Czym jest twój kosmita?

1
Były to mroczne czasy, o których wielu z nas (jakieś czterdzieści osiem procent) chciało szybko zapomnieć. Lata upadku kultury polskiej i bezwzględnych rządów kultury wszechpolskiej. Czasy amnestii maturalnej i zboża sypiącego się na tory. Zaraz po tym wąsate feministki protestowały z powodu zmuszania kobiet do badań mammograficznych.



Ale wbrew temu, co mówili liberalno-lewicowo-centro-chrześcijańsko-socjalistyczni następcy tego barbarzyńskiego momentu w historii, niektórym Polakom powodziło się nieźle. W tym na przykład mnie.



Pracowałem w policji. Razem z partnerem byłem na patrolu w szkole podstawowej. Idealnie zgrany zespół, bo ja w nim rządziłem. Oczywiście nieformalnie. W każdej ekipie ktoś dominuje. Żaden facet nie przyzna się do tego, że to nie on jest szefem, ale prawda jest niepodważalna. Nawet w grupie dziewczyn ktoś dowodzi. Zazwyczaj najbardziej urodziwa. Reszta zawsze zgadza się na to, żeby któraś była najładniejsza. Tak więc w naszym zespole dominowałem ja, i obu nam to pasowało. Mnie – bo rządziłem; mojemu koledze – bo był w zespole z kimś, kto ma wyższy status społeczny. Wspaniale uzupełnialiśmy swoje braki i kompleksy.



Kiedy ja tu byłem ostatni raz? Chyba dwadzieścia lat temu. Niewiele się zmieniło, poza tym, że wszystko było o wiele mniejsze niż dawniej. Dolne piętro było domeną młodszych klas. Na górnym znajdowało się królestwo starszych. Gdy wychodził tam młodzik, oczy uczniów z późniejszych klas zdawały się mówić – „Co tu robi ten gówniarz? Pozwólmy mu wejść na chwilkę. Poczuje jak to jest być kimś, a potem niech zmyka na dół.” Szedłem po schodach, które zawsze oddzielały te dwa światy. Z naprzeciwka zaczął schodzić mój partner.

- Ale jaja – powiedział uśmiechając się. - Wczoraj kupiłem swojej kobiecie kwiatka. Tak bez okazji, a dzisiaj dostałem sms’a, w którym napisała, że już wie, z jakiej to okazji, i że jej głupio, i że przeprasza. Pogrzebałem w zakamarach pamięci i dotarło do mnie, że wczoraj mieliśmy rocznicę. Ale miałem czuja.

- To było jakieś zagubione wspomnienie, któremu udało się wydostać na wierzch poprzez te wszystkie opary gandzi, którą z takim zamiłowaniem palisz – często bywałem bezlitosny dla tych, którzy mieli czelność być w lepszym humorze niż ja.

- Się śmiejesz, ale mi kupienie kwiatka bez okazji zdarza się raz, góra dwa razy w roku, coś w tym musi być, że akurat tego dnia poczułem ochotę.

- To coś, to poczucie winy, które kobiety wszczepiają nam od samego początku związku. W końcu mamy je już tak zinternalizowane, że nawet nie wiemy czemu coś gniecie nas przy różnych okazjach, ale dla świętego spokoju kupujemy wtedy kwiatek. Nagle okazuje się, że jednak był powód.

- Może i masz racje - śmiał się - Chociaż z drugiej strony nie czułem się winny.

- Bo to nie jest takie normalne poczucie winy. To po prostu coś takiego, że nie wiesz czemu, ale czujesz, ze powinieneś kupić kwiatek, bo jak nie kupisz, to nie będzie seksu.

Śmialiśmy się chwile, po czym jak zwykle musiał mi zepsuć humor.

- Mam złą wiadomość – powiedział ściszonym głosem. – Widziałem w szkole Martę.



