Post Mortem
W mój pozbawiony metafizyki świat śmierć weszła z butami. Zjawiła się w drzwiach, przynosząc ze sobą chłód panujący na zewnątrz. Chłód, który raz na zawsze zachwiał ciepłym wnętrzem.
Łatwo wyczuć ten moment. Tuż przed jego nadejściem ciało opanowuje jakiś dziwny paraliż, wszelkie myśli gdzieś uciekają. W głowie zawsze panuje pustka, gdy słyszy się słowa:
- Umarł.
Dziś nad ranem, wieczorem, po południu, na ulicy, w szpitalu, w pracy, w domu, sam, z kimś, tak, inaczej... A potem to wrażenie, że w środku coś się obrywa. I pierwsze uczucie: to sen! Sen, głupi koszmar, zaraz się zbudzę, przetrę oczy i pomyślę: że też takie głupie rzeczy się śnią. Ale przebudzenie nie nadchodzi. Wtedy przychodzi złudzenie, że to jest jakieś nierzeczywiste, urojone... I wybucha się płaczem. Nie, to złe słowo. W takim momencie człowiek ryczy z bólu i chęci wyrzucenia siebie tej, która zjawiła się znikąd i zabrała Kogoś donikąd. Śmierci.
Pamiętałem takie chwile. Były mocno zamglone. Kiedyś, gdy byłem dzieckiem, odeszła babcia. Potem jakiś wujek. Dziecięcość jednak i brak większej więzi nie dopuszczały tych najstraszniejszych myśli do mojej kilkuletniej głowy.
A teraz dzieje się to naprawdę.
- Umarł.
Dziś po południu. Na drodze. Wjechał w jakieś drzewo. Jakie to ma znaczenie? Huk, trzask, wrzask. Krew, głowa na kierownicy. Widzę to wszystko. Następuje cały łańcuch tych wszystkich krańcowych uczuć. I świat gaśnie razem ze wszystkim.
Wokół ciemno. W środku coś rozrywa mi wnętrzności. Czasami na chwilę się przejaśnia i wtedy słyszę to jedno słowo: przyjaciel, przyjaciel, przyjaciel! Jeden, jedyny, wierny, martwy, cholera, to niemożliwe, przyjaciel, przyjaciel. Koniec. Ktoś przychodzi mnie pocieszyć. Wynoś się. Pustka, pusto wszędzie. I ten dziwny ból koło serca. Chyba zasypiam.
Budzę się. Jest środek nocy. Oczy zalepione łzami. Już spokojniej. Powoli wraca rzeczywistość, próbuję na nowo poskładać myśli w jakiś logiczny ciąg.
Mój przyjaciel nie... Wybuch szlochu, uciszam... Nie żyje... Znowu... Zginął dziś jakąś chorą, głupią śmiercią... Niemy krzyk rozpaczy... Koniec.
Ranek. Ktoś coś do mnie mówi. Szczegóły wypadku. Szczegóły! Techniczna, chłodna ocena faktów. Jak można mówić o samochodzie, jak można mówić o wygiętej blasze, o zmiażdżonym przedzie, stłuczonej szybie? Jak można opowiadać o ściętym drzewie, odłamkach metalu, gdy w środku tego wszystkiego jest CZŁOWIEK? I kto w ogóle może opisywać krew, całą tę anatomię, masakrę, gdy to nie jest żadne ciało, to ON! Wynoście się, dajcie mi spokój. Nie chcę o tym słyszeć.
A może to nieprawda? Prawda. Fakt. Wszystko prawda.
Płaczę niemal bez przerwy. Ktoś dzwoni, nie odbieram, bo po co. I w końcu te słowa zza drzwi – mama?
- Trzeba wierzyć.
Głęboki szok. Wierzyć? Co to... Ona o niczym nie wie. Nie ma wiary! Dopiero teraz dociera do mnie to wszystko. Ja nie wierzę. W nic. Żadnego życia po życiu. Jednorazowość gumowych rękawiczek. Mój logiczny, uzasadniony, piękny świat.
