Legion Mgły
Prolog
Poranek na wsi zaczynał się zawsze spokojnie i chłodno z rosą osiadającą na liściach drzew, kamieniach i źdźbłach traw. Skromny dom zbudowany wiele lat temu z kamieni i drewna już od świtu tętnił życiem. Gospodarz przygotowywał się do wyjścia w pole a jego żona robiła śniadanie dla całej rodziny. Nawet dla dziecka znalazło się zajęcie. Apolonia, jedyny potomek w tej rodzinie została wysłana po wodę do studni. Nie było to jakieś specjalnie trudne zajęcie, ale nie lubiła go ponieważ była zdania, że ciężkie prace powinni wykonywać mężczyźni. Tych na nieszczęście było w tej wsi, jak i pobliskich miasteczkach bardzo mało. Codzienna praca, trud i wysiłek uczyły ją jak samodzielnie przetrwać, aż w końcu w wieku dziewięciu lat, posiadała wiedzę niczym dorosła kobieta. Oczywiście jak każde dziecko buntowała się, obrażała i nie rozumiała, że to co robi kiedyś jej się przyda lecz nawet takie przynoszenie wody, wykonywała, bo nakazali jej tak rodzice, a w słuchaniu ich była bardzo dobra. Dziewczynka wdziała na siebie potarganą sukienkę tkaną z białej bawełny i przewiązała się roboczym, wytartym fartuchem. Na głowę zarzuciła chustę chowając ciemne włosy i wyszła przed dom. Do rodziców się nie odezwała, ukazując swoją złość co nie zrobiło na nich żadnego wrażenia. Westchnęli oboje patrząc na siebie porozumiewawczym wzrokiem. Przy ganku stała słomiana miotła. Apolonia chwyciła ją i zaczęła zamiatać kamienne podejście i udeptaną, wyschniętą ścieżkę aż doszła do komórki i odłożyła swoje narzędzie zamieniając je na wiadro. Za każdym razem, gdy stawała koło studni patrzyła na swoje odbicie w czarnej otchłani, nie mającej końca. Gdy było jej smutno, rzucała w wodę mały kamyk, który robił fale i zniekształcał jej odbicie. To zawsze ja rozbawiało. Dzisiaj jednak miała dobry nastrój i od razu przerzuciła linę przez drewniany pal umieszczony pod zadaszeniem studni i opuściła wiadro aby napełniło się wodą. Chwile kołysała nim pociągając energicznie sznur, aż przechyliło się i zaczęło nabierać wody. Gdy uznała że jest wystarczająco ciężkie zaparła się nogami o kamienny bok studni i zaczęła je wyciągać. Szło jej nadzwyczaj trudno, bo nie potrafiła go podciągnąć nawet o centymetr, aż w końcu zmęczona popuściła linę i upadła. Podniosła się i zajrzała do studni, ale nie było śladu ani po wiadrze ani po sznurze. Zdenerwowała się choć nie ukazywała tego. Spojrzała na dom, myśląc o tym co powie jej ojciec. Bez wątpienia nakrzyczy na nią, i zada jakąś karę, a być może zabroni wyjechać z matką do miasta w sobotę. Jeszcze raz zerknęła do wnętrza kamiennej studni ale nie wymyśliła nic, więc postanowiła powiedzieć o stracie wiadra. Gdy obróciła się, aby stawić pierwszy krok, zobaczyła lekki dym, niczym mgła rozprowadzający się dookoła domu. Intuicja podpowiedziała jej, że to nie pożar. Nasilał się tak szybko, że po chwili nie była wstanie dostrzec budynku. Gnomy! To musiały być gnomy, zielone stwory o piskliwym ryku, tak przerażającym i głośnym, że każdy kto go usłyszał stawał się natychmiast głuchy. Przychodziły zawsze w dziwnej mgle. Tyle wiedziała o złych i przerażających istotach. Wystraszyła się na sam widok dziwnego zjawiska lecz nie straciła zdrowego rozsądku i poszła w stronę wyższych traw. Obserwowała mgłę z ukrycia. Cisza została przerwana