Spisek Sa[i]goński [Rozdział 1] (Komedia)

1
ROZDZIAŁ I
Zmiana kwatery


Gdy otworzyłem oczy okazało się, że nie siedzę na parowcu płynącym do Tokio, czy gdziekolwiek indziej. Szybko uzmysłowiłem sobie, że wcale nie mam brata, a ten cały cyrk z Organizacją do Walki z Mielonym Mięsem był picem na wodę. Woda. Brrr. Nie cierpię wody.
Leżałem na moim kochanym kojcu, tuż obok dużego łóżka, na które nie wolno mi wchodzić, bo wypuszczam sierść. Zresztą, nawet gdy nie wypuszczam, to i tak jest powiedziane, że linieję. Podniosłem głowę. Było cicho, jedynie gdzieś za oknem coś cykało. Blade światło Księżyca padało na ładnie przystrzyżone róże, te w ogródku, co tak szybko wyrosły. Zatem była noc.
Lubię noc. Mogę wtedy poszperać w torebkach,które zawsze wystawały z kredensu, przeczesać wszystkie kąty w poszukiwaniu porzuconych resztek jedzenia i tych chodzących resztek, z ogonami. Ale żadna rozrywka nie zastąpi słodkiego, długiego snu, z pełnym brzuszkiem i wypucowanym grzbietem. Nie żebym był leniwy, ale któż by się oparł tej pokusie? Ludzie przecież też sypiają, na Mruśka. Ale oni w nocy. Ja w nocy zamieniam się w łowczego, wyostrzam zmysły, napinam mięśnie i nasłuchuje najmniejszego szmeru, czekam. Dziś nie miało być inaczej.
Wstałem powoli, i energicznie, choć ostrożnie, podkradłem się do kuchni. Niczego po drodze nie spotkałem. Teren był zatem czysty. Żadnych bandziorów.
Skoro teren czysty, należało się posilić po pracy. Jeśli o to chodzi, to powiem wam, że zawsze byłem bardzo pracowity. Od kociaka. Jadłem za dwóch, spałem za dwóch i myłem się za dwóch. Niestety, mało kto potrafi docenić mój trud. Na przykład teraz, gdy dzielnie przeprowadziłem oględziny szlaku do kuchni, bodaj najważniejszej drogi dorosłego człowieka, nikt się tym nie zainteresował, nie mówiąc o podarowaniu nagrody za odwagę. Trudno, sam muszę ją sobie wręczyć.
Tak jak się spodziewałem, z kredensu wystawała moja paczka chrupek C&P, najlepszych chrupek na świece! Biały blask skąpał w swym świetle świeże ślady po pazurach. Robota z zeszłej nocy. Całkiem porządna robota, jak moje wszystkie. Porządny kot, porządna robota. Wciąż czujny, podszedłem do foliowego, pękatego opakowania. Rewelacja, że robią je takie duże. Z precyzją chirurga zaczepiłem śnieżnobiałymi zębami o folię, jednocześnie wbijając pazurki w sam środek torebki. Raz, dwa, trzy...
I... hop!
Po chwili zawartość wysypała się na podłogę, a ja, zatoczywszy się do tyłu, po raz kolejny mogłem sobie pozwolić na tryumf. Nie zwlekając ani sekundy, zabrałem się za pałaszowanie. To się nazywa łowiectwo! Wielki Andy. Andy, pogromca foliowych opakowań C&P.
Jednak nie do końca się najadłem, a nie chciałem już niszczyć torebki, bo co będzie na później? Rozsądny kot to perspektywiczny kot. Czy jakoś tak.
Przede mną nagle wyrosła lodówka. Oh, żebyście wiedzieli jak jej nienawidzę! Tyle frykasów, smakołyków, pysznych zakąsek, a wszystko zamknięte za koszmarnymi, ciężkimi drzwiami. Tego jednego zazdrościłem ludziom. Możności otwarcia wrót rozkoszy.
Pomyśl, Andy. Usiadłem jakieś dwa metry, naprzeciwko lodówki. Otwierało się ją za pomocą uchwytu, który był zdecydowanie za wysoko. Co robić? Skup się, kocie. Kręcąc ósemki w końcu doszedłem do wniosku, że muszę wdrapać się wyżej, zaczepić pazurkami o klamkę, i z całej siły pociągnąć. A potem jeść, jeść, jeść. Potem może wrócić do karmy, tak dla równowagi.
Tak więc zrobiłem. Z kuchennego blatu zwisał koronkowy obrusik. Idealnie. Potem tylko przeskoczyć w bok, pociągnąć i już. Zaczepiłem się o obrus przednimi pazurkami, nieco wyżej, wyżej, potem tylnymi. Po chwili byłem w połowie drogi. W chwili gdy sobie to uświadomiłem, poczułem, że się ześlizguje i instynktownie mocno wbiłem szpony w materiał.
Wszystko potem działo się bardzo szybko. Najpierw rozległo się szuranie, potem z impetem gruchnąłem o posadzkę, a za mną coś poleciało. Nie wiem co to było, ale narobiło mnóstwo hałasu i oblało mnie wodą. BRRR!!! Chyba każdy mięsień w moim ciele zaskowyczał z wściekłości, rzuciłem się do ucieczki, walcząc z oszołomieniem i zimnymi kropelkami przemykającymi po moim ciele. Do kojca blisko, już go widziałem, już... przejechałem po śliskej podłodze, wtem poczułem mocne uderzenie w głowę. Przed oczami zatańczyły mi gwiazdki, potem rozległ się następny huk i nastała cisza.

