wkoło, nie tracąc jednak nic z samej siebie.
- Nie jestem pijakiem – mówił – ale piję. No bo co mi zostało, kiedy już nic na ziemi i w gwiazdach zmyć mej hańby nie zdoła? - czasem jednak spoglądał w przestwór nieboskłonu, licząc że gdzieś tam na krańcu ludzkiego i boskiego poznania, może wybucha właśnie jakaś hypernowa co przyniesie mu ulgę, może już wybuchła miliardy lat temu, ale teraz dopiero dotrze do Ziemi jej światło? Może ta kometa widywana tego tygodnia nocami, jest jakimś zwiastunem? - Żebym choć wiedział co to za hańba i za co mnie spotkała... - żalił się dalej, wychyliwszy swą porcję – ale tak?
- Życie i tak jest beznadziejne – odpowiedziała Hanka.
Znudziło się w końcu tym czczym bełtaniem słów, tym pienieniem pobladłych nonsensów. Nie dziw, też bym się znudził. Pić też już nie było czego. - Ludzie! Ja was nie słuchać będę! - wykrzyknęło, ale tylko w myślach swych i to tych głębiej osadzonych, po czym wstało, niby do toalety, niby na chwilę, ale jednak płaszcz cichaczem wzięło i wyszło z baru nie żegnając się z nikim, za trunek nie płacąc nikomu i niczym. Zuchwałe to było i chamskie przedsięwzięcie, ale nie obciążyło zbytnio jego sumienia. Najbardziej bezczelne grzechy nie są wcale tymi najcięższymi – nauczał Posejdon - są to wbrew pozorom grzechy najlżejsze.
Do rzeczy – lazło dalej betonowym chodnikiem i myślało. Chciało żeby była już noc, ale był tylko dzień. I słońce świeciło fałszywie. Noc bardzo lubiło, bo nocą łatwiej o samotność, a jak ktoś lub coś jest samo na ulicy, to wtedy całe miasto należy do niego. Miłość nocy jest niczym innym jak manią posiadania świata na własność, z tym że podaną w bardziej wyrafinowanej i eleganckiej formie.
IIIII
A może by tak do Gośki iść? – pomyślało. – Ona byłaby teraz najlepszym antidotum na Hankę.
Hanka zaczęła je totalnie i totalitarnie wkurwiać, tzn. nie tyle zaczęła, co zawsze wkurwiała. Gośka była z natury inna, bardziej pogodna i jeszcze mniej życiowa. Też miała rude włosy, ale nosiła je rozpuszczone, opadające na ramiona. Poza tym pisała poezję, jadła surowe mięso i była arcymistrzynią gry w japońskie szachy – o nic z tego trivium nie dało się posądzać Hanki. Zresztą zawsze jak widziało Hankę, to musiało, po prostu musiało, zobaczyć potem Gośkę, odtruć się Gośką – tylko po to w ogóle utrzymywał z nią kontakt, na wypadek takich przypadkowych spotka z Hanką na ulicy.
Miała Gośka ten mankament, że mieszkała na wsi, daleko za miastem, gdzie nawet PKS nie dochodził, co najwyżej jakieś traktory, kombajny, rozrzutniki gnoju... Lazło do niej zawsze długo, ale i tak nie miało nic do roboty, toteż lazło bez skrępowania. Wprawdzie rano (przypomnijmy) planowało zrobić zakupy, ale jak zwykle o tym zapomniało.
Myślało to o tym, to o owym i tak nie z gruszki i z pietruszki, tak cichaczem jakby zza winkla, odkryło tajemnicę Zhańbionego. Straszna to tajemnica, upiorna, włos na głowie nawet łysym zjeży! Żadnej hańby nie było.
- Że też dopiero teraz na to wpadam! - zawołało. - Wymyślił pewnie tę hańbę, by móc usprawiedliwić przed kimś swe pijaństwo. Kto to był? Diabeł, Bóg, kobieta? Pewnie kobieta, dla nich można nawet hańbę wymyślić! Wymyślił, nie na stałe, tak pewnie tylko udawał, tymczasowo, ale zapomniał że nie tak łatwo porzucić obraną rolę, rolę w którą tak wczuł się i w którą uwierzył kosztem życia. Zhańbił się udawaniem hańby, udając życie żyć zaczął!
- A przecież hańba to bzdura, to mit, bajucha. Człowiek nie ma honoru, nie może się zhańbić! Hańba jest dla psów, kotów, chryzantem, bluszczu, kamienia...
