Chris-powieść kryminalna (fragment)

1
Witam. Napisałem to jakiś czas temu przytłoczony wakacyjną nudą. Ma z tego wyjść książka (bez obaw, nie zamierzam jej wydawać :)). Jest to niejako mój pierwszy tekst więc nie oczekuję braw (chociaż byłoby miło :)). W zasadzie nie wiem, czego oczekuję. Może odezwała się jakaś głęboko ukryta, masochistyczna część mnie? Nieważne. No to jedziemy.

CHRIS




6.50 rano. Świdrujący pisk budzika. Chris energicznym ruchem zerwał się znad biurka, które ostatnimi czasy stanowiło jego główne miejsce pracy. W zasadzie stanowiło główne miejsce całej jego egzystencji. Podniósł z blatu filiżankę paskudnej, letniej kawy i wychylił ją jednym haustem.
Chris był zdecydowanym przeciwnikiem nazywania tych brązowych, rozpuszczalnych granulek kawą. Jedyną kawą godną swego miana, jaką miał szczęście się raczyć była domowa, świeżo palona przed podaniem i mielona na miejscu z mokrych jeszcze ziaren galapagos. Jak wyraźnie pamiętał jej smak! Aromat wzmacniany wilgotnym, trzcinowym cukrem, zdolny powalić na kolana największego kawowego ignoranta. A co dopiero smakosza, za jakiego uważał się Chris.
Ale był daleko od domu. I zdecydowanie zbyt daleko jakiegokolwiek porządnego automatu do kawy. Westchnął. Nie licząc tego wyjątku, w jego małym, schludnym mieszkanku na przedmieściach Wishtonville znajdowało się teoretycznie wszystko, czego potrzebował do szczęścia. Miał własne, świeżo spłacone mieszkanie, z którego był dumny. Miał piękną, wyłożoną poduszkami sofę w pokoju gościnnym, z której mógł wygodnie wpatrywać się w nowy, czterdziestodwucalowy telewizor.
Teraz znajdował się w ergonomicznie urządzonej pracowni, na którą składało się wielkie, dębowe biurko z komputerem, czarny, skórzany fotel, cztery potężne szafy, porozstawiane przy ścianach oraz ogromne okno z widokiem na pobliski kanał upstrzony gęsto fontannami.
Ale mimo to nie był szczęśliwy. Kiedy się nad tym zastanawiał, trafiał zazwyczaj na mur, niemożliwą do pokonania przeszkodę.
Dobrze zarabiał. Zawsze miał poczucie samodzielności i samowystarczalności, której zazdrościli mu rówieśnicy. Opływał w luksusy, jednak w tych rzadkich chwilach, kiedy zaglądał wewnątrz siebie, odnajdował smutek, a właściwie ryk frustracji, którego źródła nie potrafił określić.
Zmuszając się do porannej rutyny, poczłapał powoli korytarzem do łazienki. Spojrzał w lustro. Zobaczył przystojnego, opalonego na brąz dwudziestosiedmiolatka o czarnych, krótko przystrzyżonych włosach i wyrazie pustki w przekrwionych, piwnych oczach. Wyglądał dokładnie tak, jak się czuł. Czuł się pusty w środku, wyssany z chęci do działania i z chęci do życia w ogóle. Co się stało z dawnym Chrisem? Co się stało z cudownym dzieckiem, pełnym życia, ideałów i planów na przyszłość?
Dawny Chris odszedł – pomyślał – A dzisiaj nie ma miejsca dla ideałów. Idealiści zostali wybici. Pożarci. Przez bezlitosnego potwora nowoczesnego systemu podatkowego.
Z tą ponurą myślą, pełzającą niczym wąż po głowie, zabrał się do szorowania zębów. Odwrócił wzrok od lustra. Nie mógł wytrzymać własnego spojrzenia. Od kiedy jakiś czas temu odkrył w sobie pustkę, myślenie o niej nie dawało mu spokoju. Czuł do siebie niechęć, momentami zahaczającą o nienawiść. Nienawidził swojej pracy. Nienawidził swojego domu, swojego dębowego biurka, wyłożonej poduszkami sofy, a już najbardziej nowiutkiego, czterdziestodwucalowego telewizora, który podstępnie skradał bezcenne godziny jego życia.
Szybko się ubrał i zgarnął z biurka niezbędne papiery. Zamknął oczy, wziął głęboki wdech i zatrzymał go na chwilę w płucach. Przygotował się psychicznie do codziennego maratonu, po czym gwałtownie wypuścił powietrze. Był gotowy. Cokolwiek przyniesie ten dzień, będzie w stanie przyjąć na siebie każdy cios, jaki tylko może wymierzyć życie.