Czasem dzieje się tak, że nie pamiętam, co się wydarzyło kilka godzin wcześniej. Wtedy po prostu zasypiam, albo przeprowadzam zabiegi pielęgnacyjne. Tym razem jednak nie mogłem usnąć, ani zapomnieć. Siedziałem na kuchennym krześle i patrzyłem jak pani sprząta szkło z mokrej posadzki, czując ukłucie winy. Nie patrzyła na mnie, na początku jedynie opatrzyła mi głowę.
Świt już dawno wstał, właściwie przyszła pora na śniadanie, ale - jak się domyśliłem - już nie dla mnie. Znając Sammie, do wieczora niczego nie dostanę. Polizałem łapkę i rozłożyłem się, użalając się nad swoim losem. Ale sama sobie winna. Dlaczego zamykała lodówkę? No i kto kładzie dzbanek z wodą na kuchennym blacie, w dodatku na obrusie? Wodę trzyma się w miskach, na podłodze.
Wtem zadzwonił telefon komórkowy.
- Halo? - powiedziała Sammie, jedną ręką wciąż zbierając potłuczone, grube szkło. Chciałbym jej pomóc, ale to groziło trwałym skaleczeniem, o nadwyrężeniu nie wspomnę. No, a po co robić jej następny kłopot? Wystarczająco już miała na głowie, przez swoją bezmyślność.
- Wybacz, wygląda na to, że się spóźnię - zakomunikowała, a na jej twarzy pojawiła się głęboka troska. - Nie, to nic poważnego, błahostka. Uhm... Znasz może dobrego weterynarza, razem z...
O nie, to było dla mnie za dużo! Weterynarz!? Na Mruśka, nie, nie dam się. Zeskoczyłem lekko na podłogę i ślizgając się, wbiegłem pod stół w jadalni. Przecież nic się nie stało do licha. Ot, lekkie uderzenie w głowę, ale oprócz mdłości nic po tym nie zostało. Nasłuchiwałem w napięciu.
- Tak, dlatego - dobiegł głos z kuchni. - Gdzie jest? Okay... dobra. Nie, niezbyt długo. Nie, nie chcę cię tym obarczać. Na pewno. No hej, pa.
Zatem teraz czeka mnie najbardziej dramatyczny moment od dwóch lat. Raz już byłem u weterynarza, i wcale dobrze tej wizyty nie wspominam. Cierpiałem na grzybicę uszną. Okropna sprawa, gorsza od brudnej, niewyczyszczonej kuwety. Nie chcę drugi raz, by mnie bolało, by tamten człowiek wpychał te swoje metalowe coś-tam w moje uszy. Schowałem się jak tylko mogłem pod krzesłem, i zwinąłem w kłębek. Może pomyśli, że śpię. Śpię...
- Andy? - zawołała Samantha, ale nie reagowałem. Całą siłą woli powstrzymywałem ogon. Jak nim zamacham, wyjdzie na jaw, że wcale nie śpię, a potem weterynarz będzie mnie dręczył, nie mówiąc już o tym okropnym, śmierdzącym, białym koszu, w którym mnie zapakuje do równie cuchnącego samochodu. W dodatku była parszywym kierowcą, do dziś pamiętam, jak wracając od rodziny omal nie wjechaliśmy w rozpędzonego TIR-a, który tylko podobno wymusił pierwszeństwo.
- Andy, ja naprawdę nie mam... oh, tu jesteś, ty łobuzie.
Nawet nie otwierając oczu wiedziałem, że patrzy na mnie i po sekundzie poczułem szarpnięcie w okolicach karku. Robiłem wszystko, miauczałem, drapałem, prychałem, warczałem, gryzłem, wiłem się, mierzyłem nienawistnym spojrzeniem, ale na nic to się nie zdało. Podejrzewam, że gdybym potrafił mrugać, nie zdążyłbym tego zrobić, tak szybko znalazłem się w białym śmierdzącym koszyku w czarnym cuchnącym samochodzie BMW. Ponownie zobaczyłem przed sobą jasne kratki i tylną część skórzanych siedzeń; pomiędzy nimi zaś miałem widok na wyświetlacz radia. Miałem nadzieję, że puści muzykę, ale prawdopodobnie była w zbyt złym nastroju. Było mi gorąco i miauknąłem raz i drugi, lecz z obawy, że przykryje mnie jakąś płachtą, wolałem siedzieć cicho. W końcu papugą nie jestem, tylko godnym, honorowym i dzielnym kotem.