Była kiedyś moją dziewczyną i jak każda porządna obsesja, po rozstaniu prześladowała mnie w snach i myślach, a tu masz ci los - znalazła się w tym samym budynku, co ja. Często wyobrażałem sobie to spotkanie. Słyszałem w głowie, co jej powiem, widziałem jak się zachowam. Popatrzę w jej niebieskie oczy i dam do zrozumienia, kto jest szefem. Potraktuję obojętnością grabarza.



Zawróciłem i już miałem wejść do szatni, gdy zza zakrętu wyszła… Kasia? A jednak. Moja pierwsza dziewczyna. Była obsesją, gdy zaczynałem chodzić z Martą. Generalnie każda moja „eks” nawiedza mój umysł (niczym palce skacowanego pijaka szukające w kieszeni drobnych na piwo), jeszcze przez dłuższy czas po odejściu, szczególnie, jeśli jest ładna. Kasia była. Wysoka, ciemne włosy, pełne piersi, wystające kolana i stosunkowo niski głos. Z tych ostatnich dwóch rzeczy śmiali się znajomi, ale mi to nie przeszkadzało. Oczywiście była młodsza ode mnie.



- Co za synchroniczność. Niedawno o tobie myślałem – zwróciłem się do niej, uśmiechając się.

- Co ty tu robisz? – zapytała patrząc z niedowierzaniem.

- Nie piernicz, tylko chodź tu – przytuliłem ją.



Muszę przyznać, że trochę mi tego brakowało. Jej chyba też, bo choć na początku była speszona, to po pewnym czasie rozluźniła się i uśmiechnęła. Gdy skończyłem ją tulić, zauważyłem, że wyskoczyły jej rumieńce. Przypomniałem sobie, że Kasia jest już przecież mężatką. Wyszła za Mikołaja – mojego najlepszego kumpla ze studiów.



- Tak wyszło – tłumaczył się wtedy Mikołaj świeżo po moim rozstaniu z Kasią – nie planowaliśmy tego, ale jakoś tak samo się porobiło.

- Wyszło jak wyszło – powiedziałem, udając, że nic wielkiego się nie stało – Przeczuwałem, że tak się to skończy, już wtedy, gdy was poznałem ze sobą. Bardzo do siebie pasujecie. Macie podobne psychozy – udawałem, że żartuję.

- Mam nadzieję, że to nie zepsuje naszej znajomości – męczył mnie dalej.

- Nic na siłę - odpowiedziałem – Będzie, co ma być…



To były ostatnie dni naszej znajomości. Teraz, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, spotkałem żonę Mikołaja, na moim terenie. Staliśmy przez chwilę, gdy ze schodów zeszła… Marta. Pomyślałem, że zaraz będzie się działo. Zawsze była zazdrosna o Kasię. Trochę w tym mojej winy, jako że nie potrafiłem kontrolować obsesji, co chyba jest dosyć oczywiste. Wtedy nie wiedziałem też, żeby nigdy nie opowiadać aktualnym dziewczynom o swoich byłych, a jak już opowiadać, to na pewno nic pozytywnego. A już całkowicie zabronione jest wszelkie porównywanie na niekorzyść aktualnej. Taka jest przynajmniej wersja kobiety. Ja tam zawsze uważałem, że szczerość to ważna sprawa, a porównywanie na niekorzyść aktualnej partnerki mobilizuje ją. Byle nie za często i najlepiej nie z własnej inicjatywy.



Więc staliśmy tak przez chwilę i gadaliśmy o niczym, byle tylko gadać. Niestety nie doszło do sparingu. Marta była całkiem miła. Co świadczy tylko o tym, że decyzja o rozstaniu była dobra, bo tak naprawdę chyba nie za dobrze ją poznałem.



Było całkiem fajnie, gdy nagle dołączyła do nas trzecia koleżanka. Imienia nie pamiętam. Pomyślałem, że tego już za wiele. Jeszcze chwila i pojawią się moje pierwsze miłości z przedszkola.



- Wiecie co? Zawsze miałem fajne dziewczyny – zagaiłem, uśmiechając się wymownie.

- Miałeś – podkreśliła Marta dając do zrozumienia, że zrozumiała.