***


Sid Mayer szedł żwawym krokiem przez kasztanowy park odgradzający Uniwersytet Wishtonville od zgiełku miasta. Odgarnął z przystojnej twarzy długie, potargane przez wiatr włosy. Uwielbiał tędy przechodzić. Ilekroć spoglądał przez liście na gotycki gmach uniwersytetu, odczuwał nieokreśloną dumę. Dało się tu wyczuć specyficzny klimat – atmosferę majestatu rodzaju ludzkiego, którą Sid, odznaczając się iście renesansowym humanizmem, lubił się napawać podczas codziennych przechadzek.
Strzepnął zabłąkany, pożółkły liść z brązowej, skórzanej kurtki pilotki i przyspieszył kroku. Dookoła jesień hulała już w najlepsze, choć był dopiero wczesny wrzesień, co nie przeszkadzało ludziom korzystać z uroków parku. Dookoła roiło się od rowerzystów, spacerowiczów i nastolatków z psami, starających się uszczknąć jak najwięcej z ostatków dobrej pogody.
Wreszcie dostrzegł swój cel – zaczytaną dziewczynę, siedzącą na ławce obok starszej pary i małego ratlerka uwiązanego do poręczy. Przystanął na chwilę, zastanawiając się, w jaki to oryginalny sposób się przywitać. Zachodzenie od tyłu metodą „zgadnij, kto to?” przerabiali już tyle razy, że w końcu należało coś z tym zrobić.
Zobaczywszy go, piesek zerwał się z miejsca i tylko krótka smycz uratowała świeżo nabyte jeansy Sida przed doszczętnym przeżuciem nogawek. Niezrażony porażką ratlerek rozpoczął siarczystą psią tyradę. Dziewczyna pociągnęła za smycz, skracając diametralnie pole rażenia ratlerka i uśmiechnęła się szeroko zobaczywszy zarumieniony obiekt psiej agresji.
- I cały rytuał powitania szlag trafił... - wypalił w końcu Sid, wpatrując się z obawą w dygoczące z furii stworzenie – Gdybym był tobą, skierowałbym to paskudztwo na jakąś... terapię... dla zwierząt... czy coś. Myślałaś już o tym, Maggie?
- Witaj, Sidzie Mayerze – Odparła sucho, ignorując pytanie – Gdybym była tobą,
pokochałabym Prince’a takim, jaki jest. I o szybko. Jeśli mamy być razem...
Nie lubił, kiedy tak stawiała sprawę.
Prince rzucił Sidowi spojrzenie typu „I co teraz, palancie?” i otarł się ostentacyjnie o nogę właścicielki. „Skurwiel” - pomyślał Sid, którego miłość do wszelkiego stworzenia nie obejmowała domowych czworonogów.
No już, powiedz coś zabawnego, upomniał się w myślach.
-Idziemy? – Zaproponowała nieoczekiwanie Maggie, rozchmurzając się nieco. Sid odetchnął z ulgą wyrzucając z siebie całe napięcie, spojrzał jej w oczy i pocałował gwałtownie w ciepły policzek. Jeszcze nigdy nie czuł w stosunku do nikogo takiego uczucia, jakim darzył tę małą, długowłosą brunetkę o przenikliwych, inteligentnych oczach.
To było dla niego nowe doświadczenie i zamierzał je rozgryźć, kawałek po kawałku, delektować się nim tak, jak delektuje się najwyborniejszą czekoladą. Truflą.
- Jesteś moją truflą – wypalił, nie zważając na to, jak głupio mogło to zabrzmieć
Wziął ją pod ramię i ruszyli razem w stronę wyjścia z parku.


***



Chris zanurzył się w czarnym, obrotowym fotelu w swoim biurze. Ubrany był, jak zwykle, w szary, elegancki garnitur od Armaniego i sztywne, niewygodne lakierki, które ograniczały ruch jego palców do absolutnego minimum. Przymknął na chwilę oczy, starając się nacieszyć chwilą przerwy pomiędzy jednym a drugim klientem. Dlaczego nie został architektem? Organizatorem wnętrz? Miał ku temu predyspozycje, jak powiedział mu kiedyś znajomy z branży budowlanej widząc jego szkice i plany, kiedy jeszcze wprowadzał się do mieszkania. Organizator wnętrz. Ci goście nic nie robią. Ochrzaniają się tylko, śmiejąc się w twarz idiotom nie posiadającym minimum wyobraźni niezbędnej do urządzenia miejsca zamieszkania. Podoba się panu, panie Smith? Za pięć patoli powiem panu jeszcze, gdzie postawić lampę. Nie ma pan lampy? Za drugie pięć powiem panu, gdzie ją kupić. W promocji podszepnę panu kolor, który doskonale komponowałby się z oliwkową zielenią pańskich ścian. Tak. Trzeba było zostać organizatorem wnętrz.
Otworzył oczy. Na czarnym, masywnym blacie, który miał przed sobą, panował idealny porządek. Ciężki, drewniany długopis Watermana, który pasowałby bardziej do prezesa dużej korporacji, niż doradcy prawnego z miejskiego zadupia. Pliczek papierów oczekujących na przybycie klienta, ciemnoskórego araba starającego się zgarnąć jak najwięcej w procesie rozwodowym. Stare zdjęcie w drogiej, szklanej oprawie, przedstawiające jedenastoletniego Chrisa w stroju baseballowym, opierającego się z dumą o nowy kij. Jak, do cholery, trafił do takiej nory jak Wishtonville? Co właściwie tu robi? W tej pieprzonej, ciasnej kancelarii? Powinien być gwiazdą filmową. Albo chociaż gwiazdą rocka. Czasami wydawało mu się, że tylko oni wiodą prawdziwe, warte zachodu życie.
Dźwięk naciskanej klamki. W wąskiej przerwie pomiędzy drzwiami pojawia się pulchna twarz Lisy, pucołowatej sekretarki, którą Chris lubił w myślach nazywać Walisą.