pojedynczym piskiem po którym nastąpiły głuche trzaski rozbijanych przedmiotów i szarpaniny. Gdy usłyszała ten przerażający ryk, o którym mama jej opowiadała wszystko ucichło. Mgła się rozeszła, a dom wydawał się być nietknięty. Poruszyła się lekko i złapała za mały kamyk. Rzuciła nim w drzewo nasłuchując uderzenia. Usłyszała je, ale stwierdziła, że może to być jej wyobraźnia, więc ponowiła rzut, tym razem zamykając oczy. Trzask ponownie dobiegł jej uszy i była pewna, że nie ogłuchła. Wstała powoli, rozglądając się ostrożnie. Mamo?! Tato?! Krzyknęła w stronę domu. Nic nie usłyszała. Powolnym krokiem zbliżyła się do uchylonych drzwi i weszła do izby, w której pozostały resztki dziwnego dymu o cynamonowym zapachu. Kilka misek leżało na ziemi a stół na którym miało być podane śniadanie był przewrócony. Panowała pogłębiająca się cisza, przerywana jej oddechem i delikatnymi krokami. Mamo?! Tato?! Ponownie krzyknęła, lecz odpowiedź nie padła. Jest! Schowała się za stołem! Pomyślała, gdy zobaczyła nogę swojej matki. Wyskoczyła energicznie chcąc ją wystraszyć, ale to ona krzyknęła przerażona. Kobieta leżała w kałuży krwi, z pociętą twarzą i brzuchem podziurawionym ostrymi grubymi pazurami. Jej ojciec znajdujący się tuż za nią, był przybity dzidą do drewnianej ściany i siedział zgięty w pół. Oboje nie żyli. Oddech Apoloni stawał się coraz bardziej nerwowy i szybki. Wybiegła z domu i stanęła na drodze. Nikogo żywego w zasięgu wzroku nie było, tylko ona sama, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Już nie krzyczała, tylko zaczęła cicho płakać, jakby obawiała się, że gnomy wrócą. Wiedziała, że to one zabrały jej rodziców. Nie wiedziała dlaczego.
I
Apolonia usiadła na ławce i sapnęła ciężko. Uniosła poranione dłonie i przyglądała się im dłuższą chwilę. Cztery lata żyła samotnie na tej wyludnionej wiosce od czasu kiedy zaatakowały ją gnomy. Miastowi nie zaglądali w te okolice nigdy, a i jej niechętnie było wywozić swój urobek do miasta, bo brak konia utrudniał czterokilometrową wędrówkę. Jeśliby dodać do tego niechętne spojrzenia, gesty czy dialogi rzucane do wieśniaczki, to w ogóle nie powinna była tam się udawać. Jednak była zmuszona przez życie. Potrzebowała mięsa i narzędzi, które mogła zakupić gdyby sprzedała parę czapek futrzanych z królika i lisa oraz kilkadziesiąt sztuk jaj od kur, które jako jedyne ostały się po rodzicach. Odkąd została całkiem sama, nauczyła się gotować, prać i polować, aby przetrwać i do teraz ta sztuka udawała jej się bezbłędnie lecz każdy dzień był coraz to nudniejszy, smutniejszy co odbierało jej chęci do życia. Poranione dłonie to efekt całodziennego zbierania i rąbania drewna na opał. Przecież musiała gotować. Musiała żyć.
Jej przemyślenia urwały się wraz z dochodzącym stukotem kopyt. Od strony miasta nadjeżdżał kapelan. Apolonia podniosła się i stanęła na środku ścieżki. Zdjęła fartuch i poprawiła niebieską płócienną suknię. Dłonie schowała za plecami. Kapelan podjechał do ogrodzenia okalającego dom, zsiadł z konia i przywiązał go do płotu. Gdy zbliżył się do dziewczyny, zdjął czarny kapelusz i lekko się ukłonił. Minę miał zakłopotaną, więc Apolonia rozpoczęła rozmowę.
- Witam pana. Co takiego tutaj przygnało?
- Apolonio, dalej próbujesz przetrwać tutaj? – wskazał ręką, w której trzymał kapelusz na dom.
