BYŁEM DZIESIĄTY, UWIERZYSZ?
Pamiętał podobny obrazek z dzieciństwa. Nie wiedział właściwie, dlaczego, ale jakimś cudem zapamiętał go nadzwyczaj dokładnie, z najdrobniejszymi szczegółami. Tyle, że wtedy siedział w ciepłym wagonie intercity do Warszawy, a nie na lodowatym, nierównym bruku ulicy, słuchając jak w zapadłej nagle ciszy krople jego własnej krwi rozpryskują się z ledwo słyszalnym plaśnięciem o szare, granitowe kostki. Wówczas, klęcząc na siedzeniu z twarzą przyklejoną do brudnej szyby, osłaniając z boku oczy dłońmi, aby jeszcze dokładniej odciąć się od światła jarzeniówki w przedziale, z typowo dziecięcą fascynacją przyglądał się nielicznym latarniom w mijanych w ciemnościach nocy wioskach. Pojedyncze lampy na drewnianych słupach rzucały pod siebie zamglony snop ciemnożółtego światła, który wydobywał z otaczającego go mroku jedynie kawałek zakurzonej drogi, fragmenty płotów czy kęp trawy i krzewów.
Nierealny i niesamowity, kurwa, widok.
Jasne, nie znał jeszcze wtedy słowa „kurwa”, nie wiedział, że istniał kiedyś ktoś taki jak Adolf Hitler, a o tym, że Żydzi są całym złem tego pierdolonego świata, ojciec powiedział mu parę lat później. Potem zresztą powtarzał to bardzo często, podkreślając wagę swych słów uderzeniem puszki z piwem o blat stolika. Towarzyszący temu metaliczny dźwięk też pamiętał aż nazbyt dobrze.
Teraz, zamiast krzewów czy płotów, światło ulicznej latarni wydobywało z mroku tylko jego skuloną postać i okrągły fragment kocich łbów z kałużą ciemnej, niemal czarnej krwi, w której siedział ze zwieszoną głową. Wiedział, że do ciężkiej cholery, powinien przecież widzieć swój cień i choć kawałek słupa tej pieprzonej latarni - to, że jest skinheadem, nie znaczy, że nie zna podstaw fizyki – ale nie, nie było słupa. Jak gdyby siedział pod wielką lampą podwieszoną do nieboskłonu. Dupa. Nieboskłonu też już nie było. Poza otoczonym czarną, nieprzeniknioną ścianą mroku świetlnym stożkiem nie było niczego. Kompletnie niczego. O, tak, doświadczył tej nicości na własnej skórze...
* * *
Bawili się świetnie. Była druga w nocy i nikt im nie przeszkadzał. Spróbowałby tylko, a roznieśliby go na strzępy, tak byli nabuzowani.
Była ich szóstka. Znali się od dawna, znali też wszystkich Żydów w tym mieście. Tak, mieli ich na swojej czarnej liście. Nie wiedzieli jeszcze, do czego tak naprawdę ma im się ona przydać, ale jak mawiał Wolf – trzeba dobrze poznać swojego wroga.
Na starym, żydowskim cmentarzu panowała grobowa cisza. Jarzycie? Grobowa! Dobre, nie? Pasuje jak ulał - śmiał się Wolf, siedząc okrakiem na nagrobku, wlewając do gardła porcję jabola i strzykając śliną przez czerniejącą w uzębieniu szparę, która została mu po jakiejś ustawce. A potem rozpiął pas z ciężką, metalową klamrą z napisem „Gott mit uns”, zdjął spodnie i wypróżnił się na sąsiedni, wyjątkowo okazały grób
oni na to mówią: macewa – trzeba znać wroga, kurwa, nie?
zostawiając na hebrajskich napisach brunatne, obrzydliwe ślady. Rozbawił ich tym do łez, więc żeby mu się przypodobać zrobili to samo.
W ogóle Wolf to był niezły gość. Wiedział wszystko o Hitlerze i jego świcie, potrafił wymienić po kolei stopnie Waffen SS i ich odpowiedniki w Wehrmachcie. Na codziennych spotkaniach wbijał im do łysych łbów wspaniałą ideologię rasy panów. Byli kimś! Byli... No i koniec zabawy, spierdalamy panowie, bo psy jadą!