- Chris? Dzwonił pan Muwalid. Odwołał dzisiejsze spotkanie. Powiedziałam mu, żeby w przyszłości informował o tym wcześniej albo zmienił prawnika. Dobrze? Tak czy inaczej, masz już wolne.
Co on sobie, kurwa, wyobraża? Facet najpierw omal nie rozpłakał się, przekonując Chrisa, jakie to dla niego ważne, a teraz stwierdza, że nie ma czasu? Chris poczuł, jak krew napływa mu do głowy. Siedział do wpół do czwartej nad ranem, przekopując się przez stosy kruczków i przepisów, a teraz gość go wystawia?
Przyrzeka sobie, że jakoś się odegra.
Wstał z fotela, zasunął zasłony w oknie i kopnął z całej siły w stojący obok biurka kosz na śmieci, posyłając go na przeciwległy róg pokoju. Zabezpieczone klamrami wieko uchroniło zawartość przed wydostaniem się na zewnątrz, ale metalowa konstrukcja narobiła satysfakcjonującego ucho Chrisa hałasu. Drzwi uchyliły się ponownie, ukazując zaniepokojoną twarz Lisy, która też szybko schowała się z powrotem.
Była przyzwyczajona do napadów Chrisa, kupiła nawet zapobiegawczo wzmocniony, stalowy kosz, by zaoszczędzić sobie sprzątania.
Poczuwszy się nieco lepiej, Chris spakował do skórzanej teczki niezbędne papiery i wyszedł szybkim krokiem z pokoju. Rzucił krótkie „do widzenia” Lisie i kiwnął mijającemu go koledze, również odzianemu w obowiązkowy garnitur. Nie musiał się obawiać spontanicznych zaczepek i rozmów – napracował się jak wół, starając się utrzymywać z personelem możliwie oficjalne kontakty. Nudziły go ich rozmowy. Nie interesował się sportem, łodziami, wędkarstwem, a już najmniej ich życiem osobistym. Uważał ich za łysiejących nudziarzy, a oni go za ponurego gbura i taki układ mu odpowiadał.
Wyszedł na parking. Sam budynek kancelarii prezentował się nieźle, niemal okazale. Zbudowany był z czerwonej, szlachetnej cegły z bogato zdobionym, strzelistym poddaszem w kształcie odwróconej litery „V”. W zasadzie mógł trafić gorzej, pomyślał, rzucając okiem na ekspedientkę stojącego naprzeciwko sklepu mięsnego. Uwijała się z niesamowitą prędkością z ważeniem i zawijaniem ogromnych porcji szynki wieprzowej. Twarz miała surową i obojętną a ruchy tak nieludzko precyzyjne, że przywodziły Chrisowi na myśl mechaniczne ramiona robotów produkcyjnych w jakimś zakładzie samochodowym. Była przy tym oziębła i poważna, co jakiś czas poruszała tylko ustami, rzucając zapewne zaprogramowane komendy w stylu „Dzień dobry” i „Proszę nas jeszcze kiedyś odwiedzić, panie Wilson”.
Odszukał wzrokiem swoje srebrne Audi i skierował w jego stronę. Jakimś dziwnym trafem zawsze odzyskiwał dobry humor w tych pierwszych paru chwilach po zakończeniu pracy. Może przypominało mu to koniec lekcji z czasów szkolnych? Sam nie wiedział. Przekręcił kluczyk w prawo, a później w lewo. Zamek zaskoczył i Chris usadowił się wygodnie w fotelu wyłożonym brązową sztuczną skórą. Otworzył schowek i wyciągnął gumę do żucia, rozpoczynając w ten sposób codzienny rytuał powrotu do domu. Nastawił odtwarzacz. Talk Talk - Happiness Is Easy. Podkręcił głośność do maksimum i pozwolił sobie wtopić się w rytm muzyki. Wsteczny. Gaz. Zjechał z parkingu i z gracją dołączył do ruchu. Pomyślał, że może powinien założyć konto na jednym z tych wielkich serwisów aukcyjnych i sprawdzić ofertę automatów do kawy. A może sprawiłby sobie roleksa? A moż...
Zdał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu czuje na karku chłodny ucisk. Co to za zapach? Jak mógł nie zwrócić na niego wcześniej uwagi? Poczuł, jak język wysycha mu w gardle. Pistolet. Mój Boże, pistolet. W przypływie paniki puścił kierownicę i rzucił się do klamki. Ból lewej ręce. Czyjś silny uchwyt na ramieniu.
- Proszę siedzieć spokojnie, panie Wayne – powiedział głos z naciskiem. Brutalna siła docisnęła go do oparcia. Znów poczuł chłód stali, tym razem ucisk był o wiele bardziej bolesny.
- Jedź. Przed siebie. – oświadczył głos. Chris położył ręce na kierownicy i zerknął na lusterko. Ramię, czarna marynarka. A może czarna kurtka? Szerokie barki. Mafia? Miał wielu wrogów. Był prawnikiem. A jeśli... Sygnał. Policja!
Na przeciwnym pasie jechał wóz policyjny na sygnale. Chris widział wyraźnie dwóch policjantów, Latynosa i Afroamerykanina. Latynos wrzeszczał coś do towarzysza, najwyraźniej spanikowanego. Czy widzieli zamieszanie w wozie? Może szarpnęło nim podczas nieudanej próby ucieczki? Zauważył, że nie czuje już ręki na ramieniu. Ani stali na karku. Wyłączył radio. Był sam?
- Jeśli zobaczę, że coś kombinujesz, przysięgam na Boga, rozwalę cię – odezwał się głos rozwiewając nadzieje Chrisa. Ten zauważył jednak z nadzieją, że wyczuwa nutkę paniki w głosie niechcianego towarzysza.
Kolejny sygnał. Z bocznej uliczki wyjechał drugi radiowóz i zajął miejsce przed nimi. Chris zauważył ze zdumieniem, że poza nimi na ulicy praktycznie nie ma ruchu. W lusterku widział za sobą jakieś światła. Zastanawiał się, czy to też policja. Przeszył go dreszcz strachu i podniecenia. Jeśli jego towarzysz spanikuje? Weźmie go na zakładnika, a może zastrzeli na miejscu. Poczuł mdłości. Lampy radiowozu oświetlały wnętrze samochodu pulsującym niebieskim światłem. Dlaczego ich nie zatrzymują?
Radiowóz na sąsiednim pasie dodał gazu i wyprzedził ten jadący przed nim. Co, do cholery? Samochód przed nimi włączył migacz i skręcił ostro w uliczkę po prawej. Latynos i murzyn też zniknęli. Znajome uczucie na karku powróciło. Samochód za nimi wyprzedził ich i pognał przed siebie, a na lewy pas powoli wracał dawny ruch. Furgonetka z lodami. Zielone volvo. Żadnej policji. W oddali czerwone światła. Za chwilę wjedzie na rondo. Przed nimi korek. Za plecami usłyszał poruszenie, metaliczny szczęk odbezpieczanej broni. Przez cały czas była zabezpieczona? Kolejny szczęk. Ucisk na karku był coraz mocniejszy. Poczuł, jak zapada się głębiej w fotel. Świat zawirował mu przed oczami. Ledwie słyszalny, stłumiony huk. Był wolny. Jego ciało nie istniało. Istniała czysta świadomość. Więc tak wygląda śmierć. Drugi huk, tym razem głośniejszy. I jeszcze jeden. Nigdy w życiu nie doświadczył takiej błogości. Był wolny. Jego ciało nie istniało. Był...