Samantha ruszyła z podjazdu, w akompaniamencie cichego warkotu silnika. Bujnęło, szarpnęło i pruliśmy główną drogą, zbliżając się do skrzyżowania. A co jeżeli znowu jakiś TIR wymusi pierwszeństwo? Mam zaufanie do Sammie, ale bez przesady. Nie jestem głupi, jak pies.
Nie wiem ile jechaliśmy, ale w pewnym momencie rozległo się nucenie, co uznałem za dobry znak. Podpełzłem więc do kratki i cicho stuknąłem w nią pazurkiem, przybierając maślane spojrzenie.
W rezultacie siedziałem sobie na przednim fotelu, podziwiając przemykające latarnie i kolorowe, klockowate domy. Widocznie nadchodziła jesień, bowiem liście przybierały złocistą barwę, ale wciąż nie było zimno. Z tego powodu nie cierpiałem, kochałem ciepłe noce i polowania na te małe, zielone stworki, co bez przerwy cykają. Jednego nawet upolowałem, dawno temu, jeszcze za kociaka. Smakował nieźle, jak skórka kurczaka, podarowana mi pewnego niedzielnego wieczora, kiedy jeszcze mieszkaliśmy wszyscy razem. Sammie, Tom, tata Eddie i mama Anna. No i ja. Raczej na pewno najbardziej zacny członek rodziny. Potem wszystko się zmieniło. Pani wspomniała coś o college'u i wyprowadziliśmy się. Nie do końca chciałem, ale takie było życzenie taty i mamy. Chyba nigdy za mną nie przepadali. Ale byli dla mnie dobrzy, wprawdzie nie tak jak Sammie, ale nie traktowali mnie źle. Przez college właścicielka nie miała dla mnie tak dużo czasu jak przedtem, ale koty mają taką zaletę, że łatwo się przystosowują. Przystosowałem się do coraz częstszej samotności w domu.
- Nie przepadasz za tym, co? - zapytała nagle Samantha, spoglądając w lusterko, bo wyjechaliśmy na jakąś pustą, wąską drogę.
Nie wiedziałem o co dokładnie chodzi, ale ułożyłem się wygodniej w fotelu i przymknąłem oczy. Może tego nie odczyta, ale tym samym dałej jej do zrozumienia, że nie czuje się najlepiej.
- Odechce ci się nocnych eskapad, łobuzie. Przez ciebie nie zdąże na spotkanie, wiesz?
Spotkanie? Coś tam przebąkiwała, ale ja nie do końca słuchałem. Miałem własne problemy. Nadal je mam. I to pewnie więcej od niej.
Im dalej jechaliśmy, tym mniej mi się to wszystko podobało. Droga zmieniła się na żwirową, poza tym Słońce zniknęło za chmurami i przeczuwałem coś niedobrego. Nie związanego z weterynarzem. Jest kilka spraw, których ludzie nie wiedzą o kotach. Pierwszą z nich jest to, że koty potrafią przeczuć nieszczęście. Nie zawsze im się to udaje, bo to wyjątkowa umiejętność, ale w owej chwili, gdy wjechaliśmy na żwirową nawierzchnię, poczułem, że coś tu nie jest tak, jak być powinno. Sammie wyraźnie niczego nie podejrzewała, ale to tylko człowiek, w dodatku kobieta.
Zatrzymaliśmy się. Samantha odpięła pasy i wciągnęła powietrze. Pomimo, że Słońce znajdowało się za chmurami, nadal było bardzo gorąco. Patrzyłem, jak dziewczyna odpakowuje czekoladowy batonik. No tak, zapomniałem, że z tym cukrem to u niej różnie bywa. Ja na szczęście nie miałem problemów zdrowotnych. Ale obawiam się, że po wyjściu od weterynarza mogę je odnieść.
Po spałaszowaniu batonika, pani wysiadła z samochodu.Przez chwilę zostałem sam, potem otworzyły się drugie drzwi i raz jeszcze poczułem delikatne szarpnięcie w okolicach karku. Będąc na rękach, mogłem przyjrzeć się okolicy.