Mój obrzydliwy świat!
Przecież go już nie ma. W takim wypadku odszedł w niebyt. Jest tylko martwą kukłą. I już nigdy go nie będzie. Nigdy. To chore!
- Jest tam szczęśliwy.
O dobra, najukochańsza, naiwna mamo! Nie ma żadnego „tam”. Jest tu, a tu już go nie ma. Nigdzie.
A potęp tępe patrzenie w ołowiane niebo. Bębnienie deszczu o dach. Pam, pam pam pam. Świst wiatru w rurze wentylacyjnej. Obłęd. Przychodzą pierwsze wspomnienia.
Poznaliśmy się... No właśnie, kiedy? Pewnie gdzieś w szkole. Zabawny, nieco nieśmiały chłopak. Cholernie inteligentny. Polubiłem go od razu. Szybko związał się z moją najlepszą przyjaciółką, co jeszcze bardziej zacieśniło naszą znajomość. Był kimś, komu można było bezwzględnie zaufać. I kimś, z kim gadało się nieraz pół dnia i pół nocy, i nie miało się dość. Nie ma już takich ludzi. I nie będzie, cholera.
Rozpacz wygasa. Zostaje głęboki, nieskończenie głęboki żal. Wracają zmysły. Matka przynosi obiad. Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem obrzydliwie głodny. Człowiek to zwierzę.
A potem znowu zapada ciemność.
Dzień następny jest jednakowo szary i posępny. Znowu telefon, tym razem odbieram. Kolega. Mówi o dacie i godzinie. Data i godzina! Jakież to zimne i puste. Jakie nieludzkie - pogrzeb odbędzie się wtedy i wtedy tam i tam. Dokładne umiejscowienie w czasie i przestrzeni rzeczy tak strasznej i wielkiej. Tak nie powinno być. To się powinno dziać albo zawsze i wszędzie, albo nigdy i nigdzie.
Na biurku leży otwarta książka. Herbert. Pan Cogito obserwuje zmarłego przyjaciela.
kiedy powrócił
nie zastał już przyjaciela
na jego miejscu
leżało coś innego
z przekrzywioną głową
i wytrzeszczonymi oczami
Czyli trup. Ciało, które przestało właśnie być człowiekiem. I to nie dlatego, że jakaś dusza oddzieliła się od reszty, zabierając swoje dwadzieścia jeden gram. Nie, zwyczajnie obumarł pień mózgu. Ustały wszelkie procesy życiowe. I tak z istoty myślącej, z kogoś, kogo można było kochać, przyjaciel stał się pustą kukłą. Jakież to dziwne. Granica między tym, co się kocha, a tym, co jest tylko przedmiotem, przebiega gdzieś przez moment śmierci. Jest taka anatomiczna.
Pan Cogito
zaczekał jeszcze chwilę
wpatrywał się w to co zostało
było puste
jak worek
kurczyło się
coraz bardziej
ściskane niewidzialnymi kleszczami
miażdżone innym czasem
To, co zostało. Niby dużo, cały organizm. Zostały nogi, ręce, brzuch, głowa. Można stwierdzić, że to niemal wszystko. Nie. Nic nie zostało z człowieka. Człowieka tworzą myśli i słowa. Bez nich jest się tylko workiem. Przyjacielu! Wołanie pozostaje bez odpowiedzi.
Wracam do codzienności. Z obłędnie ciężkim sercem idę do sklepu. Ekspedientka mnie nie rozumie. Patrzy na zapuchnięte oczy. Z czułością, jakiej nigdy nie wykazują te obce kobiety, od których dzieli nas ta nieprzekraczalna granica lady, mówi:
- Pan nie płacze. Wszystko będzie dobrze. Mi ostatnio umarł ojciec. I widzi pan, jakoś trzeba żyć. Śmierć to żaden koniec.