Powinienem czuć się zgnojony, ale wiedziałem, że chciała mi dopiec, bo są w niej emocje. Najprawdopodobniej zazdrość. Po tej udanej próbie zmniejszenia dysonansu poznawczego pożegnałem się z dziewczynami w dobrym humorze. Zresztą, wyglądało na to, że w niczym nie jestem im już potrzebny. Znalazły temat i świetnie się bawiły.



Gdy wróciłem na schody prowadzące do góry dołączył do mnie partner. Ten fakt przypomniał mi, po co tu jesteśmy. W szkole zorganizowano ośrodek kryzysowy. Wielu ludzi, szczególnie starszych i niedołężnych, zostało tutaj przeniesionych, gdy okazało się, że świat najechali kosmici. Co prawda jeszcze nie widziałem żadnego, ale byłem skłonny w to uwierzyć. Nawet w Polsce, gdyby okazało się to nieprawdą, osoba grająca kosmiczną kartą miałaby zmarnowaną karierę polityczna tak, że trudno byłoby jej wcisnąć się do zarządu Orlenu.



Wyszło na jaw, że kosmici nie są zbiorową halucynacją. Statki kosmiczne nie były piorunami kulistymi pochodzącymi z nieznanych nauce wyładowań atmosferycznych, czy z oddziaływania nachodzących na siebie tektonicznych płyt. Nie były też prototypami bezzałogowych wojskowych pojazdów szpiegowskich. Porwania przestały być wymówką mężów wracających do żon po trzech dniach ostrych libacji. Najczarniejsze scenariusze filmów sf stały się faktem i to za mojego życia.



Weszliśmy na piętro. Było ciemniej niż na dole. Wszędzie znajdowali się ludzie. Jedni siedzieli, inni stali lub chodzili. Dzieciaki bawiły się w jakieś gry. W powietrzu dało się wyczuć pot, ale główną nutą zapachową był strach. Znajdujący się nisko sufit przytłaczał. Ludzie widząc przedstawicieli prawa uspokoili się nieco, nawet uśmiechali się i pozdrawiali nas. Pomyślałem sobie, że robię coś, za co mnie lubią. Jeśli człowieka lubią w pracy, to on sam jest w stanie pokochać nawet najgłupszą robotę, a w skrajnym przypadku i siebie samego. Z tych rozważań wyrwał mnie krzyk.

- Kosmmitaaaa! – krzyczała gruba baba stojąca kilkanaście metrów od nas.



Pobiegliśmy w tamtą stroną, wyciągając broń, i przeciskając się wśród spoconego tłumu. Ludzie parli tam gdzie my, lub uciekali w przeciwnym kierunku. Robiło się coraz tłoczniej, więc musiałem używać coraz więcej siły żeby się przecisnąć. Nagle wypadłem na otwartą przestrzeń, gdzie stał otoczony kosmita. Był to średnio zbudowany murzyn o smutnej twarzy i zamglonych, pustych oczach zapatrzonych niewiadomo gdzie. Wyglądał całkiem niegroźnie. Schowałem broń do kabury. Partner asekurował mnie celując w obcego.

-Nie ruszaj się! Ręce do góry! Nic nie kombinuj, bo nie będę się wahał! – krzyknął.