- Jakoś mi się udaje.
- Jest praca przy kościele. Nie jest to coś specjalnego, ale miałabyś gdzie mieszkać, jedzenie i trochę grosza na podstawowe potrzeby – kapelan zbliżył się. Dziewczyna nie ostrożnie ukazała dłonie i od razu dostrzegł głębokie rany.
- Miałabym ojcowiznę zostawić? Uciec, tak jak tamci?- zwróciła głowę w stronę opustoszałej rudery, która była domem ich sąsiadów parę lat temu.
- Ale tutaj jest ci za ciężko. Edukacji żadnej nie masz. Marnujesz się.
- Silna jestem, krzywdy sobie nie dam zrobić. A już na pewno nie będę dla kogoś robić… zresztą całe gospodarstwo jest wiele warte, więc mogłabym je sprzedać i kupić sobie jakąś klitkę tam u was- te słowa wywołały jeszcze większe zakłopotanie na twarzy kapelana.
- Właśnie ja w sprawie tej własności. Burmistrz poprosił mnie, abym znalazł ci pracę… rozumiesz, on dobry człowiek jest mimo że galwatczyk, bo o te ziemie herszt Darkan się ubiegał. Wprowadzić się ma tutaj za miesiąc.
- Co?! Moją ziemię sobie przywłaszczyli?!
- Moja droga, naszego państwa nie ma już na mapie. Okupanci mają prawo do wszystkiego. Tylko dobra wola co niektórych drobnych możnowładców pozwala nam na posiadanie własnych dóbr. Nie możemy się im przeciwstawiać.
Apolonia usiadła z powrotem na ławce chowając twarz w dłoniach. Kapelan kucnął przy niej. Nagle, wszystko czego była pewna miało zniknąć dla jednego z zaborców, z którymi nikt nie walczy.
- Galwacja zabrała nam wszystko. Chłopów biorą do armii. Podatki ściągają trzystuprocentowe za wszystko, dzieci nie można rodzić bo jak syn to zabierają. A teraz za nasze domy się biorą? Wydziedziczą nas z wszystkiego, że po naszej kulturze ślad nie zostanie.
- Apolonio, jak na te trzynaście lat to sporo wiesz. Nie muszę ci tłumaczyć, że nie ma wyjścia. Musisz opuścić ten dom.
- Opuszczę. Ten kraj już dawno jest opuszczony. Upiory tylko w nim mieszkają, żerujące co jak sprzedać i kogo, aby przetrwać – wstała i poszła do domu aby się spakować. Kapelan podszedł do konia i wyciągnął rację jedzenia, mały opatrunek i kilka sztuk monet. Czekał, aż dziewczyna wyjdzie.
Nie wiele miała do spakowania, bo poza dwoma kocami, zimowymi butami czy bochenkiem chleba niczego się nie dorobiła. Koce zwinęła i spięła skórzanymi pasmami połączonymi z szelkami i założyła na plecy, aby wygodnie było je nieść, a buty przewiesiła przez ramię. Pomiędzy warstwy materiału włożyła ojcowski sztylet, który trzymał w dłoni, broniąc jej matkę. Ostatni raz obeszła izbę, aby zachować w pamięci jakieś miłe obrazy i wyszła, nie zamykając drzwi. Pomyślała, że było by dobrze, jakby ktoś okradł ten dom, bo wtedy jak najmniej wpadnie w ręce nowego właściciela. Kapelan wręczył jej przygotowany pakunek z monetami. Nie odezwał się słowem do dziewczyny, a i ona nie miała nic do powiedzenia. Rozglądała się, w którym kierunku powinna wyruszyć. Opcji było wiele, ale była świadoma, że musi podjąć jedną decyzję, która zapewni jej możliwość normalnego życia. W stronę miasta nie chciała iść, bo przesiąknięte było galwatczykami, a z kolei uciekać na północ, ku wioskom też nie chciała, bo to szczelne środowiska, które obcych nie tolerowały. Bezpieczne pozostały góry, mało zaludnione, nie skażone stopami zaborców. Tam postanowiła się udać. Odeszła bez słowa.