I strasznie długo tak lazło rozmyślając, czas się tak dziwnie rozwalniał w tej podróży.
Deszcz nie przestawał padać. To co się działo w atmosferze, mogłoby być wzięte za początek kolejnego, biblijnego potopu, gdyby nie brak Boga, który by go zsyłał. Nie mówiąc już o tym, że nie było na ziemi nowego Noego, a drzewa które by mogły służyć za budulec arki, zostały powycinane i poprzerabiane na arcyważne biurowe papiery, które trzeba było stemplować. A taki Noe którego nie ma, jest bezpłodny, pozbawiony dzieci i nadziei na lepsze jutro, czy w ogóle na jutro.
Deszcz lał – jako się rzekło. Lazło. Ptaszki fałszowały potwornie. Automobile cięły szosą. Ślizgały się po asfalcie ich czarne jak smoła opony. Lazło. Deszcz padał. Zmokło i zwątpiło. Całkiem. Ale lazło. I lazło. Cień rzucało. Nieforemny, krzywy. W błocie grzęzło. Automobile przestały jeździć, poznikały, dalej nie jeżdżą. Lazło. Samoloty, śmigłowce, rakiety. Cerberek (pies wiejskiej prostituty Balbiny), na łańcuchu chlipiący rozlane pomyje. Lazło. Huk bombardowań w odległym Teheranie. Wybuch w odległej galaktyce. Lazło. Głód w Afryce. Głód w Azji. Głód na Dworcu Fabrycznym. Lazło. Głód w książkach i filmach. Ale lazło. Głód nieziemski w odległej galaktyce, susza na planecie obcych termito-szczurów. Lazło. Na przekór wszystkiemu. Ale lazło. Na przekór wszystkim. Lazło.
Dolazło, przelazło przez płot, na schody wlazło, zapukało i zadzwoniło.
Na wsi to już było.
- Aaa, to, ty... - powiedziała, ukazując się w drzwiach, Gośka – włazić, włazić, natychmiast włazić!
I posłusznie wlazło.
- Jest u mnie Michał, oglądamy walkę bokserską. Masz jakieś alko? Nie masz? My tylko browar, ale już się kończy. Ale nie martw się.
Drgnęło. „Nie martw się” - już to dzisiaj słyszało, z ust przeklętych. Tak, najbardziej w Hance nienawidziło jej ust różowo szminkowanych. Nawet zeza tolerowało, ale w ustach dostrzegało coś monstrualnego i nietykalnego zarazem, święty jad żmijowy. Chciałoby czasem mieć te Anki usta, chciałoby rzygać z tych ust – by sprofanować, by oszpecić, ale miało tylko swoje (te popękane i sine z początku opowieści). Usta Gośki były za to O.K. - dopiero teraz to zauważyło – wszystko w niej było O.K. - Chyba się zakocham w tej głupiej Gośce – nawet pomyślało – ale to kiedy indziej, jak nie będzie Michała.
Michał? Co za Michał? Ten co...
Michał był chłopakiem Gośki. Żadna tam wielka miłość, takie tam raczej mizu-lizu i spacerki za rączkę, bardziej z rozsądku niż z pragnień, obiecanki-macanki. I wspólne oglądanie boksu też ich połączyło. Michał uwielbiał boks, ona raczej nie, ale znosiła cierpliwie i udawała przed nim, że lubi, że ją podniecają te pięści i nagie torsy mięśniaków. Dlatego właśnie mógł siedzieć w jej pokoju, rozwalony na kanapie w samej tylko pidżamie, w której wyglądał jak młody bóg snu, jak niepełnoletni Morfeusz z granatowym pasiakiem na piersi. Chrupał głośno, dobitnie białe nasienie popcornu, z wzrokiem czujnym i ostro wpatrzonym w odbiornik TV. Walczył Gołota z Golgotą i na punkty prowadził ten pierwszy. Michał, choć oddzielony zdroworozsądkową szybą ekranu, zdawał się przyjmować na swoje mokre ciało każdy z bokserskich ciosów., w tym i sierpowe. I prężył się w nonszalanckiej pozie, za jakąś bezgraniczną gębią na twarzy.