Skąd ona wie? Aż tak po mnie widać?
Z bólem płonącym w środku idę z psem na spacer. Zakładam ciemne okulary mimo pochmurnej pogody. Nikt nie powinien widzieć. Pies idzie jakoś potulne, jakby przeczuwał. Nie wyrywa się nawet, gdy drogę zabiega nam czarny kot. Zwiastun nieszczęścia. Nieszczęście, dobre sobie, to jest jakaś większa tragedia niż ta? Spotykam koleżankę. Nic nie mówi, przytula mnie tylko na powitanie i podprowadza w milczeniu pod dom. Tego mi trzeba.
Pomagam w kuchni, mama patrzy na mnie dziwnie, ale nie odzywa się. Siadamy do stołu.
obiad
talerze dzwoniły
na Anioł Pański
aniołowie nie schodzili z góry
A kiedyś w to wierzyłem. Ze jest ktoś, kto się nami zajmie, gdy wszystko się skończy. I kto opiekuje się nami już teraz. Dzięki niemu śmierć nie była taka straszna. Codzienność też. Ileż to razy modliłem się o jego interwencję? I ile razy widziałem w jakimś zdarzeniu jego rękę? A teraz – nic. Nie dzieje się nic, co by mogło świadczyć o jego istnieniu. Nie przyśnił mi się przyjaciel stojący wśród niebieskich chórów, mówiący: nie płacz, ja jestem.
Dotąd życie bez innego świata nie wydawało mi się straszne. Znalazłem wyjaśnienie na wszystko. Życie miało sens – biologiczny. O śmierci jakoś nie myślałem, uważałem, że to nieuchronny koniec wszystkiego. Choć tak piękne wydawały mi się książki Nabokova. O tym, że nieśmiertelność jednak istnieje – w sztuce. I w taką wieczność mogłem wierzyć.
Nie jestem w stanie z nikim rozmawiać. Wyłączyłem telefon. Wiem, że życie zwycięży. Że będę musiał do niego wrócić. Ale jeszcze nie teraz.
Mój domorosły nihilizm zderzył się z rzeczywistością. Stanął w obliczu swojego największego wroga – śmierci. Nie dawał jednak za wygraną. Wszystko woła we mnie, by wrócić do świata, w którym istnieje coś więcej. Ale nie mam do czego wracać. Wszystko spaliłem logicznymi przesłankami. Ależ trwałą konstrukcję wzniosłem! Chyba powinienem być z siebie dumny. Nie zmieniam światopoglądu nawet w kat krytycznej sytuacji. I cóż z tego, że czynię to wbrew własnej woli?
Nigdy nie czułem wokół siebie większej pustki. Nie ma nic oprócz mojego wąskiego strumienia świadomości. Wszystko inne przestało istnieć – książki, ludzie, moje ukochane ptaki. Nic się nie liczyło. Straciło wartość.
Pogrzeb ma być jutro. Pogrzeb. Co to za zwyczaj? Zakopywać ciało pod ziemią. By zgniło, i by toczyły je robaki. Obrzydlistwo. A potem zimny grób, palenie świeczek na Wszystkich Świętych, które ma ponoć zastąpić pamięć po zmarłych. Jestem temu absolutnie przeciwny.
Zwłoki powinno się palić, a prochy rozrzucać. By nic materialnego po nas nie zostało. Byśmy przetrwali tylko we wspomnieniach, bo tylko takie przetrwanie ma sens. Wszystko inne jest sztuczne i nieludzkie.
Dociera do mnie, że nie mam czarnego garnituru. Co za trywialna, obrzydliwie trywialna rzecz! Jedziemy do miasta. Świat mija mi za szybą samochodu, tak obojętny jak nigdy dotąd.