***


- Jesteś moją truflą.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale nie doczekała się wyjaśnienia. Wziął ją pod ramię, a ona położyła mu rękę na biodrze i ruszyli wolno przed siebie. Prince, który wydawał się chwilowo zapomnieć o swojej nienawiści względem Sida, kroczył dumnie u jej boku.
Silny podmuch wiatru rozwiał pożółkłe liście na drodze i potargał już i tak potargane włosy Maggie. Podniosła rękę, żeby odgarnąć je z twarzy, ale Sid ją uprzedził. Uśmiechnęła się na myśl o ich niesamowitej symbiozie. Byli jak jeden organizm. Potrafili iść tak godzinami nie zamieniając ani jednego słowa. Przytuliła się do mocniej do jego ramienia. Uwielbiała w nim tę cechę. Nie wymagał od niej słów.
Potrafił zajrzeć wewnątrz niej, przekopać się przez wszystkie maski jakie na siebie nakładała i odnaleźć Prawdziwą Maggie, taką, jaka była naprawdę a nie taką, na jaką chciała wyglądać. I pozwalał jej zobaczyć prawdziwego siebie, choć w jego przypadku nie było to takie trudne. Nie zakładał masek. Skrycie zazdrościła mu szczerości wobec siebie i innych.
Przed nimi wyrosła zarośnięta bluszczem brama oddzielająca park od centrum miasta. Przeszli przez nią i wyszli na chodnik. Znaleźli się w świecie spalin, świateł i zszarzałych chodników, upstrzonych gęsto sprasowaną gumą do żucia. Z oddali słychać było narastający pomruk. Wzdrygnęła się, kiedy osiągnął apogeum ujawniając odzianego w czarną skórę brodacza dosiadającego obowiązkowo czarnego harleya davidsona. Dla Maggie był on symbolem miejskiego życia, pełnego hałasu, brudu i przemocy, którym szczerze pogardzała. Brodacz pomknął przed siebie nie zważając na czerwone światło, wjechał na rondo i przecisnął się cudem pomiędzy samochodami zatrzymującymi się na światłach na przeciwległej drodze. Cholerny szczęściarz – pomyślała. Wydawało jej się, że widziała iskry między nim a maską zabytkowego, czerwonego Lexusa. Właściciel Lexusa zatrąbił głośno, wyszedł z samochodu i kopnął mocno w zderzak.
Zbliżali się do przejścia dla pieszych przy rondzie. Nagle w głowie błysnęła jej myśl. Jak mogła zapomnieć?
- O cholera. – powiedziała.
Sid uniósł nieznacznie brwi
- Coś się stało?
- No właśnie... Jak ci to powiedzieć... Och, nie obrazisz się, prawda? Nie mogę iść do kina. Mam korki z matematyki.
Wzdrygnęła się.
- Mogłabyś powtórzyć? Ty masz korki?
- Tak. To znaczy... udzielam. Udzielam korków z matematyki synowi koleżanki. Dorabiam.
Czuła się jak ostatnia idiotka. Dlaczego skłamała? Czy to grzech mieć korki?
Sid spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem, w którym dostrzegła niespodziewanie iskierki rozbawienia. A więc wiedział? Jak on to robił? Poczuła się jak dziecko przyłapane na kłamstwie. Gdzieś w oddali usłyszała syreny policyjne.
- W porządku. Skoro masz korki... Ale bilet się nie zmarnuje, co to, to nie. Wiesz ile kobiet oddałoby wszystko, żeby tylko pójść ze mną na film. – Uśmiechnął się.
Miał rację. Maggie wiedziała, że się z nią droczy. Prychnęła.
Położył jej rękę na ramieniu i pocałował pożegnalnie w policzek. Uczucie niezręczności ustąpiło miejsca szerokiemu uśmiechowi, który momentalnie rozkwitł na jej twarzy. Na przejściu dla pieszych zamrugało zielone światło. Dalej widać było nadjeżdżający sznurek samochodów.
-No, to pa. – powiedział. – Muszę szybko znaleźć kogoś, kto zastąpi cię w kinie..
Uśmiechnęła się tylko. Wiedziała, że wyrzuci bilety do najbliższego kosza na śmieci.
Machnęła mu ręką i odwróciła się na pięcie, kierując się z powrotem w stronę parku. Prince podążył za nią. Na ulicy przed sobą zobaczyła nadjeżdżające z pełną prędkością srebrne Audi. Przez plecy przeszedł jej dreszcz. Powinien już hamować. Powinien już stać. Widziała już twarz kierowcy. Jego głowa zdawała się zwisać bezwładnie, przechylając się nieco w bok. Poczuła w ustach metaliczny smak. Mignął z zawrotną prędkością obok niej, posyłając w jej stronę ciepły podmuch. Sid! Myśl eksplodowała wewnątrz jej głowy, rozsiewając paraliżujące iskierki chłodu i przerażenia. Dźwięk tłuczonego szkła. Odwróciła się w porę, aby ujrzeć opadające ciało Sida. Samochód przejechał przez światła. Tylne drzwi otworzyły się gwałtownie i Maggie ujrzała ciemną sylwetkę wytaczającą się z wozu. Patrzyła jak zahipnotyzowana, jak mężczyzna wyskakuje i nagle zawisa, jedną ręką trzymając się czegoś w samochodzie, a resztą ciała uderzając bezwładnie o twardą nawierzchnię. Samochód, wciąż holujący nieszczęśnika, wjechał na przeciwległy pas i uderzył od boku w inne auto. Maggie z przerażeniem przyglądała się, jak do karambolu dołączają się inne samochody, grzebiąc srebrne audi i nieszczęsnego pasażera pod rosnącym stosem złomu.
Zielone volvo, stojące na pasach obok niej wystartowało z piskiem opon, przejechało tuż obok nieruchomego ciała Sida i popędziło w stronę wypadku. Maggie zobaczyła, jak wysiadają z niego trzej mężczyźni. Okrążyli biegiem karambol i zniknęli po drugiej stronie. Kiedy po krótkiej chwili wrócili, dwóch z nich niosło obszarpane, zakrwawione ciało, które Maggie zidentyfikowała jako pechowego pasażera. Jego kręgosłup w okolicy miednicy zginał się pod niemożliwym kątem. Mężczyźni usadzili ciało na tylnym siedzeniu, po czym wsiedli do samochodu i odjechali przed siebie z piskiem opon.
Maggie zauważyła, że wokół niej roi się od ludzi. Niektórzy ściskali w rękach telefony komórkowe, inni pochylali się nad Sidem, a jeszcze inni coś do niej mówili. Zauważyła też, że nic nie czuje. Znajdowała się wewnątrz szczelnej, szklanej kuli. Zdała sobie sprawę, że ktoś posadził ją na krawężniku. Przed sobą zobaczyła wpatrzonego w nią z troską mężczyznę w czerwonym kombinezonie. Dookoła zaroiło się nagle od migoczących świateł. Karetki – domyśliła się. Karetki i radiowozy. Skąd oni się tu wzięli?