Znaleźliśmy się na jakieś wsi!!! Pełno piachu, jakaś żwirowa droga prowadząca do dość masywnej drewnianej chaty. Tylko tyle i aż tyle. Przeszły mnie dreszcze, nie mające niczego wspólnego ze zrywającym się wiatrem. To wszystko wyglądało jak z jednego horroru, który kiedyś oglądałem. Stara opuszczona chata, a w środku...
NIE!
- Hej, spokój! - zawołała Sammie, chyba zdenerwowana, ale nie mogłem się powstrzymać i miauknąłem rozpaczliwie. Nie, proszę Sammie, nie chcę skończyć jako popielniczka!!!
Na nic się moje prośby nie zdały. Otóż zostałem wpakowany do białego śmierdzącego koszyka, po uprzednim zapewnieniu, że wszystko będzie dobrze. Znosząc coraz to mocniejsze bujnięcia, po jakimś czasie zobaczyłem przed sobą jakiegoś grubasa z wąsami jak u rewolwerowca z Dzikiego Zachodu. Był ubrany w brudny ciemny kombinezon roboczy i miał zarumienione obwisłe policzki. Ależ musiał wyglądać przy szczupłej, młodej dziewczynie w cienkich okularach!
Niemniej, nie podobało mi się to wcale, a wcale.
- Pan Roberts, zgadza się? - rozległ się łagodny, ciepły głos mojej właścicielki. - Samantha Jones. Mam tu małego futrzaka.
O nie. A może "małe futerko" co? "Idealne na popielniczki, kowboju"?
- Saigon Roberts. Miło panią poznać - oświadczył grubym, obrzydliwym głosem grubas. - Zapraszam do gabinetu, załatwimy formalności. Ah, kot może tu poczekać, nie spodziewam się najazdu psów-najemników, he, he.
Cóż za poczucie humoru, gruby "Joe". Ja i tak wiem, że moja pani mnie tutaj nie zost...
Drzwi zatrzasnęły się za tłuściochem i zostałem kompletnie sam. W klatce. Na jakimś bezludziu, gdzie grasuje pewnie jakiś dzikus. Nie mogłem uwierzyć w to, co zrobiła Sammy. Po tylu latach! Na Mruśka, oddaje mnie jakiemuś brudasowi! Ja tego nie przeżyje, nie dam rady. To koniec, żegnaj okrutny świecie...
- Hej, ty, włochaty.
Usłyszałem głos, ale inny, nie ludzki. Wtem przed moją kratką pojawił się duży kogut. Duży, wstrętny, ale i na pewno smakowity kogut. Niech no tylko ktoś to otworzy.
- Czego chcesz? - burknąłem, najgroźniej jak potrafiłem.
- Hmrr, nie wyglądasz na zachwyconego - zauważył kogut.
- Co ty nie powiesz, drobiu. Co to za dziura?
Kogut zatrzepotał nerwowo.
- Nie będe toczył konwersacji z kimś, kto nie dorasta mi do pięt i wyróżnia się szczytem pogardy i chamstwa. Nie powiem.
Ja, znakomity taktyk, postanowiłem złagodzić atmosferę, by uzyskać informacje.
- Przepraszam, jestem zdenerwowany. Powiesz teraz, o zacny kogucie?
Drób przyjrzał mi się z uwagą i oświadczył:
- Dobrze. Nazywam się Joachim, ale inni mi mówią Nick.
- Jacy "inni"?
- Na frędzla! Skąd żeś się urwał? Zatem nie wiesz gdzie jesteś?
- Nie.
- I nic nie wiesz?
- Nic...
- Ha! - Joachim wyglądał na zadowolonego. - A to dobre. Otóż jesteś w Swojskim Domu Zwierząt Łagodnych.
Swojski Dom Zwierząt Łagodnych? Mam nowy dom? Niemożliwe...
- Ale...
- Słuchaj. Nie chciałbym kopać leżącego i ten teges, ale tu spędzisz resztę swojego życia, mały. Chyba że twój właściciel po ciebie wróci, ale nie licz na to. Nigdy nie wracają.
Nie... ona nie może mi tego zrobić... czy aż tak nabroiłem? Byliśmy ze sobą cztery lata...
- Tak, przyzwyczajaj się. Pomogę ci się przystosować, stary. Tutaj towarzystwo jest przednie. Zobaczysz. Twoje życie się zmieni. Heh, każdy kiedyś dorasta.