Na dwa lata przed tym, jak Apolonia przyszła na świat, niewielkie państwo Galwacja najechało zbrojnie pięciokrotnie większe Sokoro, brutalnie mordując wszystkich, którzy stawali im na drodze. Armia, rozproszona po ogromnych obszarach nie zdołała się zorganizować nawet częściowo, aby powstrzymać najeźdźcę i w niedługim czasie została rozbita doszczętnie. W miastach i wioskach wybijano wszystkich mężczyzn, aby uniknąć jakiegokolwiek oporu. Po niespełna roku czasu Sokoro przestało istnieć jako samodzielne państwo. Król Gawlacji, Andorio Samozwaniec prędko pojął skalę swojego sukcesu i jeszcze prędzej wprowadził prawa ograniczające funkcjonalność podbitych ziem. Mieszkańcy, aby zachować swoje przybytki i gospodarstwa musieli płacić trzykrotnie wyższe podatki, surowo egzekwowane przez zasiedloną władzę, co z kolei pozwalało na unowocześnianie i rozbudowę armii złego króla. Niemowlęta o płci męskiej były natychmiast zabierane ich matkom i odsyłane do stolicy Galwacji, aby w przyszłości, jako czystej krwi galwatczycy zasilili szeregi armii lub w innych dziedzinach spełniali swój obowiązek wobec nowej ojczyzny. Te zabiegi przyniosły oczekiwany rezultat już po paru latach, kiedy to w miastach pozostały tylko kobiety, a jeżeli było widać mężczyznę, był nim pracownik urzędowy króla Andorio lub żołnierz jego armii. Coraz to bogatsze państwo wykupiło większą część wpływowych ludzi Sokoro i niebawem poświadczyliby oni, że Galwacja powiększyła się o ziemie ich własnego państwa. W momencie kiedy Apolonia opuszczała swój dom, nie było zbyt wiele osób, które przyznałyby się, że są sokorczykami, każdy bądź to ze strachu, bądź z chęci zysku powiedziałby, że jest galwatczykiem z krwi i kości.
Podążała wzdłuż rzeki, ciągle pod górę, aby dostać się do wyludnionych terenów, gdzie jak liczyła, nie docierała władza galwackich psów, jak określała zdrajców Sokoro. Nie był to długi odcinek i do pierwszych wzniesień dotarła wczesnym wieczorem. Jednak, mimo dobrej kondycji i siły była zmuszona odpocząć. Przy rzece, gdzie las dotykał brzegu, wyszukała skupisko głazów i wdrapała się na sam szczyt, aby uchronić się przed wilkami lub niedźwiedziami, o których tyle słyszała i była pewna, że o tej porze roku i w tym miejscu, mogą przebywać. Rozwinęła koce i ułożyła jeden na twardym kamieniu, a drugim się przykryła, kładąc głowę na butach. Lekki szum spokojnej rzeki oraz odgłosy dochodzące z lasu wygrywały usypiającą melodię i nawet nie wiedziała, kiedy zasnęła. Przebudziła się w środku nocy zaniepokojona dziwnymi dźwiękami zasłyszanymi nie wiadomo skąd. Rozważała, czy były to odgłosy ze snu, czy może faktycznie coś się koło niej się działo. Zawyrokowała, że jest na tyle ostrożna i sprytna, aby skupić się na drugiej opcji. Delikatnie, zachowując najwyższą ostrożność wydrapała się z koców i przewróciła na brzuch, podpierając na zgiętych rękach. Powolnymi ruchami głowy, niczym drapieżnik koczujący na swoją ofiarę, rozglądała się po otaczających ją ciemnościach. Po lewej stronie, bezpośrednio na brzegu w odległości dwustu kroków od niej, dostrzegła mały ogień. Ułożyła się powoli w tym kierunku i nasłuchiwała szczątkowych dźwięków. Po chwili była pewna, że słyszy śpiew dochodzący od strony ognia i udało się jej dostrzec majaczące w pomarańczowym świetle