Ktoś w końcu musiał zadzwonić na policję, na początku trochę za głośno się wydzierali, fakt. Wolf zgubił puszkę farby w spreju, której użył wcześniej malując na grobach swastyki. Wydawało mu się, że krzyże złamane były nie w tę stronę, co trzeba, ale przecież nie zwróci Wolfowi uwagi – dostałby tęgi wpierdol za kwestionowanie autorytetu przywódcy grupy.
Biegł, co tchu, zostawiwszy w tyle migające między drzewami parku niebieskie koguty, a ciężkie, czarne glany ciążyły mu na nogach. Już widział zakręt swojej ulicy. Po chwili, wciąż biegnąc, gwałtownie skręcił w nią, chwytając za słupek ze znakiem „ustąp pierwszeństwa przejazdu”. Siła odśrodkowa sprawiła, że niemal upadł na bruk. Odzyskał równowagę i chwiejnym krokiem potruchtał w kierunku swojego domu, na końcu wciąż nie mogącej doczekać się pokrycia asfaltem cichej uliczki. Biegł jej środkiem, widząc przed sobą zbiegające się perspektywicznie linie majaczących w ciemnościach płotów, kalenic dachów oraz regularny rytm latarni. I nagle, z prawej strony twarzy poczuł delikatny, lodowaty powiew, kiedy ktoś prosto do ucha szepnął mu
byłem dziesiąty, wiesz?
Stanął jak wryty, a serce biło mu mocno z wysiłku i strachu. Obejrzał się, lecz nikogo nie zobaczył. Był sam. Potrząsnął głową i ponownie ruszył przed siebie, już normalnym krokiem. Szedł, pogwizdując cicho jakąś melodię. Nagle, w świetle następnej latarni ujrzał idącą dziwnym, kołyszącym się chodem postać. Wyraźnie utykała. Zmrużył oczy i zamrugał powiekami, wyostrzając zamglony alkoholem wzrok. Spostrzegł, że człowiek przed nim jest bosy. Gołe pięty migały swą bladością w rytm pośpiesznych kroków.
- Lunatyk – powiedział cicho do siebie, widząc chudego mężczyznę w potarganej, przypominającej szpitalną, piżamie w pionowe pasy. Przyśpieszył. Gdy zbliżył się do niego, zauważył, że podobnie jak on, tamten również nie ma na głowie włosów, a z tyłu czaszki, na pokrytej rzadką szczeciną skórze widać jakieś znamię.
Gdy mijał chuderlaka, ten nie patrząc na niego, oznajmił:
- Byłem dziesiąty, uwierzyłbyś? – i pokręcił ze zdumieniem głową.
Nie wiadomo dlaczego, robiło się coraz zimniej. Taka temperatura w lipcu?
Wtedy lunatyk spojrzał na niego, a on, widząc jego twarz, poczuł jak jelita i gardło ściska mu paraliżujący strach. Skurcz i swędzenie w kroczu świadczyły o tym, że organizm podjął atawistyczną próbę obrony przed nieznanym zagrożeniem, podnosząc mosznę, by ukryć jądra w bezpiecznym wnętrzu ciała. Z całych sił zacisnął zwieracze, aby nie stracić kontroli nad pęcherzem, któremu w tej chwili ogłupiały mózg nakazał się opróżnić. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak przerażony.
Spojrzał ponownie na tył głowy tamtego i zrozumiał, że znamię wcale nim nie było. Było osmalonym otworem wlotowym po kuli. Kuli, która przebiwszy czaszkę na wylot, wyleciała lewym okiem, zostawiając po sobie ziejący czerwienią, postrzępiony krater wielkości pięści. O, Chryste – przemknęło mu przez myśl, gdy przenosząc wzrok ze zmasakrowanej twarzy w dół, ujrzał na przedramieniu chudzielca niezdarnie wytatuowany, koślawy, niebieski numer
kurwa, to nie piżama! To nie żadna, jebana piżama! To obozowy pasiak! Co tu się dzieje?
Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Nigdy nie widział takich ran w realu. Nawet w sieci trudno było coś takiego znaleźć, choć nigdy nie przyszło mu do głowy dobrze poszukać. Po co?
Musiał usiąść. Teraz. Choćby tu, na tym zakurzonym bruku. Trząsł się z zimna i strachu, wciąż nie spuszczając wzroku z kogoś, kogo wziął za lunatyka. Usiadł, czując, że mimo wysiłków i tak zaraz zleje się w spodnie. Więzień kucnął przed nim opierając kościste łokcie na kolanach i patrzył na niego, uśmiechając się smutno.
- Byłem dziesiąty. W końcu byłem dziesiąty... Po którymś z kolei apelu, wiesz, jednym z tych, na których stawiali nas w rzędzie, kazali odliczać do dziesięciu, a potem rozwalali numery dziesięć, zorientowałem się, że jeden taki znalazł sposób na oszukanie śmierci. Tak, tak! Był jakimś profesorem matematyki na Uniwersytecie Lwowskim. Zawsze był czwarty albo piąty. Zawsze! Ja dwa razy byłem dziewiąty, a raz jedynką – ocierałem się o śmierć, niemal czułem muśnięcie jej dłoni na swej skórze. Jaki ja byłem szczęśliwy, kiedy zabierali tego obok mnie, kazali kłaść się w błoto twarzą do ziemi i strzelali mu w tył głowy, niech Bóg mi wybaczy... Szczęśliwy, że to nie ja... – przerwał, gdy spostrzegł leżący na bruku niedopałek papierosa. Rzucił się w jego kierunku i zachłannym gestem podniósł do pokrytych skrzepami krwi ust, oddzierając najpierw filtr.
A on wciąż siedział na bruku, podpierając się rękami, kręcąc z niedowierzaniem głową i przypominając sobie gorączkowo słowa jakiejkolwiek modlitwy. Patrzył, jak wychudzony trup z błyskiem w ocalałym oku przygląda się kipowi i szeptał w kółko tych kilka słów, które pamiętał z pacierza
Boże, to nie może być prawda, módl się za nami, nie, proszę i odpuść nam winy i chleba naszego powszedniego, Boże...
Tymczasem więzień na powrót kucnął obok niego, a z zakrwawionego oczodołu wydobyła się kleista strużka jakiejś substancji. W niepojęty sposób koniec niedopałka rozjarzył się nagle żarem, rozświetlając na chwilę wnętrze brudnej dłoni. Zaciągnął się głęboko i oglądając się na miejsce, gdzie przed chwilą kip leżał wdeptany w kurz, stwierdził:
- Takie marnotrawstwo. Jeszcze ze dwa sztachnięcia były... Wiesz, czarni ciskali nam czasem za druty niedopałki i patrzyli, jak rzucamy się w błoto, bijąc się o nie jak zwierzęta o ścierwo. Mieli ubaw, że hej!
Pokiwał głową i spojrzał na chłopaka, który z rosnącym przerażeniem i obrzydzeniem wpatrywał się w smużkę dymu snującą się z tyłu jego głowy.
- Kula przeszła przez potylicę, mózg, jamę gardła, podniebienie i oko – wyjaśnił - o czym to ja...? Ach tak, profesor. Gdy go o to zapytałem, powiedział mi, o co chodzi. Byłem tylko zwykłym, prostym szewcem z Litzmannstadt, więc nie bardzo zrozumiałem. Mówił o jakimś... o, mam! Józef Flawiusz. Nie wiem, kim on był, w każdym razie wymyślił sobie, że jest sposób na obliczenie numeru, który na ciebie wypadnie. Reszta to kwestia ustawienia się w odpowiednim miejscu. Profesor znał ten sposób, prosił, ba, błagał, bym nikomu nic nie mówił. W zamian pozwolił mi stawać obok siebie, po swojej prawej stronie. Teraz byłem zawsze piąty albo szósty – obejrzał niedopałek, który zgasł przed chwilą i z żalem odrzucił go w ciemność, wydmuchując z płuc resztki dymu - ale profesor był już starym i schorowanym człowiekiem. Mam nadzieję, że tego dnia pomylił się z powodu wycieńczenia, a nie dlatego, żebym nikomu nie zdradził jego sekretu. Wypadło na mnie. Byłem dziesiąty. Po dwóch latach wymykania się kostusze, w końcu mnie dopadła. Dziesiąty. Dziesięć. Przeklęta, pierdolona liczba!