***


Był w samochodzie. A właściwie w tym, co z niego pozostało. Obraz zawirował gwałtownie, zmuszając Chrisa do zamknięcia oczu. Poczuł mdłości. Jego ciało zdawało się żyć własnym życiem, obracając się bezwładnie wokół cienkiej nici jego świadomości.
Zebrał się na odwagę i zmusił się do ponownego otwarcia oczu. Pajęczyna, którą miał przed oczami musiała być kiedyś przednią szybą jego samochodu. Rozejrzał się, starając się skupić wzrok na konkretnym przedmiocie, ale oczy samoistnie powędrowały mu ku górze. Kierownica zatańczyła przed nim. Jego ciałem wstrząsnął bolesny skurcz żołądka. Poczuł piekący ból w gardle, a zaraz potem ciepło rozchodzące się po torsie. W ustach, oprócz zwyczajowego smaku wymiocin poczuł metaliczny posmak krwi. Nie miał odwagi przyjrzeć się bliżej poszerzającej się plamie. Na zewnątrz usłyszał poruszenie, a następnie donośny, męski głos. Zerknął w boczną szybę i ujrzał mężczyznę pochylającego się nad poszarpanym, półnagim ciałem. Po chwili podeszło do niego dwóch następnych. Jeden z nich zatrzymał się przy ciele, pomagając pierwszemu podnieść je z ulicy. Drugi podszedł do samochodu. Chris odetchnął z ulgą. A więc przeżyje. Mężczyzna spojrzał na Chrisa i zawołał coś do towarzyszy, którzy właśnie podnieśli leżącego mężczyznę. Chris z przerażeniem zdał sobie sprawę, że ciału brakuje połowy ręki. Krew nadal sączyła się z kikuta, tworząc na ulicy ciemną, poszerzającą się plamę. Zamknął oczy. Kiedy znowu je otworzył, twarz mężczyzny zniknęła. Na siedzeniu za sobą usłyszał poruszenie. Ciche westchnięcie. Chwilę później mężczyzna znów się pojawił. Tym razem oddalał się. W ręku niósł podłużny przedmiot, który mózg Chrisa natychmiast połączył ze zwisającym bezwładnie z obdartego ciała kikutem. Krew, ściekając z niesionej ręki utworzyła na drodze ciemny ślad, który zniknął za wrakiem rozbitego samochodu Obraz znów zawirował, powodując kolejne torsje, których Chris nie próbował zatrzymywać. Dlaczego nikt nie przychodzi? Dlaczego go zostawili? Czuł coraz wyraźniejszy swąd benzyny. A więc spłonie.
Z ulgą powitał ciemność, która zaczęła go ogarniać. Zapadając się w próżnię pomyślał jeszcze, że wolałby już nigdy z niej nie wracać.
Ostatnio zmieniony pn 24 sie 2009, 13:33 przez Tom, łącznie zmieniany 1 raz.

3
Tom pisze:Chris energicznym ruchem zerwał się znad biurka, które ostatnimi czasy stanowiło jego główne miejsce pracy. W zasadzie stanowiło główne miejsce całej jego egzystencji.
Powtórzenie.
Tom pisze:Miał piękną, [1]wyłożoną poduszkami sofę w pokoju gościnnym, z której mógł wygodnie wpatrywać się w nowy, [2]czterdziestodwucalowy telewizor.
[1] Wyłożony czymś = wyłożony czymś na niekoniecznie całej, niekoniecznie rozległej powierzchni. Ładnym przykładem jest ściana wyłożona płytkami ceramicznymi. Sofa nie może być wyłożona poduszkami.
[2] Czterdziesto dwu calowy...
Tom pisze:Spojrzał w lustro. Zobaczył przystojnego, [1]opalonego na brąz dwudziestosiedmiolatka o czarnych, krótko przystrzyżonych włosach i [2]wyrazie pustki w przekrwionych, piwnych oczach.
[1] Podkreślone wyrazy do wykreślenia.
[2] Pomyśl nad tą częścią zdania. Wyraźnie kuleje - mniemam, że popełniłeś literówkę, a do tego wkradła się pomyłka z zastosowaniem odpowiedniego czasu.
Tom pisze:Dobrze zarabiał. Zawsze miał poczucie samodzielności i samowystarczalności, której zazdrościli mu rówieśnicy. Opływał w luksusy, jednak w tych rzadkich chwilach, kiedy zaglądał wewnątrz siebie, odnajdował smutek, a właściwie ryk frustracji, którego źródła nie potrafił określić.
Tutaj, biorąc wszystko na logikę, stwierdzenie o rówieśniczej zazdrości wydaje się być nieprzemyślane. Sądzę, że raczej wszyscy połakomili by się na jego sukces. Wszyscy.
Tom pisze:6.50 rano. Świdrujący pisk budzika. Chris energicznym ruchem zerwał się znad biurka, które ostatnimi czasy stanowiło jego główne miejsce pracy. W zasadzie stanowiło główne miejsce całej jego egzystencji. Podniósł z blatu filiżankę paskudnej, letniej kawy i wychylił ją jednym haustem.