Starszy pan proponuje taki. Następny. Dla niego to zysk, dla mnie największa tragedia w życiu. Czemu nie może czuć tego, co ja? Czemu nie mierzy mi obwodu klatki piersiowej z takim smutkiem, jaki odczuwam w tym momencie? Byłoby mi łatwiej. Nie byłbym sam. W końcu wybieram jakiś zestaw. Pierwszy i ostatni raz, przysięgam sobie.
Kwiaciarnia. Wieniec. Rodzicie proponują chryzantemy. Nie zgadzam się. On kochał chabry. Tak, ale to nie są kwiaty żałobne! I co z tego? Kupuję wiązankę przetykaną chabrami. Beż żadnej wstęgi z kretyńskim napisem.
Wracam do domu, długo gapię się w niebo. Idę spać.
Nastaje dzień jutrzejszy.
Nieśmiertelność w sztuce. Dobre sobie! Kto to w ogóle wymyślił? Kto wpadł na ten szatański pomysł, kto śmiał powiedzieć, że to jedyna nieśmiertelność, na jaką możemy sobie pozwolić? Kim był ten, który człowieka chciał uwiecznić wśród linijek tekstu, na pięciolinii, na płótnie, na kliszy światłoczułej? Niech się ujawni, do diabła, bym mógł mu osobiście plunąć w twarz. Jak to pięknie brzmi, prawda? Pozostać w pamięci pokoleń w tym najdoskonalszym, wyśnionym wymiarze poetów, malarzy i muzyków. I jak kuszące wydaje się ta opcja, jaka piękna! Piękna, właśnie, piękna. Chłodnie, zimno, lodowato - nieludzko piękna! I jak szlachetna i mądra wydaje się wiara w taką właśnie nieśmiertelność. Żadnych naiwnych bożków, żadnego brodacza z pękiem kluczy, żadnych oczu wpisanych w trójkąt. Wstań z martwych, ty, który stworzyłeś taką wieczność. Wstań, bym mógł cię raz jeszcze odesłać do piekieł! Wiem, że nie wstaniesz. Nie jesteś martwy. Martwy może być tylko ten, kto żył. Ty nigdy nie żyłeś. Nigdy, słyszysz, nigdy! Gdybyś żył, wiedziałbyś, czym jest śmierć, znałbyś tę pustkę. Zamilkłbyś, nim twoje usta wypowiedziałyby te słowa.
Do kogo ja mówię? To wszystko zaczyna mi chyba odbierać zdrowe zmysły.
Deszcz bębni w płachtę czarnego parasola. Co chwila ktoś wybucha niepohamowanym szlochem. I te słowa: z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. Z jakiego prochu? Nie powstaliśmy z żadnego prochu. Nic żywego nie powstanie z materii nieożywionej. Nic. Powstaliśmy z białka i obrócimy się w białko. Tylko jak to brzmi?
Wokół czerń żałobników, jedynie ksiądz bieleje na tym tle, stojąc pod parasolką trzymaną przez jakiegoś mężczyznę. W głębi jeszcze zieleń lasu. Jak posępnie wygląda las! I ten deszcz. Pogrzeb bez deszczu nie byłby sobą. Jak na jakimś durnym filmie. Czemu ten jeden raz nie może świecić słońce? Tak, ale jakie to ma znaczenie?
Przeganiam głupie myśli. Umarł mój przyjaciel, a ja myślę o bzdurach. Powinienem przynajmniej płakać. A nie potrafię. Zaraz, jak to się robiło... Pomyśleć o czymś bardzo, bardzo przykrym... Boże, co może być bardziej przykre niż śmierć? A ja nie potrafię płakać. Płacz byłby nie na miejscu. To takie płytkie. Wszyscy wokół płaczą. I robią to mimo tego, że wierzą. Że go jeszcze zobaczą. Że to tak naprawdę żaden koniec.
A ja powinienem wiedzieć. Że go już nie ma i nie będzie. To, co leży w tej długiej, jesionowej skrzynce to tylko puste opakowanie po człowieku. Sam człowiek zgasł, gdy ustała praca mózgu. Bo człowiek to przecież mózg. Nie ma żadnej duszy. Ot, chłop był i nie ma chłopa. Tak, to powinienem uznać za prawdę. Ale nie potrafię.