Chłopak wpatrywał się przed siebie niewidzącym wzrokiem
Dlaczego właśnie ja?
zastanawiał się, siedząc nieruchomo, nie czując, że mokra plama z tyłu spodni zmienia się powoli w cienką, lodową skorupę
dlaczego ja, a nie ten pojeb Wolf, który w domu ma portret fuehrera, i który kiedyś omal nie zabił człowieka? I czy ktoś w końcu tu przyjdzie?
Rozejrzał się dookoła, lecz poza żydowskim więźniem, wciąż spoglądającym na niego ze smutnym uśmiechem lekko rozchylonych warg, za którymi nie było zębów i plamą światła na bruku, nie widział niczego. Zniknęły zarysy domów, drzew i samochodów. Otaczała go zimna pustka i cisza, która niemal dzwoniła w uszach.
- Przecież nic ci zrobiłem! – krzyknął - to nie ja strzelałem, to nie ja wysyłałem was do gazu! To za ten grobowiec, który obsrałem, tak? To za to chcesz mnie zabić? Zabij Wolfa! To ten skurwysyn zrobił to pierwszy! – rozpłakał się. Ogromne łzy strachu leciały mu ciurkiem po policzkach.
Więzień wstał.
- Wolf? – spojrzał gdzieś w bok i pokiwał przecząco głową – Wolfa nie ma. Nigdy nie było. Dlaczego miałbym chcieć go zabić? Albo ciebie? Mnie nie musisz się bać, bo ja jestem martwy. To żywych trzeba się bać, żywych, chłopcze... – przerwał nagle, pochylił się nad nim i ujął jego podbródek swymi zimnymi, sinymi palcami, podnosząc mu głowę do góry. Spojrzał swym jednym okiem w jego oczy.
– Boisz się śmierci? To zabawne, jak punkt widzenia zależy od sytuacji, w której się znajdujesz. Widziałem takich, którzy jej chcieli, wiesz? Chcieli jej tak bardzo, że robili wszystko, by ją spotkać. Rzucali się na druty pod napięciem, na strażników z karabinami. Albo jak ten stary, mądry Żyd, który klęczał przy puszce z cyklonem, wdychając głęboko gaz, gdy tylko zorientował się, że wcale nie poszli pod prysznic. Tak bardzo nienawidzili już życia. Dlaczego ty nienawidzisz?
- Co ty pierdolisz?! Ja kocham życie, rozumiesz! Kocham żyć!!! Pierdolona! – wykrzyknął nagle, zaskoczony – powiedziałeś: pierdolona liczba. Ty nie jesteś żadnym Żydem z obozu. Wtedy się tak nie mówiło. Jesteś jakimś pieprzonym przebierańcem, psycholem! – odczołgał się kawałek - zostaw mnie w spokoju. Co ja ci zrobiłem?
Więzień roześmiał się.
- Masz rację – wyprostował się, a jego wzrok stwardniał - nie jestem szewcem, więźniem Oświęcimia. Jestem piękną kobietą, której oni nie ścięli włosów i nie wysłali do gazu, tylko do baraku w pobliżu ich kwater, by ją używać, dopóki nie spotkała pewnego sturmfuehrera, który czasem musiał pomagać sobie w tym pistoletem. Jestem dobrym, wspaniałym człowiekiem, którego imieniem nazwano szkołę, do której chodziłeś, i który poszedł do komory razem ze swoimi dziećmi.
- Kurwa, człowieku, to było ze sto lat temu! Nie było mnie wtedy na świecie. Poza tym jestem Polakiem. Polacy też tam ginęli, pamiętasz? – otarł łzy i powoli zaczął zbierać się z ulicy. Trochę śmielej spojrzał na stojącą przed nim postać, która nagle zaczęła się zmieniać. Ponownie objęły go macki potwornego strachu.