Czy zastanawialiście się kiedyś ile dziwacznych gęb lub twarzy może się maksymalnie komuś lub czemuś przewinąć przez jeden dzień? Zastanowiło się nad tym, będąc w progu. Jemu się tego dnia objawiło stanowczo za dużo – Gośka, Michał, wcześniej Zhańbiony, Hanka, a wszystko zaczęło się od oblicza Posejdona, i jakby mało tego, martwe to było oblicze.
- To w dzień jest gala boksu? - zapytało zamiast powitania, ale w tonie pytania nie brzmiało ani trochę zdziwienie. Nie miało brzmieć.
- To jest powtórka z wczoraj – odpowiedziała Gośka za Michała, który tylko chrupał dalej. - Już czwarty raz to oglądamy. I cudownie nam z tym. :-)
- Wyrucham cię, Gośka – powiedziało, nieśmiało rumieniąc się, ale Gośka udała że tego nie słyszy. Michał chwilę popatrzył krzywo, ale zaraz odwrócił się na bok(s) i dalej chrupał, chrupał.
Minuty mijały, runda za rundą walki i nic się w zasadzie nie działo. Potworna nuda, potworna pustka. - I co ja tu robię? - pomyślało.
Inteligentni ludzie się ponoć nigdy nie nudzą. Ale przecież nie było człowiekiem!
Deszcz przestawał walić o szybę, w pokoju zrobiło się jaśniej i pogodniej.
IIIIII
- Zasłoń okno, bo mi ta pizda świeci! - rozkazał Michał nie odrywając wzroku od walki. Parsknęło śmiechem. O słońcu się tak wyrazić? O naszym słonku?! On jednak był wielki ten Michaś! Wielki popatrzył na nie, ale widać nic nie zrozumiał. - Śmieje się jak głupie do sera – pomyślał i dalej baczył na ekran, ale przestał nareszcie chrupać bo skończyła się kukurydza. - Do sklepu po popcorn! - wydał rozkaz.
Gośka nie wytrzymała, wzięła pilota i wyłączyła wideło z którego walka leciała.
- Dość tego! - odezwała się. – Ta ostatnia runda jest zbyt krwista i brutalna jak dla kobiety, nie mam ochoty jej oglądać po raz n-ty.
- Mocne słowa jak na kogoś kto zajada ze smaczkiem surowe żeberka świńskie, surowe golonki, rąbanki :-) – pomyślało, ale tylko się uśmiechnęło, wiedziało, że każdy pretekst dla Gośki dobry, by przerwać to długaśne, dwunastorundowe mordobicie. - Jaracie? :-) - zapytała i wtedy zobaczyło, że tamta już skręca w swych smukłych, alabastrowych palcach zdrowego, maczugowatego blanta.
Wzdrygnęło się na ten widok. Zapaliłoby może i chętnie, ale tego dnia bało się straszenie, że znowu złapie dobrego tripa. Panicznie bało się dobrych tripów, nawet tych lekkich po trawie. Zmuszone więc było odmówić, na co z kolei nie mógł pozwolić sobie Michał. I tak oto, jak to jest bardzo często, jeden nie chciał a palił, drugie chciało, ale nie paliło. Gośka jedna robiła co chciała, ale była u siebie, a poza tym, ona zawsze chce – była słodka przy tym, ale i nieobliczalna. Miała tę przywarę, że często po ziole recytowała swe poezje, mimo śmierci poezji w ogóle. Albo, co gorsza, nawet nie recytowała, a w dzikim szale, niczym słynny Inward Clik and Sure, wygłaszała straszne, potępieńcze improwizacje. Bardzo tego nie lubiło w Gośce, o czym nie pamiętało zwykle idąc do niej, to jedno znalazło w niej okropnym.
- Jak tam Michał, jakiś film robisz? - zapytało szybko, wiedząc, że jedynym sposobem by Gośce nie pozwolić poetyzować, jest zagadać Michała o jego działalność artystyczną (chętnie zaprezentowałoby jakąś swoją, ale jeszcze jej nie miało).