płomienia drobne postacie ubrane w jednakowe stroje. Dziecięca ciekawość zwyciężyła prawie natychmiast i zmusiła ją do zbliżenia się w strony obcych ludzi. Stawiała delikatne kroki, wymacując stopami podłoże, aby uniknąć kamieni, patyków czy liści powodujących jakiekolwiek nie pożądane w tej chwili odgłosy. Zatrzymała się jakieś pięćdziesiąt kroków od ognia. Z tego miejsca widziała dokładnie twarze nieznanych osób. Były to młode kobiety, odziane w delikatne białe suknie, które swobodnie powiewały w lekkich podmuchach wiatru nie przywiązane niczym do ciała. Dla Apoloni był to widok gorszący jak mało który, bo kobiecie nie można było się nikomu pokazywać w tak zwiewnym, prześwitującym stroju. Skromna wiedza i dziecięca wyobraźnia podpowiedziały jej, że kobiety te muszą być czarownicami z bajek opowiadanych przez jej matkę. Rytuał odbywający się przed jej oczami, też nie przypominał niczego co znała lub słyszała. śpiew ucichł, a na powiększający się ogień cztery kobiety wniosły owinięte w prześcieradła dziwne ciała. Przeżyła wstrząs uczuć tak skrajnych i odmiennych od siebie, jakich dotąd nie zaznała. Gdy tylko płomienie zaczęły otaczać materiał, kobiety odsunęły się od nabrzeża i ustawiły w szeregu, spokojnie obserwując to, co z niepokojem oglądała Apolonia. Była już pewna, że wszystko, czego jest świadkiem jest pogrzebem organizowanym przez czarownice, bo tylko one paliły swoje siostry, jak siebie wzajemnie nazywały, na stosach. Ogień osłabł. Dwie kobiety podeszły do stosu i pochwyciły coś z piasku, unosząc to na wysokość swoich głów. Palenisko przechyliło się i wpadło do wody, porywając płomień i światłość, jaka z niego biła. Zapanował półmrok wiosennej, cichej nocy. Umilkł łagodny śpiew i kobiety ruszyły wzdłuż wybrzeża, zbliżając się do obserwującej ich z ukrycia młodej dziewczynki. Apolonia cofnęła się do niewielkiego drzewa, ukrywając swoją sylwetkę w jego cieniu. Zamarła w bezruchu. Czyjaś dłoń zakryła jej usta a żelazny uścisk unieruchomił ramiona, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Serce waliło jak młotem, a dziecięcy umysł poszukiwał ratunku na wszystkie sposoby. Nic jednak nie pomogło. Idące brzegiem kobiety były coraz bliżej. Usłyszała słowiczy śpiew i kobiety zatrzymały się. Obca dłoń odkryła jej usta, i ktoś, kto ją przed chwilą sparaliżował siła, odsunął się. Odruchowo obróciła głowę, lecz nikogo nie dostrzegła, żadnego ruchu, dźwięku czy szelestu.
Kobiety zatrzymały się. Ta, która szła na przedzie, podeszła do Apoloni. W księżycowym świetle dostrzegła jej młodą twarz, z lekkim półuśmiechem. Dziewczynka westchnęła ciężko, i nie wykonała żadnego ruchu. Głęboki szybki oddech zdradzał jej zdenerwowanie, które paraliżowało każdy ruch, udaremniając jakąkolwiek ucieczkę.
– Co taka mała dziewczynka robi o tej porze poza domem?- usłyszała od stojącej naprzeciwko niej kobiety. Nic nie odpowiedziała.
– Podglądałaś?- padło kolejne pytanie. Apollonia przytaknęła.
– Zgubiłaś się?- nieznajoma kobieta kontynuowała pytania, spokojnym i łagodnym głosem, władczym i szczerym, który podpowiadał Apolonii, że może czuć się bezpieczna.
– Wygonili mnie z ojcowizny. Dom przejmuje jakiś galwatczyk.- odpowiedziała krótko.
– A twoi rodzice?
– Gnomy nawiedziły wioskę cztery lata temu. Mieszkałam od tamtego czasu sama.