Kosmita nie reagował. Stał bezwolnie, patrząc pustym wzrokiem. Podszedłem do niego od tyłu i wykręciłem rękę. Jakież dopadło mnie zdziwienie, gdy okazało się, że kończyna jest jak z gumy. Brakło oporu w stawach. Wykręciłem ją więc jeszcze mocniej. Zrobiło mi się niedobrze. Czułem, że trzymam ciało pozbawione kości, jakbym skręcał ciepłego węża ogrodowego. Obcy nie reagował. Po prostu stał bez ruchu. Pomimo jego pozornej bezsilności, pomyślałem, że to może być bardzo niebezpieczna sytuacja. Przecież jeśli tam nie ma żadnego oporu - nie ma też bólu. Jeśli nie ma bólu - nie ma strachu. Jeśli się nas nie boi, to ma nad nami przewagę. Wzdrygnąłem się i spróbowałem mu wykręcić drugą rękę. To samo. Zacząłem rozglądać się gorączkowo po twarzach zebranych wokół ludzi. Na niektórych był strach, na innych obrzydzenie, ale prawie na wszystkich była nienawiść. Ich twarze mówiły bezgłośnie - „Zrób coś z tym potworem!”. Musiałem więc zadziałać. Byłem stróżem prawa i nie mogłem zawieźć oczekiwań. Trudno mi było w to uwierzyć, ale moja ręka zaczęła powoli kierować się w stronę kabury. Robiłem coś i jednocześnie jakbym obserwował to z zewnątrz z niedowierzaniem. Poczułem zimną stal w dłoni. Wyciągnąłem broń i strzeliłem mu w potylicę. Upadł niczym worek ziemniaków, a ja stałem w ciszy, z dymiącym pistoletem w opuszczonej dłoni.



Ludzie zaczęli bić brawo. Podchodzili i klepali po plecach.

- Kawał dobrej roboty, chłopcze! – powiedział spocony gruby facet – Świetnie zająłeś się tym obrzydlistwem!



Nie byłem tego taki pewien. Jeśli wszyscy kosmici są tacy jak ten murzyn, to chyba nie przedstawiają specjalnego zagrożenia? Może postąpiłem zbyt pochopnie? Czy on w ogóle był czymś, czego powinniśmy się bać?



Z tego zamyślenia wyrwały mnie czyjeś silne ręce. Podniesiono mnie i zaczęto podrzucać, wiwatując. Gdy minęły zawroty głowy, cieszyłem się razem z nimi. Rozterki odpłynęły gdzieś na bok, ustępując pola radości. Ja – bohater, noszony na rękach. Wokół było mnóstwo uśmiechniętych twarzy. Sam jeden poradziłem sobie z zagrożeniem. Nie wiadomo, co tacy kosmici potrafią. Lepiej dmuchać na zimne…



Pozwalając się rozchodzić sławie niczym fali tsunami, kontynuowałem patrol dumnie wypinając pierś. Idąc korytarzem doszedłem do szkolnego sklepiku, znajdującego się na piętrze obok schodów. Stał tam stół bilardowy, przy którym bawiły się dzieciaki. Na ladzie, czyli kawałku deski wystającym z małego okienka zasłoniętego firanką, zauważyłem kilka kieliszków wódki. Chyba dopiero wtedy zeszło ze mnie całe zdenerwowanie i adrenalina, bo poczułem jakby na moje barki wlazł nosorożec. Miałem ochotę na alkohol, więc zacząłem szperać w kieszeniach, ale nie znalazłem pieniędzy. Rozglądałem się wokół za kimś, kto mógłby wspomóc policjanta-bohatera, ale wszędzie widziałem tylko kilkunastoletnie twarze wpatrzone we mnie, jak w obrazek z Chuckiem Norrisem. Dzieciaki zrozumiały moje intencje, skierowały się do ekspedientki, aby poinformować ją, z jakim to wspaniałym klientem popełni zaraz transakcję bezgotówkową. Gdy skończyły opowiadać kobiecie o bohaterze, który przed chwilą uratował świat, skierowałem się z uśmiechem do drzwi. Okienko było dziwnej konstrukcji - usytuowane nisko, co jest logiczne w szkole podstawowej, nieprzywykłej do obsługiwania ludzi wyższych niż pięć skrzynek oranżady. Poza tym, było zasłonięte zazdrostką i to tak mocno, że nie widziałem kobiety za ladą. Musiałem się schylić, żeby ekspedientka zobaczyła moją bohaterską, uśmiechniętą twarz. Byłem zmuszony pochylić się bardzo mocno. Poczułem wręcz, co nie przypadło mi do gustu, że to zakrawa na pokłon. W tej uwłaczającej pozycji spojrzałem w twarz sprzedawczyni i zobaczyłem, że taksuje mnie obojętnym wzrokiem, niczym urzędnik ZUS’u petenta.