- Taa... - odparł Michał, jutro będę może robił – i zaciągnął się mocno, nierozważnie, do płuc bezkompromisowo. Kiedy wykonywał ten (lub podobny) gest, znać było że myśli już nad kolejnym scenariuszem, może scenopisem... Więcej! W głowie pojawiał mu się momentalnie cały film, ze szczegółami, gotowy do kręcenia choćby od zaraz. Wystarczyło, że pstryknie palcem i już miał filmową historyjkę pełną zawiłych i wielopoziomowych farmazonów. Stworzył już tego kilkanaście godzin, a jego największe dotąd dzieło, historyczno-wojenny melodramat „Zakręcone przygody Rudolfa Hössa” zdobył nawet grand prix na jakimś festiwalu gdzieś tam. - Ehkhm... – odchrząknął. - Kryminał... - znów się zaciągnął, po czym przekazał cenne zawiniątko Gośce. - Kryminał stylizowany na off – Michał wszystkie swe filmy jawnie stylizował na off, co nie przeszkadzało mu w łojeniu horrendalnych dofinansowań, zdobywanych nieco na lewo. - W pierwszej sekwencji poznajemy parkę zakochanych, normalną. Mieszczański chłopak - student medycyny. Nie, to zbyt brutalne! Student administracji. Ona, też mieszczka, licealistka, maturzystka, ułożona, lubi herbatniki i prozę Edgara Alana... nie, też za straszne. Ale Kubusia Puchatka czytać lubi, ma nawet jego podobiznę na czarnej koszulce i zmywalny tatuaż z prosiaczkiem ma na jędrnym brzuszku. I, lecę teraz po skrócie fabularnym, ona zostaje porwana przez psychopatę, byłego zomowca, odrażające bydle, coś jak ten w „Gruz 200”. Albo i nie... - tu zawahał się, co zdarzało mu się rzadko, zwykle nie lubił nanoszenia poprawek, twierdząc że burzą one naturalny rytm, który wyobraźni dyktowany jest bezpośrednio i tak winien być urzeczywistniany. Czasem i on musi iść na ustępstwa ze samym sobą. - Ten gość nie musi wcale być ubekiem, niech to będzie szanowany, elegancki typek – adwokat, chirurg, działacz społeczny, zlustrowany na czysto, albo nawet nielustrowany, aż tak szanowany. Na zewnątrz odgrywa, wiadomo, świętoszka, podczas gdy w domu jest co najwyżej świntuszkiem. Trzyma tam tę dziewczynę uwięzioną, zakutą w łańcuch, rżnie ją niemiłosiernie co dzień po pracy, ponadto głodzi i kopie i mówi jej do ucha brzydkie wyrazy, które jej wrażliwą, mieszczańską duszę ranią nie mniej niż nóż w udo wbity.
- Zmierzaj już do końca... - niewyraźnie, jękliwie zdanie to wyszło z ust Gośki, wraz z przeciągłym ziewnięciem i chmurą przyjemnego, łechtającego zmysły dymu. Podała joincik Michałowi, ten zaczął streszczać się z tym streszczeniem.
- Chłopak nie może liczyć na pomoc milicji, bo tamten psychol ma układy i, po prostu, jest szanowany, więc wszyscy go kryją. W dobie niedoboru autorytetów, nie można przecież ich lekkomyślnie strącać. No i główna oś filmu to wysiłki tego chłopaka w odnalezienie i uratowanie dziewczyny, którą, widać, biedak kocha. A może po prostu jest dobrym Samarytaninem i mu jej szkoda? No i w końcu ją odnajduje, uwalnia, już chcą wychodzić, wszystko cacy, kiedy zjawia się tamten. Chowają się przed nim, ale ich zaraz nakrywa. Chłopak ma broń, psychol nie, nie spodziewał się zagrożenia, po prostu wszedł jak co dzień do domu po pracy. I teraz uwaga!
- Uważamy od początku, choć nie wiem czy warto. ;-/ - powiedziała Gośka przejmując ziołową pałeczkę.
- Pal do końca, ja już nie mogę – odpowiada, zgodnie z prawdą, Michał.
- Co dalej?
- No i chłopak ma zbrodniarza na muszce, celuje. Ale ma opory, bo to dobry chłopak i nigdy nie zabijał, w gry komputerowe nie grał, a nawet jak grał, to nie strzelał od razu, tylko najpierw rozmawiał. Nawet w „Quake'u” starał się konwersować wchodząc na poziom. Nie jest w stanie drania zastrzelić. A wtedy dziewczyna, wyrywa mu pistolet!
- I zabija? :-) - ucieszyła się Gośka!
- Tak, zabija – odpowiedział Michał. - Ale nie swego kata, tylko wybawiciela, chłoptasia.
- O, a to ci! - zawołało, choć wcześniej zdawało się być tylko martwym tłem dla popisu scenopisarza.
- A potem ucieka. Ale wraca. Po kilku dniach wraca do psychola i zostaje jego dziewczyną.