Kobieta kucnęła przy dziewczynce i spojrzała na swoje koleżanki, które w milczeniu nasłuchiwały całej rozmowy, pozostając nadal blisko brzegu.
– Nie nawiedzisz galwatczyków i gnomów?
– Tak…
– Mieszkamy na południu, w Słonecznej Skale. Jeżeli nie masz dokąd się udać, mogłabyś zamieszkać u nas. Tam będzie ci przytulnie i bezpiecznie.
Apolonia odwróciła się plecami do swojej rozmówczyni. Przeszukiwała najbliższe otoczenie za osobą, która ją unieruchomiła. Nie dostrzegła jednak nic, co by chociaż przypominało człowieka. Spojrzała na kobiety znajdujące się blisko wody i na tę, która kucała przed nią. Nie znała jej, lecz czuła nieodpartą chęć udania się z nią, w miejsce, o którym właśnie usłyszała. Jednego była pewna, ta kobieta stała się pierwszą osobą z obcych ludzi, która zaoferowała pomoc.
– Pójdę z panią.
– Na imię mam Diedra, a ty?
Apolonia przedstawiła się i kobieta wstała, wykonując zachęcający ruch dłonią, aby podążała za nią. Wskazano jej ostatnie miejsce w szeregu i powolnym krokiem ruszyły w górę rzeki. Podążały bez słowa, nawigując nadzwyczaj sprawnie w pogłębiających się ciemnościach, co sprawiało, że Apolonia potykała się co parę kroków. Ostatnie, znajdujące się w szeregu kobiety odwracały głowę, jakby upewniając się, iż nowa towarzyszka jest jeszcze wraz z nimi, i czy nie zdarzyła się jej jakaś krzywda. Po długim i wyczerpującym marszu, obce kobiety zatrzymały się na odpoczynek. Wybrały do tego nie wielką jamę skalną, znalezioną w paśmie powiększających się gór, które wraz ze zbliżaniem się ku południu, coraz mocniej rysowały otaczający krajobraz skalnymi wzniesieniami. Kobiety nadal nie rozmawiały ze sobą, i nie zagadywały do Apoloni, lecz i ona nie chciała o nic pytać ani być pytana. Sądziła, że w trakcie rozmów, które przecież powinny nastąpić, dowie się czegoś o zupełnie obcych jej ludziach. Rozpalono ognisko, a z podręcznych toreb wyciągnięto prowiant, którym wszyscy się dzielili. Apolonia również dostała małą porcję, która zjadła w błyskawicznym tempie, chociaż nie przepadała za suszonym mięsem, jakie otrzymała. Dyskretnie obserwowała otaczające ją kobiety, zasiadające dookoła ogniska, spoglądała na ich dłonie, ramiona i włosy a także usta, które nie wypowiadały żadnych słów, chociaż zdawało jej się, że kobiety porozumiewają się miedzy sobą. Stwierdziła, że są po prostu czarownicami i to tymi dobrymi, bo przecież jeszcze jej nie zabiły. Odebrała to spotkanie i swój wybór jako dobry los który, jeżeli wierzyć legendom, zawsze przychodzi po jakimś wielkim nieszczęściu. Gdy posiłek został zakończony, wszyscy ułożyli się do snu, jak na komendę, wykonując nawet bardzo zbliżone do siebie ruchy i dopiero teraz Apolonia dostrzegła, że nie tylko ruchy wykonują identyczne, ale też ich wygląd jest bardzo zbliżony. Włosy długie i ciemne, aż do łopatek, zakończone były wiązaniem wykonanym z cienkiego sznurka, co sprawiało, że przypominają kaptur, a na dłoniach wszystkie mają dziwne metalowe bransolety, jakby nagolenice, ale drobniejsze, lecz noszone na przedramieniu, zamiast nogi. Wyglądało to bardziej na styl jakiegoś pancerza, niż biżuterii. Po dokonanej obserwacji, dużo spokojniejsza ułożyła się do snu, na kawałku trawy porastającym tuż przy zimnej i wilgotnej skale, zamknęła oczy i usnęła w pełni spokojna o swój los.
Legiony Mgły - Prolog oraz I dział mojej 3 ksi
1„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.