
***
James machnął ręką.. Dominic zniknął. Brujah zaklął krótko, nie wiedząc, skąd Malkaw ma siłę, żeby tak co chwilę znikać i znienacka się pojawiać. Zawsze zastanawiał się czy to upodobanie Dominika do dramatycznych wejść czy on po prostu jest na tyle nienormalny. Za nim rozległ się trzask zamykanych drzwi, a na ulicy stali już dwaj Tremere.
- Za mną – powiedział barczysty, zwany Lionelem.
Przeszli ulicę i weszli ostrożnie w ciemny ciemny tunel, w którym wcześniej James zatrzymał się z Dominikiem. Brujah usiłował dojrzeć coś lub kogoś, jednak podwórko oraz dachy garaży były opustoszałe.
- Gdzie Malkawianin? - spytał szeptem Blaise.
- Zniknął – wzruszył ramionami James. - Spokojnie, gdzieś tu jest.
Tremere spojrzeli na niego dziwnie, ale nic nie powiedzieli. Lionel odwrócił się do Blaise'a.
- Coś czujesz?
Wysoki wampir milczał przez moment, a potem pokręcił głową.
- Czysto. Musieli już wyjechać.
- Idziemy.
Wyszli powoli na podwórko, oglądając się i nieświadomie nawet ustawiając się w szyku obronnym, osłaniając sobie plecy. James czuł, że resztki krwi buzują w nim, ale nie zamierzał jeszcze ich uwalniać. Zatrzymali się tuż za garażami, kryjąc się za rozłożystą lipą o trzech grubych pniach. Naprzeciw drzewa znajdował się kolejny budynek, zniszczony i zmurszały, przypominający resztki jakiegoś urzędu lub szpitala. Małe wejście prowadzące w głąb nie miało drzwi, zamiast tego między cegłami ziała czarna pustka. Znieruchomieli, a James po chwili dostrzegł w tej czerni jakiś ruch i jakby błysk czerwonych źrenic. Po kilku sekundach był już pewien, że w środku kryje się jeden z potworów, nazywanych Tzimisce i czeka na idiotę, który chciałby wejść do środka. W momencie jednak czerń znowu zgęstniała, zakrywając wszystko całunem mroku.
- Lasombra – szepnął stojący za nim Lionel, robiąc krok do przodu. James, instynktownie, przytrzymał go za ramię. Miał wrażenie, że to zbyt proste, że musi być jakaś pułapka. Zanim Tremere zdążył odwrócić się do Brujah czy wyrwać ramię z uścisku, z cienia dało się słyszeć zduszony jęk. Zamarli.
Z mroku, wyłaniając się równocześnie falami z niewidzialności, wyszedł Dominic. Uśmiechnął się delikatnie, otrzepując z dłoni popiół i rozejrzał wokół.
- Szach – powiedział dość głośno, a w tym samym momencie James poczuł, jakby ktoś łamał mu bark. Powstrzymał się od wrzasku, obrócił. Nie zdążył dokładniej przyjrzeć się twarzy Tzimisce, stojącego na dachu, bo inny wampir uderzył w niego z oszałamiającą prędkością i obaj spadli na ziemię. James zmrużył oczy, a krew uderzyła do jego mięśni.
Podwórko nagle zaroiło się od walczących wampirów. James odskoczył, usuwając się z drogi dwóm szczepionym ze sobą Spokrewnionym, wybiegł zza drzewa i uderzył z całej siły w najbliższego wampira, który właśnie rzucił się na jednego z podwładnych Księcia. Tamten trzasnął z oszałamiającym hukiem w betonową ścianę garażu, własnym ciałem robiąc w niej dziurę i wpadając do środka. Dach zachwiał się lekko bez podparcia jednej ściany. James wskoczył za wampirem i uderzył leżącego jeszcze raz, tym razem wyrzucając go drugą stroną. Czuł jak pięści pulsują mu mocą, jak krew uderza do żył przyspieszając ruchy. W końcu był w swoim żywiole, akcja, walka, a nie puste gadanie! Wybiegł z powrotem na podwórko, szukając wzrokiem swojego przeciwnika. Zaklął, widząc tylko kolejnych walczących i nie tracąc czasu przebiegł za kolejny garaż. Zatrzymał się i zamarł. Zaledwie kilkanaście metrów przed nim zobaczył Lionela. Lionela, którego za ramię trzymał właśnie wampir z Sabatu, a ramię to kurczyło się i jakby wysychało w niebotycznym tempie. Tremere widocznie zaciskał zęby, ale nie poddał się, sam chwycił przeciwnika za kark i szarpnął. Tamten zachwiał się, a po chwili, puszczony, zaczął dziwnie dygotać. James patrzył na tę scenę, nie mogąc odwrócić wzroku. Sabatnik nagle zaczął wrzeszczeć, padł na ziemię i skurczył się, żeby zaraz rozczapierzyć wszystkie kończyny, krzyknąć ostatni rozpaczliwy raz i rozbryznąć się na kilkanaście kawałków, które od razu zamieniły się w proch. Lionel kiwał się w przód i w tył, trzymając się zdrową ręką za bezwładne ramię. James otrząsnął się, przyskoczył do niego. W ostatniej chwili, bo atak potężnego nietoperza trafił w niego, zamiast w ranionego Tremere. Przeturlał się po ziemi, czując jak potężne szpony orzą mu kark. Obrócił się, wstał z ledwo powstrzymywanym jękiem, gotowy do ataku. Nietoperz jednak nie miał już szans. Płonął ogromnym, gorącym płomieniem. Lionel opuścił zdrową rękę, upadł na kolana, przeraźliwie blady.