- Poproszę o kieliszek wódki.

- Nie powinieneś tak patrzeć do góry – powiedziała beznamiętnie. - Powinieneś patrzeć w dół. Tam są o wiele ciekawsze rzeczy - wskazała podłogę, tupnęła mocno, po czym podała mi szklankę z Fantą.

2
Pozwólmy mu wejść na chwilkę. Poczuje jak to jest być kimś, a potem niech zmyka na dół


dzieci chyba tak nie mówią


- Mam nadzieję, że to nie zepsuje naszej znajomości – męczył mnie dalej.
Wspominasz ze był jego najlepszym przyjacielem, wiec nie lepiej postawic tam "przyjaźni"



Ogólnie styl jest dobry, miło sie czyta. Nie ma rażących błędów. Prowadzenie akcji bezbłędne, widać ze wiesz o co chodzi. Jednak troche wiecej akcji by nie zaszkodziło :P



Opowiadanie na 4-

[ Dodano: Czw 11 Cze, 2009 ]
Pozwólmy mu wejść na chwilkę. Poczuje jak to jest być kimś, a potem niech zmyka na dół


dzieci chyba tak nie mówią


- Mam nadzieję, że to nie zepsuje naszej znajomości – męczył mnie dalej.
Wspominasz ze był jego najlepszym przyjacielem, wiec nie lepiej postawic tam "przyjaźni"



Ogólnie styl jest dobry, miło sie czyta. Nie ma rażących błędów. Prowadzenie akcji bezbłędne, widać ze wiesz o co chodzi. Jednak troche wiecej akcji by nie zaszkodziło :P



Opowiadanie na 4-
jestem, więc pisze...


Jedni myślą, że piszą. Drudzy piszą, że myślą.

3
Rozumiem, że to "miniatura chyba" to chwyt marketingowy? Bo taka z tego miniatura, jak z monitora ostatnie tchnienie kleszcza.



Parę zdań zgrzyta, jest też parę błędów ortograficznych, ale jakosik nie chce mi się ich cytować.

Dialogi kuleją. Wiem, że chciałeś zrobić z głównego bohatera takiego pseudointelektualistę, co to lubi trudne słowa jak koń owies, ale jakoś sztucznie to wyszło.

Gość zabił jakiegoś dziwoląga, wyglądającego jak człowiek. Ludzie wokół zaczynają wiwatować. Nie wydaje ci się to cokolwiek idiotyczne? Abym uwierzył w taki scenariusz, musiałbyś sporo napisać o psychozie, jaka panowała w Polsce. O tym, że każdy wszędzie widział kosmitów. Że ich nienawidzili jak psów. Że ludzie powariowali, że są jak chłopi w średniowieczu, którzy gotowi są zabić rzekomą czarownice, chociaż wygląda jak normalna dziewczyna. Tymczasem nie ma wzmianki o tym, że tak się ma rzecz. Ludzie zachowują się normalnie. Dlatego trudno uwierzyć, że tak by zareagowali na zabicie kosmity, który przecież mógł być człowiekiem. Zero realizmu.



W ogóle wyrzuciłbym ten wątek s-f, zamiast tego zrobił opowiadanie komiczno-obyczajowe. Motyw, że facio spotyka w jednym miejscu swoje byłe, jest całkiem ciekawy i można by z tego zrobić coś śmiesznego.



Ogólnie nie podobało mi się za bardzo.

[ Dodano: Sob 13 Cze, 2009 ]
EDIT:



Sorry, to nie ty opisałeś tematu słowami "miniatura chyba". No ale napisałeś "miniaturka, surrealistyczna nieco", więc w sumie na jedno wyjdzie. Dla mnie miniatura to drabble, parę zdań na krzyż. A to to jest krótkie opowiadanie.
Osoba, która dostaje od kolegi prezenty na urodziny, a sama mu ich nie daje, to niewdzięcznik.

Kobieta, której facet robi minetkę, a ona mu się nie odwdzięcza lodzikiem, to zdzira.