Twarz przed nim nie była już twarzą. Była zadziwiającą kompilacją setek ludzkich twarzy, a w ich oczach, niczym w ekranach o wysokiej rozdzielczości, widział rzeczy, które doprowadziły go na skraj obłędu.
- Jestem azteckim wojownikiem zarżniętym przez konkwistadorów Corteza, jestem powieszonym na plantacji bawełny czarnym niewolnikiem. Jestem księdzem zabitym przez ubeków, czeczeńskim dzieckiem, które znalazło pluszową zabawkę z wepchniętym w nią odbezpieczonym granatem i zarąbanym motykami rosyjskim pilotem śmigłowca bojowego, który awaryjnie lądował w środku afgańskiej wioski. Wietnamską dziewczynką oblaną napalmem. Klasowym kujonem w szkole w etnicznym getcie, kobietą zakatowaną w lesie przez szaleńca. Ofiarą NIENAWIŚCI. Czemu nienawidzisz? Nienawidzisz innych?
- Nie wiem!!! – wrzeszczał histerycznie, zasłaniając się rękami – nie wiem, o Boże, proszę, przestań już, przestań, kuuuurwaaaa, PRZESTAŃ!!!
Zapadła cisza. Wciąż spazmatycznie łkając, opuścił ręce i otworzył oczy. Przed nim stała piękna dziewczyna w długiej, nocnej koszuli, od pasa w dół powalanej krwią. Wielkie, czarne, okolone niesamowicie długimi i pięknymi rzęsami oczy patrzyły na niego pusto i bez wyrazu.
- Chodź – powiedziała wyciągając do niego drobną, białą dłoń – pierwsza lekcja skończona. Czas na drugą...
Trzęsąc się jak osika, podał jej rękę i bezwolnie dał się poprowadzić w kierunku następnej latarni. Udręczony mózg wciąż próbował znaleźć wyjście z sytuacji. Wyszli z kręgu światła i znaleźli się w gęstym mroku. Zimna jak lód ciemność oplotła jego ciało. Nie widział nawet swoich stóp, które jak mu się zdawało, stąpają nie po twardej nawierzchni bruku, lecz po błotnistej breji, w której brnął z trudem, zapadając się po kostki. Wiedział, że to nie było błoto. Domyślał się, co jest pod nią.
Jeszcze tylko parę latarni i będę w domu, niech to się już wreszcie skończy, błagam!
Nie skończyło się ani szybko, ani powoli. Zanurzyli się oboje w miękką otchłań. Czas i przestrzeń przestały mieć znaczenie. Nie był świadomy upływu czasu ani swej lokalizacji w jakimkolwiek wymiarze. Doświadczył najkoszmarniejszych rzeczy, jakie człowiek może zgotować swemu bliźniemu, nienawidząc go. A mimo to nie umierał. Żył, by patrzeć i doznawać coraz gorszego i gorszego. Nauczyciele zmieniali się pod każdą z latarni, niczym na przerwie, zabierając go następnie na kolejne lekcje w ciemnych klasach odmętów szaleństwa. A kiedy wreszcie po kilku godzinach, czy może kilku wiekach nagle został sam, siedząc w kałuży krwi i ekskrementów, otoczony światłem, uświadomił sobie nagle pewną rzecz: przez cały ten czas podświadomie liczył latarnie, pod którymi przechodził on i jego koszmarni przewodnicy. Liczył, mimo że był o włos od przekroczenia granicy obłędu – granicy, zza której nie ma już powrotu do normalnego świata.
Dziesiąta. Za nią byłby już jego dom. Ciepły i bezpieczny.
Dziesiąta, pierdolona latarnia, pod którą właśnie siedział, nie będąc w stanie się podnieść.
Spojrzał w górę, w oślepiające światło i zaczął się histerycznie śmiać. Po chwili umilkł i łkał cicho, chowając twarz w ramiona. Jego i nie jego krew skapywała w kałużę między kolanami z cichym tap, tap, tap... Obejrzał się za siebie, widząc poprzednią lampę, oddzieloną od niego tysiącami lat czarnej pustki wypełnionej nieopisanym męczeństwem. Przed oczami stanął mu obrazek z dzieciństwa, widziany z okna wagonu – tak podobny, a jednocześnie tak odmienny.