- Jedno ratowanie tyłka masz z głowy – warknął do niego James, odciągając Tremere za garaż. Wampiry Księcia radziły sobie dobrze, walka trwała nadal, ale Brujah widział, że to ci od Michel'a są górą. Nie do końca tylko wiedział, co teraz zrobić. Walczyć dalej? Już prawie nie miał krwi, plecy bolały jak cholera jasna, a Tremere wyglądał bardzo kiepsko, nawet jak na nieżywego.
- Mat – szepnął mu głos z boku, a obok zmaterializował się Dominik. W jego oczach nie błyszczała nawet iskierka podniecenia czy adrenaliny, a on sam wyglądał tak samo świrowato i jednocześnie spokojnie jak zwykle.
- Dominic! Gdzie Blaise? Mam tu Lionela...
- Mat dla czarnych pionków, pisklaku. Chodź – ruszył przed siebie, wprost na środek pola walki.
- Nie wystawiajmy się tak, mam resztkę krwi, a ty sam...
- Cisza. Zaufaj Strefie.
James pokręcił głową, ale nic nie powiedział, podtrzymując osłabionego Lionela. Przeszli przez podwórko nienaruszeni, nikt nawet nie zwrócił na nich uwagi, jakby nie istnieli. Zatrzymali się w bramie, a raczej Dominic przystanął, a oni wraz z nim.
- Co jest?
- Mat, chociaż pat.
Brujah nie miał siły ani ochoty pytać. Zresztą, odpowiedź przyszła po niedługiej chwili. Z podwórka zaczęły wracać wampiry Księcia. Pokrwawione, inne bez rąk lub nóg, z uschniętymi częściami ciała. Na wszystkich widać było ślady ciężkiej walki, a w ich oczach błyszczała adrenalina. James liczył powracających i z dziwną wściekłością, bo przecież nie byli kimś, na kim by mu zależało, dostrzegł, że z dziesiątki ostała się tylko czwórka. Jeden z wampirów niósł ze sobą po kilka karabinów, inny miał w obu dłoniach miecze.
- Dziękuję, że zatarliście chociaż część śladów – odezwał się miękki, cichy głos tuż za nimi. Alice stała przy wejściu do bramy, wyprostowana, dostojna. Mimo to jej twarz była jak maska, a James domyślił się dlaczego.
- Pani... - zaczął Blaise, jako ostatni wracający z walki. Przez pierś przebiegała mu krwawa, głęboka pręga, policzek również miał zraniony, dyszał ciężko. - Oni uciekli, zabrali... Wybacz...
- Wiem, Blaise – odparła przerażająco spokojnie Tremere. - Wiem.
- A ja też wiem – powiedział nagle Dominic odkrywczym głosem, patrząc jej prosto w oczy. Alice wytrzymała spojrzenie, ale milczała przez moment, jakby nie mogąc odwrócić wzroku. Wreszcie spojrzała ponownie na wszystkie wampiry.
- Dziękuję wam, to koniec akcji. Nie mamy teraz sił przebijać się przez te dzielnice, udamy się więc do ustalonego centrum dowodzenia, gdzie już powinien znajdować się Wolf i jego towarzysze.
Wampiry patrzyły na nią ponuro, z zaciętością w pustych oczach.
- Dominiku, gdybyś mógł użyczyć nam jeszcze odrobiny swej delikatnej mocy... – zwróciła się do Malkawa. Tamten kiwnął tylko głową, uśmiechając się wesoło, jak dziecko, które odkryło ważną tajemnicę. - Wszyscy pojedziemy limuzyną, nie możemy się już narażać. - Odwróciła się ruszyła przodem.
Na wszelkie pytania dotyczące tych nieszczęsnych dyscyplin w walce chętnie odpowiem