Chris był zdecydowanym przeciwnikiem nazywania tych brązowych, rozpuszczalnych granulek kawą. Jedyną kawą godną swego miana, jaką miał szczęście się raczyć była domowa, świeżo palona przed podaniem i mielona na miejscu z mokrych jeszcze ziaren galapagos. Jak wyraźnie pamiętał jej smak! Aromat wzmacniany wilgotnym, trzcinowym cukrem, zdolny powalić na kolana największego kawowego ignoranta. A co dopiero smakosza, za jakiego uważał się Chris.
Ale był daleko od domu. I zdecydowanie zbyt daleko jakiegokolwiek porządnego automatu do kawy. Westchnął. Nie licząc tego wyjątku, w jego małym, schludnym mieszkanku na przedmieściach Wishtonville znajdowało się teoretycznie wszystko, czego potrzebował do szczęścia. Miał własne, świeżo spłacone mieszkanie, z którego był dumny. Miał piękną, wyłożoną poduszkami sofę w pokoju gościnnym, z której mógł wygodnie wpatrywać się w nowy, czterdziestodwucalowy telewizor.
Teraz znajdował się w ergonomicznie urządzonej pracowni, na którą składało się wielkie, dębowe biurko z komputerem, czarny, skórzany fotel, cztery potężne szafy, porozstawiane przy ścianach oraz ogromne okno z widokiem na pobliski kanał upstrzony gęsto fontannami.
Ale mimo to nie był szczęśliwy. Kiedy się nad tym zastanawiał, trafiał zazwyczaj na mur, niemożliwą do pokonania przeszkodę.
Dobrze zarabiał. Zawsze miał poczucie samodzielności i samowystarczalności, której zazdrościli mu rówieśnicy. Opływał w luksusy, jednak w tych rzadkich chwilach, kiedy zaglądał wewnątrz siebie, odnajdował smutek, a właściwie ryk frustracji, którego źródła nie potrafił określić.
Zmuszając się do porannej rutyny, poczłapał powoli korytarzem do łazienki. Spojrzał w lustro. Zobaczył przystojnego, opalonego na brąz dwudziestosiedmiolatka o czarnych, krótko przystrzyżonych włosach i wyrazie pustki w przekrwionych, piwnych oczach. Wyglądał dokładnie tak, jak się czuł. Czuł się pusty w środku, wyssany z chęci do działania i z chęci do życia w ogóle. Co się stało z dawnym Chrisem? Co się stało z cudownym dzieckiem, pełnym życia, ideałów i planów na przyszłość?
Cytowany fragment podaje zdecydowanie za dużo niekoniecznie ciekawych i potrzebnych informacji. Spróbuj go z nich okroić. Dla przykładu, kilkuzdaniowa notka o kawie jest zupełnie nadto rozległa - równie dobrze można by ją zawrzeć w jednym, dwóch zdaniach nie tracąc przy tym nic z treści.
Tom pisze:Szybko się ubrał i zgarnął z biurka niezbędne papiery. Zamknął oczy, wziął głęboki wdech i zatrzymał go na chwilę w płucach. Przygotował się psychicznie do codziennego maratonu, po czym gwałtownie wypuścił powietrze. Był gotowy. Cokolwiek przyniesie ten dzień, będzie w stanie przyjąć na siebie każdy cios, jaki tylko może wymierzyć życie.
Twój bohater funkcjonuje jak maszyna, a Ty sam niepotrzebnie opisujesz każdą czynność nadając je status "ważnej". Spokojnie, to dopiero początek, tutaj naprawdę nie dzieje się nic ciekawego, pominąwszy wewnętrzną walkę Chrisa.
Tom pisze:Uwielbiał tędy przechodzić. Ilekroć spoglądał przez liście na gotycki gmach uniwersytetu, odczuwał nieokreśloną dumę. Dało się tu wyczuć specyficzny klimat – atmosferę majestatu rodzaju ludzkiego, którą Sid, odznaczając się iście renesansowym humanizmem, lubił się napawać podczas codziennych przechadzek.
W tym fragmencie z kolei dwukrotnie wspominasz czytelnikowi o tym, co bohater lubi robić. Niepotrzebnie. Musimy szanować słowo, a ono odpłaci nam tym samym.
Tom pisze:- Witaj, Sidzie Mayerze – Odparła sucho, ignorując pytanie – Gdybym była tobą,pokochałabym Prince’a takim, jaki jest. I o szybko. Jeśli mamy być razem...Nie lubił, kiedy tak stawiała sprawę.
Redagowałeś ten tekst przynajmniej raz?
Po drugie: zaglądnij pod ten adres.

