Burza Milenium
Uniosłem ciężkie powieki, próbując przegonić senność i machinalnie sięgnąłem po zegarek – była za dziesięć dziewiąta. Odrzuciwszy kołdrę, zastygłem w bezruchu. W pokoju panowało przeraźliwe zimno. Zanim dotarło do mnie, że spóźnię się do pracy, silny ból głowy dał o sobie znać aż nadto. Długie ślęczenie przed komputerem nie wyszło mi na dobre.
Ostrożnie, by nie rozbudzić drzemiącego pod czaszką demona, zszedłem z łóżka, wciągnąłem dżinsy leżące na ziemi i założyłem sweter. Odsłoniłem żaluzję, krzywiąc się na widok ciemnych chmur wiszących nad niespokojną taflą morza.
Gdybym mógł, wróciłbym do łóżka, jednak obowiązki wzywały, a szef zapewne zerkał na zegarek, czekając tylko na pretekst, aby uciąć mi premię. Przemyłem twarz zimną wodą i wyszedłem na dwór.
Niepewnie kroczyłem po mokrym piasku, zerkając raz po raz, na co raz bardziej mroczną okolicę. Drzewa uginały się pod naporem wiatru. Wydeptaną w środku lasu ścieżką dotarłem do starej betonowej drogi. Nadmorska mieścina otulała ją dwoma rzędami budynków. Po prawej stronie znajdowała się poczta, sklepy i wypożyczalnia rowerów, po lewej zaś, kilkanaście barów i knajpek – wszystkie drewniane, oszczędnie wykonane.
Biuro znajdowało się tuż przy urzędzie pocztowym. Wszedłem do środka, przyciągając w dziwny sposób wzrok współpracowników. Patrzyli na mnie, jak na zjawę.
— Widziałeś?! – ryknął Mariusz, wskazując dużą witrynę.
Odwróciłem się. Nad lasem zawisła gargantuiczna ciemna chmura. Przypominała zastygłą smołę. Nagle zobaczyłem błysk, który rozświetlił okolicę, jak gdyby ktoś użył ogromnej lampy w aparacie. Dotarło do mnie, że musiała to być nietypowa błyskawica.
— No i? – Podszedłem leniwie do swojego biurka. Ku mojemu zdziwieniu, czterech mężczyzn wciąż wpatrywało się w widok za oknem. Usiadłem na wygodnym fotelu.
Gdy sięgnąłem po wodę mineralną, jasne światło rozświetliło pomieszczenie i ziemia zadrżała. Nie lubiłem nigdy burz, ale też specjalnie się nimi nie przejmowałem. Mariusz i Adrian, jak na świrów pogodowych przystało, uwielbiali to zjawisko. Tym razem jednak dostrzegłem w nich pewien lęk. Mimowolnie podszedłem do drzwi, stanąłem obok kolegów.
— Co jest... coś nie tak? – zapytałem, trzymając butelkę przy ustach. Upiłem łyk.
Nie odpowiedzieli, wpatrzeni niczym zahipnotyzowani w czarną wiszącą masę.
— To jest niesamowite – stwierdził Adrian.
Już chciałem coś powiedzieć, gdy ziemia ponownie zadrżała i jednocześnie niebo przeszyła biała wstęga, niknąca tuż za drzewami. Wszystko odbyło się bezgłośnie – co zdziwiło nawet takiego mola komputerowego, jak ja.
— Wczoraj sprawdzaliśmy wodę i była niemalże krystalicznie czysta... – Mariusz stanął obok mnie.
— Jak to? – zapytałem, nie kryjąc zdziwienia.
Bałtyk nie mógł mieć czystej wody. To jakiś oksymoron.
— Poważnie, klasa pierwsza, jak górska!
— Yhy – jęknąłem, pociągając kolejnego łyka.
W tym samym momencie drewniana budka z rybami stojąca obok naszego budynku rozleciała się na tysiące drobnych kawałków i przysiągłbym, że po konstrukcji pozostała tylko dziura. Przecież tam byli ludzie, do cholery!
Bezmyślnie ruszyłem w stronę miejsca tragedii, lecz powstrzymała mnie silna ręka Mariusza.
— Czekaj, to nie koniec – syknął złowieszczo, jakby coś wiedział.
Upuściłem butelkę, i z trudem oswobodziłem się z uścisku. Stanąwszy na drewnianym podeście przed biurem, spojrzałem na wąską ulicę. Ludzie, tak jak my tu, tkwili nieruchomo zapatrzeni w niebo.
Skierowałem wzrok na czarną masę, z której zaczął wyłaniać się owalny kształt.
Po chwili to coś, co tak przyciągało spojrzenia znikło za drzewami. Chłopaki stali w miejscu, jak zamrożeni, a ja pragnąłem uciekać stąd, gdzie pieprz rośnie. Kolejna błyskawica uderzyła w góralską chatę, zamieniając ją w malutkie zapałki, a zaraz po tym następna rąbnęła w budynek poczty. Teraz byłem już pewny, że trzeba uciekać.
Ruszyłem biegiem w stronę ścieżki, którą przybyłem. Omijając w szaleńczym pędzie drzewa i krzaki, wpadłem w jakąś dziwną sieć i poturlałem kawałek, zaplątując członki jeszcze bardziej. Gdy uniosłem głowę, zobaczyłem jak miasteczko znika, rażone nietypowymi piorunami. Podjąłem próbę wyrwania się z lepkiej plątaniny, lecz bezskutecznie. Mogłem tylko oglądać domy zamieniające się w drzazgi.
I na raz wszystko zaczęło znikać, jak gdyby nigdy nie istniało. Drogi, znaki, szczątki budynków – każdy element postawiony ludzką ręką po prostu wyparowywał.
Zaszokowany, próbowałem rozerwać pułapkę, gdy stanął nade mną szary stwór, wysoki jak trzech ludzi. Pochylił się i łypnął na mnie wielkimi czarnymi oczami.
— Iiii będzieeee nowyyyy począteeeek – powiedział niewyraźnie. – Zaczniecieeee wszystko od nowa, ludzieeee...