Dziesiątki dzieł ludzi najmądrzejszych na świecie. Setki własnych przemyśleń. I proste, logiczne wnioski. Jak mogłoby brzmieć moje credo? Wierzę w fizykę naszą wszechmogącą, stworzycielkę Nieba i Ziemi. I w syna jej, Darwina Karola, i dzieło jego, ewolucję! Jakież to proste. Zastępujemy jedne słowa drugimi. Miłość – reprodukcją i prokreacją, wiarę – adaptacją do środowiska, zabójstwo – eliminacją rywala do samicy. Piękne, prawda? Lećmy dalej. Zamiast jedzenia i picia – zdobywanie pokarmu, zamiast śmierci... Właśnie, co zamiast śmierci? Czy śmierć istoty obdarzonej duszą różni się czymś od śmierci zwierzęcia obdarzonego świadomością?
Widzę ponad głowami zebranych, jak grabarze opuszczają trumnę w prostokątny dół. Zaraz mój przyjaciel zniknie raz na zawsze pod zwałami ziemi i marmurową płytą, a ja przeżywam kryzys światopoglądu. Nie tak powinienem go uczcić, nie tak.
Ale nie potrafię przyjąć do świadomości, że ten miły starszy pan w okularach mówił prawdę. Że możemy się obejść bez żadnych wróżek – zębuszek, latających czajniczków i trzech osób w jednej. Że życie ma sens i bez tego. Stary głupiec! Ani słowem, ani słóweczkiem nie wspomniał o śmierci. Tak samo głupi jak ten Rosjanin, który chciał miłość unieśmiertelnić w sztuce. Wszystko to głupcy. Tanie, eleganckie recepty na egzystencję i brak jakiejkolwiek wskazówki w sprawie umierania. Koniec z wami, panowie. Nie mieliście racji.
A ciebie, przyjacielu, nigdy mi nie odbiorą.
Pogrzeb się kończy. Tłum powoli się rozchodzi. Dla nich ite missa est. Nie dla mnie. Zostaję gdzieś z tyłu, siadam na ławce. Widzę, że ktoś jeszcze przy nim stoi. Może brat z żoną? I dziewczyna? Zapomniałem o niej, nie złożyłem jej kondolencji. Choć tak naprawdę wiem, że to ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebuje. Czekam cierpliwie, aż sobie pójdą. Bo pójdą. Choć teraz wydaje im się, że świat się skończył. Świat – może i, ale życie się nie skończyło. Będzie biec uparcie dalej. Stare, poczciwe życie. Nie znosi próżni, wszystko musi wypełnić sobą. I pustkę po nim też kiedyś załata.
Odchodzą. Wstaję i ruszam powoli w jego stronę. Staję przed kopcem sztucznych i żywych kwiatów. Czczenie umarłych umarłymi, przypominam sobie jakieś opowiadanie. Wiem, że muszę mu coś powiedzieć. Długo ważę w myślach słowa, dobieram odpowiednie, by to, co powiem, zabrzmiało jakoś dobrze. A gdy w końcu otwieram usta, stać mnie tylko na jedno banalne zdanie:
- Do zobaczenia.
Przestaje padać.
więc nie mógł poznać
i był nieprzenikniony
z węzełkiem zgrzebnej tajemnicy
u wrót doliny
2
Skoro chorą i głupią to nie jakąś.Hans K pisze: jakąś chorą, głupią śmiercią
Hans K pisze:o zmiażdżonym przedzie

literówkaHans K pisze:A potęp
Chyba potulnie? Ale czy pies chodzi potulnie?Hans K pisze:Pies idzie jakoś potulne
Pogubiłem się. Bohater opowiadania był racjonalistą, który rozumiał biologiczny sens istnienia (jak sam to powiedział). A teraz nie może zrozumieć, że ciało się rozkłada?Hans K pisze:Pogrzeb. Co to za zwyczaj? Zakopywać ciało pod ziemią.