Nie mam już siły dalej czytać tego tekstu. Poza tym, kiedy przeleciałem wzrokiem następny fragment powtórzyły się błędy, o których wspominałem wcześniej. Ogólnie rzecz biorąc strasznie to suche, kulawe i zdecydowanie za nudne. Nie powiem - umiesz kleić zdania w odpowiedni sposób, czasem zdarzają się lekkie potknięcia, ale sposób, w jaki wprowadzasz czytelnika w swoją opowieść mógłby być o niebo lepszy. Ciekawszy. Krótko mówiąc: z jajem. Jak na razie wyszła z tego delikatna papka o zdecydowanie większych ambicjach. Zadanie na najbliższe kilka miesięcy: dużo czytaj, jeszcze więcej pisz. Efekty przyjdą z czasem, tyle mogę Ci powiedzieć.

4
Cóż, jak wspomniałem - nie oczekiwałem oklasków :). Sam tekst stanowi wstęp do powieści, stąd na początku zamieściłem dużo opisów przeżyć wewnętrznych bohatera (i stosunkowo mało akcji, przynajmniej w pierwszych kilku akapitach, które jak sądzę przeczytałeś) Starałem się przedstawić podejście Chrisa do życia - w rozwinięciu planowałem skonfrontować jego światopogląd z filozofią Sida. Stąd tyle "niepotrzebnych" opisów.

Myślę, że wystawiając tutaj tekst mogłem ograniczyć się do rozwinięcia akcji (czyli w zasadzie wyciąć pierwszą połowę), bo nie ma sensu zamęczać was wstępem do powieści, której zapewne nikt nie przeczyta :). Z tego co widzę większość tutejszych tekstów to właśnie takie "wycinki". Sam wstęp może zmęczyć.

W każdym razie dzięki za krytykę i wytknięcie kilku poważniejszych błędów. Młody jestem, więc kiedyś się, kurde, nauczę pisać :)

5
[1]6.50 rano. [2]Świdrujący pisk budzika. Chris energicznym ruchem zerwał się znad biurka,
[1] - zapis słowny
[2] - Zmieniasz czas. Zabieg dobry dla stylu reportażowego, nie dla prozy. Tutaj się można od samego początku zgubić.
kawą godną swego miana, jaką miał szczęście się raczyć była domowa, świeżo palona przed podaniem i mielona na miejscu z mokrych jeszcze ziaren galapagos.
Nie dość, że zdanie za długie, to jeszcze masz przestawiony szyk.
Ale był daleko od domu.
Jednak.