- I żyją długo i szczęśliwie! :-D – dodaje Gośka.
- Ale dlaczego ona się tak zachowała, myślę nieładnie? - zapytało zaraz, trochę jednak zaskoczone obrotem rzeczy, co Michałowi przyniosło nie lada satysfakcję.
- Bo to lubi, suka! - oznajmia twórca z dumą. - Hehe! - Michał zawsze przeceniał swe pseudoartystyczne twory nowotworowe. - Tamten chłopak był grzeczny i miły, a ona nie tego potrzebowała. Sama nie wiedziała czego chce, ale znienawidziła tamtego, sama nie wiedząc o tym. Pragnęła właśnie silnej ręki, katowskiego topora, a tamten jedno i drugie ucieleśniał.
IIIIIII
- Nie masz bardziej sensownego pomysłu na film? - zapytała po chwili Gośka, choć wiedziała w co się pakuje. Może te jego megalomańskie gatki to był ten jej katowski topór, którego ostrze lubiła mieć w głowie?
- Mam, oczywiście że mam! - odparł. - Posłuchajcie tego. Tytuł będzie „Plastik”. Tamtego był „Gruz 300”, bo w sumie się inspirowałem nieco. Ale „Plastik”!
- O tych wszystkich dansingowych kokotkach? O tych pustych laskach co lecą na samochody i perfumę? - Gośka lubiła zgadywać, jeśli wiedziała, że zagadka jest trudna i raczej trafi swym strzałem jak łysy w materac, w ogóle się tym jednak nie ośmieszając.
MICHAŁ
W ogóle o czymś innym.
GOŚKA
:-)
MICHAŁ
Biznesmen. Trzydziestoletni, ułożony nudziarz w garniaku, kobitka, dzieci, dom za miastem, te sprawy. Jedzie gdzieś w interesach, daleko od domu. Zatrzymują go pały, rutynowa kontrola. I się okazuje, że zapomniał z domu dokumentów, prawka i dowodu osobistego nie ma. I dowód to jest właśnie ten „Plastik”. Maleńki kawałek tworzywa sztucznego, bez którego jesteś dla nich nikim, nie ma cię! Ty jesteś swoim dowodem, ten dowód to ty.
GOŚKA
No i co z tego?
MICHAŁ
I wtedy zaczyna z tego, z pozornie zidiociałego całkiem faceta, zaczyna wychodzić szaleństwo. Demon! Powoli, stopniowo. Najpierw znieważy milicjantów co go zatrzymali i się czepiają o brak dowodu. Ci zaraz do pałowozu go, zabierają do aresztu, bo to wyjątkowo wredne, nadsłużbisowskie, sadystyczne potworki. I on w tym areszcie całkiem oszaleje, czy też znormalnieje – rzecz względna. Wyjdą z niego najbardziej zwierzęce instynkta, będzie się ślinił, miotał po klatce, obnażał, szczał i srał na oczach strażników, jedną strażniczkę będzie chciał zgwałcić innemu policjantowi wystawi przez kratę fiuta do obciągania, a ten, korzystając z okazji, mu zrobi jakąś bardzo bolesną krzywdę fizyczną.
GOŚKA
Czyli będziemy świadkami gruntownej, stopniowej metamorfozy bohatera, pod wpływem destruktywnego otoczenia i sytuacji...
MICHAŁ
A wszystko przez to, że zapomniał z domu kawałka plastiku i się lekko zbulwersował. Gdyby nie ten szczegół, być może demon by się nie objawił. Może kolo by dalej zbierał podwyżki czy tam inne pieniądze, dalej by oglądał z żoną i dziećmi telewizyjne ogłupiacze i zgniłby na starość w domu opieki, zapomniany przez rodzinę, która będzie mu zarzucać zaniedbywanie i vice versa.
GOŚKA
A tak to zgnije w domu czubków i ostatecznie na jedno wyjdzie...
MICHAŁ
Przypadek to złudzenie. Wszystko i tak się kończy, jak zostało zdeterminowane przez świat dokoła.
GOŚKA
Nie filozofuj dziś. Łeb mnie strasznie od rana nawala. Chodź, pójdziemy lepiej na spacer.
MICHAŁ
Dobry pomysł.
(wstaje, jak żółw ociężale)
GOŚKA
Możemy iść do sklepu, na wino. Chcę dziś się urżnąć.