Koncept dobry (chociaż już trochę oklepany), gorzej z wykonaniem. Czasami gubisz się w czasach. I przynudzasz. Dużo gadania z którego nic konkretnego nie wynika. Stwierdzasz tylko "oczywistą oczywistość". A pierwsze zdanie mnie rozwaliło.

4
Śmierć piszącego następuje tylko gdy przestaje pisać.Hans K pisze:Cholerna racja, na jakiś czas kończę z pisaniem, bo zaczynam pieprzyć, a to już śmierć piszącego
Muszę przyznać bez owijania w bawełnę, że strasznie bełkoczesz w tym tekście. Chociaż wróć, to zbyt pejoratywne określenie. Po prostu zaserwowałeś nam chaos. Jedna myśl jest luźno związana z poprzednią, a w trakcie jej opisywania zmienia się jej koncepcja po kilka razy - na takie coś wygląda ten tekst.
Raczej pierwsza myśl. Uczucie inaczej byłoby chyba wyrażone.I pierwsze uczucie: to sen!
Eee, uciszasz wybuch szlochu czy coś innego?Wybuch szlochu, uciszam...
Ogólnie nie będę wskazywał błędów, gdyż konstrukcje zdaniowe są tutaj okropnie pokręcone i nienaturalnie brzmiące, więc praktycznie cały tekst musiałbym poprawić.
Radziłbym popracować nad jasnym i zrozumiałym przekazywaniem myśli i budową zdań. Z tym widać masz największe problemy.
Dodałbym też uważne czytanie po napisaniu. A najlepiej wydrukować, na kartce widać więcej niż na monitorze. Zapewniam cię.
Tekst niestety na minus.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
5
Chwile nie były zamglone. To pamięć o nich może być mglista...Pamiętałem takie chwile. Były mocno zamglone.
Rozumiem zamysł, ale brzmi to dziwnie: łańcuch to ciągłość, więc krańcowe uczucia tutaj tworzą dysonans...Następuje cały łańcuch tych wszystkich krańcowych uczuć.
Zwrócę uwagę na rzecz jedną: tekst jest jakby...W środku coś rozrywa mi wnętrzności.
Nie zrozum mnie źle, ale od początku przewija się: coś, jakby, kiedyś, jakoś... przekaz wszelki zostaje stłumiony na zasadzie: było, jakby, tragicznie - ale nie do końca, prawda?
Zalepione? Zlepione raczej...Oczy zalepione łzami.
wiadomo.Nie zmieniam światopoglądu nawet w kat krytycznej sytuacji.
Tekst, mimo wielkiego pokładu emocji w nim zawartych jest byle jaki. Wiem, to sroga opinia, ale odniosę się do jednej rzeczy, która mnie razi, niczym grom: bohater.
Jest cholernym egoistą, dla którego liczy się ON i tylko ON. Przyjaciel jest tłem, powodem, dla którego wyrzuca wszelką złość. Jego śmierć otwiera oczy bohaterowi nie na życie tego człowieka, a na ból i pustkę, która go teraz otacza. Dywagacje, które prowadzi, są skrajnie zatopione w egocentryzmie. Przez ten zabieg prawdziwy tragizm śmierci umyka - staje się czasem i miejscem, a przecież bohater tego nie lubi - powstaje zgrzyt pomiędzy przesłaniem a zawartością. Nie wywiązałeś się dobrze z tematu - za dużo tutaj bohatera, za mało śmierci i rozpaczy, ale nie tej skierowanej ku niemu, a temu, który odszedł. Mimo, że jest to napisane w nietypowy, całkiem zwarty sposób, nie podobało mi się - tekst do mnie trafił, ale nie w sposób, który uznałbym za "rozpacz po śmierci".
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.