Nie zaczynasz zdania od ale, a już tym bardziej akapitu.
Miał własne, świeżo spłacone mieszkanie,
Urozmaicaj język, bo teraz to i kawa i mieszkanie jest świeże.

dopiero co spłacone
widokiem na pobliski kanał upstrzony gęsto fontannami.
nie potrafię sobie tego wyobrazić...
[1]Ale mimo to nie był szczęśliwy. [2]Kiedy się nad tym zastanawiał, trafiał zazwyczaj na mur, niemożliwą do pokonania przeszkodę.
[1] - ten sam błąd
[2] - Nad czym się zastanawiał?
Zmuszając się do porannej rutyny,
Rytuna to coś, co wykonujemy automatycznie, codziennie i to bez zmuszania się. Albo po prostu wykonywał rutynowe czynności, albo zmusił się wyjątkowo do czegoś innego.
Pożarci. Przez bezlitosnego potwora nowoczesnego systemu podatkowego.
To powinno być jedno zdanie.
tą ponurą myślą, pełzającą niczym wąż po głowie,
Przestawiłeś szyk...

z tą ponurą myślą, pełzającą po głowie niczym wąż...

Wpierw pisz gdzie, następnie jak
skórzanej kurtki pilotki
to brzmi jak jabłkowate jabłko (albo masło maślane, jak kto woli)
Zobaczywszy go, piesek zerwał się z miejsca i tylko krótka smycz uratowała świeżo nabyte jeansy Sida przed doszczętnym przeżuciem nogawek.
Widzisz groteskowość tego zdania? Malutki piesek ma dokonać takich zniszczeń?
diametralnie pole rażenia ratlerka
Ach, ci cholerni terroryści...
- I cały rytuał powitania szlag trafił... - wypalił w końcu Sid,
jak owe wypalił (strzał!) ma się do dialogu? ni jak. Po pierwsze, mówiony tekst jest za długi, po drugie, nie ma tam wykrzyknika.
No już, powiedz coś zabawnego, upomniał się w myślach.
Uhm... a tu o co chodzi?
Na czarnym, masywnym blacie, który miał przed sobą, panował idealny porządek.
Po co to w ogóle wrzucać? Rozpychasz tekst oczywistymi informacjami, przez co staje się mdły.
przedstawiające jedenastoletniego Chrisa w stroju baseballowym,
No to teraz pojechałeś po bandzie! :D
W stroju baseballisty - jak już.
Położył jej rękę na ramieniu i pocałował pożegnalnie w policzek.
A teraz lekcja logiki wg ciebie. On (bohater, płeć męska) wziął jej rękę (bohaterki, płeć żeńska) i pocałował pożegnalnie w policzek. Dobry rytuał ci wyszedł.

Tekst coś tam opowiada, ale wszystko to, co jest wartościowe skutecznie przytłaczasz setką zaimków, klimatozabijaczami, nadmierną ilością informacji i taką samą ilością nielogiczności w zdaniach.
Spójrz chociażby na początek: cały, cholernie długi akapit o kawie. Po co? Skoro w późniejszych 6 stronach nie ma tam wzmianki (ani jednej!) o tym napoju? Nie jest to istotne dla bohatera, fabuły, klimatu a nawet charakteru. Z banału (który udowadniasz) robisz rzecz wielką. W trakcie czytania, wiele razy zadziwiłeś mnie ciekawą metaforą, myślą, jakimś szczegółem, ale to wszystko niknie w natłoku źle skleconych zdań. Bo widzisz, powtórzenia może i są dobre, ale jak nadużywasz zaimków albo imienia głównego bohatera, to po prostu nużysz. Tekst nie jest zły, nie jest też dobry - jest nijaki, ale widać w nim potencjał, bo język barwny masz, tylko diabli wiedzą, dlaczego składasz ukłon w stronę bardzo prosto budowanych zdań, jeżeli wyraźnie widać, że te skomplikowane wychodzą ci lepiej.

Co do samej fabuły, to nie pokazałeś bohaterów - mimo, że mocno starasz się wprowadzić o nich informacje, w dialogach są bezbarwni. Drugim, złym aspektem fabuły jest to, że źle zapisany tekst skutecznie ją zasłania. Pisać już potrafisz, teraz naucz się obrabiać tekst. Do dzieła!
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

6
Kanał gęsto upstrzony fontannami :) Kanał Bydgoski. Często tam bywam.

Bojowy potencjał ratlerka celowo wyolbrzymiłem. Chciałem dobrze...

Scena z pocałunkiem i ręką na ramieniu nijak ma się do rytuału. Bo przecież "cały rytuał powitania szlag trafił".

Co do reszty błędów - są one faktycznie błędami. I dzięki za ich wytłuszczenie, jak również za krytykę. Piszę coraz więcej i sprawia mi to przyjemność, więc nie będę się zniechęcał. Po prawdzie jest to mój pierwszy tekst nie napisany na ocenę :). No i dziękuję za słowa otuchy na koniec - miło usłyszeć, że mój pierwszy tekst "nie jest zły".
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”