(choć lato, wkłada szal, żwawo niczym żółw ninja. Co one z tymi szalami, te jego znajome?)
Przyglądało się temu dialogowi z pełnym dystansem i z poczuciem niezrozumienia. Czy ono tam w ogóle było obecne? Czy tylko wydawało się, że było? Zorientowało się, że tamci idą, dopiero gdy byli już w drzwiach. Podążyło za nimi, jak widmo sępa wlecze się za przemarszem wojsk.
- No, już myślałam że nie idziesz. :-) - powiedziała Gośka, nie mogąc uporać się z butem typu trampek, ściślej rzecz ujmując – nie mogła trafić nogą, jedną i drugą, w owe buty typu trampek. Michał jej pomagał, klnąc przy tym jak szewc, a ją zaatakowała śmiechawka (i śmieszność).
IIIIIIII
Na zewnątrz, w końcu, całkiem przestało padać. Przemoknięta na wskroś ziemia, zapadała się pod ciężkimi krokami trojga jej młodych zdobywców. Rzeczywiście byli oni jak jedyni ocaleni po globalnej katastrofie powodzi, a świat w którym się poruszali, rozkładał się, jak zwłoki z nadzieją zmartwychwstania. Może się wydawać, że to tylko czcza metafora i banalna symbolika, ale rzeczywiście, podkreślały ją liczne znaki na prywatnym niebie i państwowej ziemi, takie jak: taniec dwojga gołębi w obliczu wiśniowo zaczerwienionej tarczy słonecznej, zapach ozonu świdrujący nozdrza, czy wreszcie wygięty grzbiet tęczy nad eternitowym dachem monopolowego. Przestraszyło się tego widma rezurekcji, bo takie się poczuło... odpowiedzialne. Chciało uciekać, zaszyć się w sobie, ale z drugiej strony coś zewnętrznego, zewnętrznego ale w jego duszy (pozorna sprzeczność) nakazywało leźć za Gośką i Michałem, za Gośką. Więc lazło!
Kupili tam, w tym sklepie, 3 wina, po jednym na łebka, by godnie uczcić wyimaginowany renesans. W trawie pod płotem gospodarstwa Gośki, jak za dawnych lat, w tej epoce żniw, czereśni i krótkich spodenek, która dawno już przeszła w utopię. Mimo katorżniczej natury wszelkich wspomnień – będących przecież wyrazem tego co utracone i niepowtarzalne (definicja przeszłości – wszystko co jest już niemożliwe), czasem jednak przyjemniej tak w myśli odwrócić oś czasu. - Im dalej wstecz, tym od śmierci dalej – pomyślało.
Wnet po powyższym pomyśleniu, zauważyło, że Gośka ma pewne problemy z zachowaniem prostoliniowości ruchu, tyłek jej kreślił dziwne zygzaki a kroki zachodziły jeden na drugi. Ale mimo to niosła 2 z zakupionych napojów, oba otwarte, z obu ciągnęła obfite łyki z pełnią witamin i walorów smakowych. Zuch dziewczyna! Z jajami.
- Albo taki film... - przypomniało się Michałowi, że jest twórcą, kiedy siadali, albo raczej przewracali się pod płotem na łagodną jak gąbka glebę. – Offowy... „Co? Misio Gogo” jego tytuł...
- Pff.... - Gośka wyparskała znaczną ilość czerwieni wina na michałową pidżamę. Tak ją ten absurdalny tytuł dziwnie rozbawił, zresztą bawiło ją wtedy, w tamtym stanie, wszystko. Gdyby nagle zobaczyła wychodzone do szkieletu etiopskie dzieci i muchy je oblepiające, też by się śmiała, może tylko mniej ostentacyjnie.