Dziesiąta latarnia, uwierzyłbyś? DZIESIĄTA! I co teraz?
* * *
Klęczał na siedzeniu z twarzą przyklejoną do brudnej szyby, osłaniając z boku oczy dłońmi, aby jeszcze dokładniej odciąć się od światła jarzeniówki w przedziale i z typowo dziecięcą fascynacją przyglądał się nielicznym latarniom w mijanych w ciemnościach nocy wioskach. Pojedyncze lampy na drewnianych słupach rzucały pod siebie zamglony snop ciemnożółtego światła, który wydobywał z otaczającego go mroku jedynie kawałek zakurzonej drogi, fragmenty płotów czy kęp trawy i krzewów. Przez jedną, króciuteńką chwilę strasznie zabolała go głowa. Odsunął twarz od szyby i ból natychmiast minął. Coś go zastanowiło. Mocno trzymając składany blat pod oknem i zabawnie kołysząc się na zapadających się w miękkie siedzenie kolanach, odwrócił się do rodziców i zapytał:
- Tato, co to jest oświęcim? A niewolnik?
Ojciec spojrzał na niego znad gazety. Zerknął na jedynego oprócz nich pasażera, który wciśnięty w kąt przedziału od strony korytarza, posapując, spał mocno z półotwartymi ustami.
- Chciałem ci o tym opowiedzieć za parę lat, ale skoro już pytasz... Oświęcim, synu, to największe kłamstwo, jakim Żydzi od kilkudziesięciu lat mamią ten pierdolony świat. Porozmawiamy o tym później, w domu.
Matka podniosła głowę znad krzyżówki i spojrzała na męża.
- Mógłbyś nie przeklinać przy dziecku, idioto?
Zobaczyła, jak źrenice jego oczu wpatrzone w małego rozszerzają się nagle. Odwróciła głowę i skamieniała z przerażenia. Ich dziecko wciąż klęczało na kanapie, lecz buzię miało białą jak kreda. Kurczowo trzymając się stolika pobielałą rączką, trzęsło się jak w febrze, a nogawki sztruksowych farmerek z Kaczorem Donaldem znaczyła powiększająca się z każdą chwilą ciemna plama.
Rzuciła się w jego kierunku i w ostatniej chwili złapała osuwające się na podłogę drobne ciałko. Przytulając do piersi spoconą główkę, odwróciła się do męża i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała cicho:
- Jeśli kiedykolwiek wspomnisz przy nim o tych swoich pieprzonych teoriach, cholerny rasisto, odejdę od ciebie, rozumiesz? Przysięgam na Boga, że zabiorę dziecko i odejdę...
[ Dodano: Wto 22 Wrz, 2009 ]
To moje pierwsze opowiadanie. Inspirowane nowelą filmową Spielberga o rasiście i antysemicie, który wychodzi z baru w swoim miasteczku gdzieś w Stanach i trafia do okupowanej Francji, na plantację bawełny i na wojnę wietnamską, wszedzie brany za Żyda, Murzyna, "żółtka" itd. Scena, w której przez zakratowane drutem kolczastym okno bydlęcego wagonu wiozącego go do obozu widzi bar i wychodzącego z niego kumpla, który się za nim rozgląda, oczywiście nie widząc ani jego ani pociągu, jest niesamowita...
A wielbiciele Kinga znajdą tu trochę "Jazdy na kuli"...
Pierwotnie opowiadanie "kończyło się" bez ostatniego akapitu. Ale chciałem dać chłopakowi drugą szansę. Czy też pierwszą, zależy, jak to wszystko rozumieć...
Byłem dziesiąty, uwierzysz? [gor(e)rror+suspens]
1Szuflandio, Ojczyzno moja, krasnoludowa...
____________________________________
"Mniej znaczy więcej" - L. Mies van der Rohe
____________________________________
"Mniej znaczy więcej" - L. Mies van der Rohe