A jak nazwiemy użytkownika, który jest komentowany, a nie komentuje?

4
Pracowałem w policji. Razem z partnerem byłem na patrolu w szkole podstawowej.
Te wyjaśnienie, że pracował w policji, brzmi w połączeniu z drugim zdaniem dość łopatologicznie. Że niby pracował na patrolu w szkole...


a potem niech zmyka na dół.”
Jestes pewien, że tak to się zapisuje? :)




Była kiedyś moją dziewczyną i jak każda porządna obsesja,


Zestawienie w jednym zdaniu dziewczyny z obsesją dziwacznie mi tu wygląda. Jakbyś zamienił ten podmiot...


w szkole podstawowej, nieprzywykłej do obsługiwania ludzi
Nieprzystosowanej?



O tekście: Średni z dwóch względów. Jeżeli wątek z kosmitami miał przodować (a wszystko na to wskazuje) to wówczas jest go za mało, w porównaniu z wprowadzeniem, czyli "byłymi" i samą szkołą oraz wspomnieniami. Ten mankament ukazuje się jako brak wyważenia tekstu pod względem fabuły. Drugim natomiast jest znikomość absurdu. Ani nie jest to przerysowane, ani słabe - lawiruje gdzieś na krawędzie pomiędzy. Podobały mi się natomiast pseudointelektualne wstawki, które tworzą charakter bohatera i pozwalają widzieć go znacznie wyraźniej, ale z kolei ten zabieg wydał się zbędny tak do formy jak i treści - równie dobrze, mogłoby tego nie być. Jak ma miniaturę to za długie - opowiadanie raczej, z kategorii tych krótkich. I, o ile dobrze widzę, miniaturowość polega na twiście na końcu, tak? Że to wszystko było "fantazją" małolata stojącego przy kiosku szkolnym?



O stylu: Taki mocno nierówny. Raz rozciągasz tekst, raz skracasz, ale jest nieco wszystko przegadane. Jak na całą zawartość, jest za dużo gadaniny, za mało akcji. Mi ogólnie w pewnych formach bardziej podobają się rwane zdania - dużo akcji. Tak poza tym, to nie mam nic do zarzucenia - to już kwestia gustu.

[ Dodano: Sro 17 Cze, 2009 ]
Zjadło posta.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

5
Gdy zobaczyłem magiczne słowo "miniaturka" pomyślałem, że przeczytam. Co mi szkodzi?
Jednak po wejściu w temat poczułem się oszukany. Pięć stron i miniaturka, taa...

Mniejsza o długość. Rzecz poboczna i ma tylko wpływ na czytanie w przypadku braku czasu.

Tekst jest zlepkiem zbędnej paplaniny i fragmentów mających wpływ na fabułę. Wiele z tego, co nam zaserwowałeś mogłeś spokojnie zostawić w kuchni nawet nie wspominając. Chodzi op to, że napchałeś na początku pełno informacji, które nie do końca interesowały i nie miały wpływu na dalsze losy.

Językowo tak sobie. Sporo powtórzeń. Dziwi mnie nieco nadmiar "był". Zaczynasz od niego zdania, wtrącasz z połowę. A ja się czuję jakbym czytał ciągle ciąg dalszy tego samego zdania. Dziwne uczucie. Serio.

Zbiegi okoliczności, które występują w opowiadaniu wydają się sztuczne. Bohater nagle spotyka swoje byłe, jego kumpel szczęśliwym trafem daje kwiaty swojej dziewczynie w ich rocznicę, pojawia się kosmita itd.

Nie przypadł mi jeszcze żaden tego typu tekst do gustu. Niestety. Jednak mogę ci polecić teksty wiedźmina89. Jego teksty nie trafiały w mój gust, ale surrealizm przychodził mu z dużą lekkością, na tyle żeby się wbić w pamięć na dłuższy okres. Poczytaj, może ci się przyda i zauważysz kilka rzeczy, które robisz nieco... no, nie owijając w bawełnę, nie najlepiej.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”