- To będzie dramat! - oburzył się trochę Michał jej nierozumną reakcją. - Będzie się zaczynało jak bajka dla dzieci... Będzie czarodziejska dolina, czarodziejski las, bohaterem będzie królik i wiewiórka i będzie też sowa. Ale potem to już nie będzie bajka. Okaże się, że tatę królika zabrało gestapo i zakatowało go na śmierć, kapujecie? - Gośka się śmiała, aż w pewnym momencie śmiech ten zaczął przeradzać się w łkanie. I w jednej sekundzie zgniła cała iluzja śmieszności. Zły czas nadszedł dla Gośki. - Lis gestapowiec – ciągnął tymczasem Michał. - To będzie film animowany. Animowany, ale oczywiście ciągle offowy. Lis gestapowiec i lisie gestapo... Nie, to bez sensu. To będzie w ogóle o czymś innym. To będzie o kolesiu który pisze bajki dla dzieci, takie o misiach właśnie. To są bajki piękne, mądre, a przy tym szalenie umoralniające, krzepiące etycznie. Bajki, które są doskonałą metodą wychowawczą, które przekazują dzieciom najładniejsze wartości i czynią to skutecznie, idealnie grzeczne i ugrzeczniające bajki o przyjaźni, miłości, właściwym zachowaniu przy stole i w ogóle. Jest tylko jeden szkopuł – ten gość który je pisze jest potrójnym gwałcicielem i mordercą! I zostaje złapany i skazany na śmierć (bo to w Ameryce jest). I wszyscy są w szoku – bo, wiecie, dzieci jak mówiłem czytają masowo, psycholodzy stwierdzają zbawienny wpływ tej lektury, nawet papież nie wyklął wcześniej, a tu taka heca! I masowo się to wycofuje z księgarń i bibliotek. To oczywiste, że zaczną te książki, które tak zachwalali, wycofywać z obiegu i palić. I to będzie film dyskusja – czy dobrze robią, a jednocześnie będą pokazywane ostatnie godziny z życia tego bandyty, mającego doskonałą zdolność i głębokie wyczucie moralności, a jednocześnie świadomie czyniącego tak bardzo niemoralnie i brzydko. Albo w ogóle coś innego.... „Ukrzyżowanie”, taki film. Ale nie Chrystusa, bo to jeszcze nic. Tego ugodzili włócznią i potem zdjęli z krzyża i do grobu. Ale nie wszystkich tak lajtowo brali. To będzie o jakimś nieznanym z historii zwykłym kmiotku, nawet nie padnie w filmie jego imię – drgnęło to słysząc, pomyślało, że coś mu to przypomina. A Michał kontynuował – wolne, długie kilkudniowe konanie. Od momentu przybicia – pierwsza sekwencja filmu, po zgon – ostatnia. I w treści żadnych wybiegów w tył ani w przód – tylko to jego konanie, z jednego ujęcia kamery centralnie na twarz. Film będzie trwał kilkadziesiąt godzin, nawet kilka dni, to będzie najdłuższy film w historii, a już na pewno najdłuższy offowy. Albo będzie też pokazywał jeszcze losy jego ciała na krzyżu – bo nie zdejmowali tak naprawdę ukrzyżowanych trupów, tylko zostawiali tak, dla postrachu.
- Michał! - zawyła Gośka, zalewając się całkiem łzami. – Nie pitol już, ja umieram. Jak umrę będziesz pitolić ile chcesz, ale na tę chwilę jedną wstrzymaj się, ja nie jestem ukrzyżowana, ja nie będę kilka dni konać, ja czuję że zaraz zejdę w tej chwili i dam Ci spokój... - rzadko mówiła mu per „Ci” wielką literą.
- Sama pitolisz! - odparł, zirytowany już na maksa.
- No ładnie! – pomyślało. - Więc to jest ten ląd po potopie? Ona załamana, on wkurzony, ja takie jakieś rozlazłe... i głodne! - teraz dopiero zorientowało się, jak bardzo ssie i kręci go w brzuchu z tego niedoboru konsumpcji.
- Najarana i pijana idiotka! - burknął pogardliwie Michał.
- Ty mi to wypominasz? Ty mnie uczyłeś pić i palić. W dodatku to Ty zjebałeś mi życie, Ty gnojku!
- Nieprawda, już było zjebane – odparł.
Przeczuło grubszą awanturę, czego bardzo, ale to bardzo nie lubiło. A że niewychowane ku wojnie ani ku wytchnieniu, nie wiedziało nawet po której ewentualnie stronie konfliktu miałoby stanąć. Tak, stąd się brał jego pacyfizm i nienawiść wojny – nie wiedziało po której stronie stawiać, nie uważało w szkole kiedy tego uczyli. A pacyfizm który wynika ze słabości nie jest pacyfizmem, tylko błaganiem o litość, nie stać go było na pacyfizm prawdziwy, silny. Uciekło, uciekło przed ewentualną potyczką kobiety i mężczyzny. To są najgorsze walki, walki płci. Gorsze są chyba tylko walki kobiety z kobietą.
*** /postindustrialne/
1- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.