2
Nudy.
Straszne.
Uśmiechnąłem się może z dwa razy, przy takich wstawkach, jak:
Drób przyjrzał mi się z uwagą i oświadczył:
Opowieść kota była na prawdę mało imponująca. Tekst ani nie trzymał w napięciu, ani nie był śmieszny. Był nijaki.

Masz sporo usterek w stylu i swoim warsztacie pisarskim. Powtórzeń masa.
...koronkowy obrusik. Idealnie. Potem tylko przeskoczyć w bok, pociągnąć i już. Zaczepiłem się o obrus przednimi pazurkami, nieco wyżej, wyżej, potem tylnymi. Po chwili byłem w połowie drogi. W chwili gdy sobie to uświadomiłem...
że łatwo się przystosowują. Przystosowałem się do
Cokolwiek innego; przyzwyczaiłem choćby.
Mało plastyczne zdania z nadmiarem informacji:
Mogę wtedy poszperać w torebkach, które zawsze wystawały z kredensu, przeczesać wszystkie kąty w poszukiwaniu porzuconych resztek jedzenia i tych chodzących resztek , z ogonami.
Jak już myszy chcesz nazywać resztkami, to przynajmniej wywal ten wyraz.
Ja w nocy zamieniam się w łowczego
Łowcę?
Zły szyk zdań:
Z tego powodu nie cierpiałem
Nie cierpiałem z tego powodu.
Brak logiki:
Raczej na pewno
Literówki:
dałej, zdąże, będe


Tekst jest po prostu mierny. Nawet nie wiem, co na jego temat mógłbym jeszcze powiedzieć.
Piotr Sender

http://www.piotrsender.pl

3
Biały blask skąpał w swym
Blask odnosi się do światła, jego natężenia i efektów, którym rozświetla - wobec czego ma on barwę: jasną, rażącą,

W tym wypadku biel nie jest kolorem jako takim, ale efektem.

Komedia nie śmieszna - kot jest nader ludzki i niestety, stara się sztucznie wzbudzić humor. Efektem tego zabiegu narracyjnego jest dziwna mina, którą miałem na końcu czytania. Patent jest taki, że podczas lektury miałem wrażenie iż usilnie starasz się nawiązać do bajek, które ostatnio nam serwują - ale w tej formie nie sprawdza się to, bo raz, że brakuje plastyki (tej otoczki bajkowej), dwa, że kot jest zbyt "dorosły i ludzki" a trzy, że całość jest nudna.

Końcówka za to ma pewien wydźwięk, coś ukazuje, zawiera pewne zaskoczenie i wprowadzony bohater z przytułku dla zwierząt równoważy te braki, które wymieniłem - ale w kontekście całości jest to za mało.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”