Łazarz

1
   - Łazarzu, mówię ci: wstań.
   Pobudka była czymś, czego Łazarz szczerze nienawidził. To zdanie zaś wiązało się z nią nierozerwalnie. Każdego ranka z sąsiedniego pokoju dochodziły do niego te okropne, kończące błogi sen słowa matki.
   Obrzydlistwo.
   Wstawał niespiesznie, jakby chcąc zademonstrować swą niechęć do nieludzkiej idei porannego wstawania. Przeciągał się wielokrotnie i prychał jak kot. Cierpliwość rodzicielki jednak szybko się kończyła i po chwili wkraczała do pokoju niczym rzymski legion do Jerozolimy.
- Wstawaj, leniu parszywy, robota czeka. Zwierzęta trzeba nakarmić.
   Cóż było robić? Łazarz ubierał się i szedł do kuchni. Matka, będąca na nogach już od godziny, krzątała się po niewielkim pomieszczeniu, przygotowując śniadanie. Na stole leżał zwinięty rulon papirusu - "Echa Judei".
- Przejrzyj artykuł na początku - powiedziała rodzicielka z tonem przygany w głosie. - O twoim druhu, Jezusie. Ach. Cudowny człowiek. Spragnionych napoi, głodnych nakarmi, chorych nawiedzi, a do tego gada nie od rzeczy. Takiego syna mieć! Szczęściara ta Maryja.
   Ciągłe porównywanie do Jezusa było kolejną rzeczą, której Łazarz szczerze nienawidził. Czy to jego wina, że nie jest synem Boga? Chyba nie. Matka też dziwnym trafem nie zauważała faktu, że nie jest nawet dziewicą. O niepokalaności mogła tylko marzyć, co zresztą często czyniła:
- Ta matka Chrystusa to dobra kobitka, nie, Łazareczku? Ale przyznasz, że i twojej mamusi niewiele do niej brakuje.
   "Nie przyznałbym tego nawet na torturach" - wołało w nim wszystko, więc odpowiadał:
- Oczywiście, mamusiu.
   Umiejętność postawienia się rodzicielce była jeszcze jedną cechą, której zazdrościł Jezusowi. Historia o ofiarowaniu w świątyni długo spędzała mu sen z powiek - jakżeby chciał zachować się kiedyś podobnie! Wiedział jednak dobrze, że to rzecz tak mało prawdopodobna jak powstanie z martwych.
   Tego dnia nie czuł się dobrze. Zjadł bez specjalnego apetytu śniadanie złożone z podpłomyka i kubka koziego mleka. Absolutnie nie ciągnęło go do roboty, miał wrażenie, jakby ktoś wyssał z niego wszystkie siły. Przez moment poraziła go straszna myśl. A co, jeśli jest chory? Wiedział, że Jezus jest teraz w Jerozolimie i nie zdąży go uzdrowić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Cholera.
   Podzielił się z matką tą refleksją. Zganiła go i nazwała hipochondrykiem. No tak, mógł się tego spodziewać. Żałował, że nie wynaleziono jeszcze czegoś takiego jak termometr. Miałby niepodważalny dowód swojej niedyspozycji. Ech, życie.
   W tym momencie do domu wróciły z rynku się jego siostry, Maria i Marta. Obu serdecznie nie znosił. Marta była dla niego uosobieniem kury domowej. Marię zaś uważał za nieżyciową romantyczkę, która na domiar złego na okrągło wznosiła peany na cześć Jezusa: Jezus zrobił to, Jezus zrobił tamto, uzdrowił tego, uzdrowił tamtego... Obie siebie warte.
- Och, Łazareczku, coś źle dziś wyglądasz! - rzuciła od progu Maria.
   Jak łatwo się domyślić, obleśna a czułość siostry była jedną z tych rzeczy, której Łazarz serdecznie nienawidził. Tym razem jednak wzbudziła w nim płomyk nadziei...
Matka po tych słowach przyjrzała mu się uważnie.
- Hm, no może rzeczywiście, jakiś taki blady.
   ... płomyk przeradzał się powoli w płomień...
- Ech, no, lepiej nie ryzykować. Poradzimy sobie we trzy, ty wracaj do łóżka. Jeden dzień jeszcze nikogo nie zbawił.
   ...a płomień w pożar. Udało się!
   Łazarz wstał z krzesła i nieco teatralnie chwycił się poręczy. Trzeba wzmocnić efekt. Chwiejnym krokiem udał się do sypialni, zdjął buty i ułożył się z powrotem na posłaniu. Błogosławił tę chwilę. Cały dzień leżenia do góry brzuchem! Co prawda czuł się faktycznie nie najlepiej, ale uznał w końcu, że to lekkie przeziębienie. Lekkie przeziębienie w środku lata.
   Już przymykał powieki, gdy wtem do pokoju weszła Maria.
- Przyniosłam ci trochę miodu.
   Poirytowany przysiadł na legowisku i przyjął od niej kubek pszczelego wyrobu. Przełknął go niechętnie i oddał siostrze z nadzieją, że sobie pójdzie. Zaraz, kto powiedział, że nadzieja jest matką głupich? Miał rację.
Siostra nigdzie się nie ruszyła.
- Mama powiedziała, że z Martą zajmą się obejściem. Ja mogę spokojnie posiedzieć przy tobie, braciszku, i się tobą zajmować.
   Łazarz aż jęknął. W końcu jednak uznał, że to nie jest zbyt wielka cena za dzień wolny od niewolniczej roboty w gospodarstwie. Oby tylko...
- A wiesz, braciszku...
   ... nie zaczęła mówić...
- Koleżanka mówiła, że...
   ...o Jezusie!
- Jezus rozmnożył chleb i ryby! Z kilku zrobił tyle, że cały tłum się najadł, a i nazbierali kilka koszy resztek.
   Galiliae, vincisti!
   Zrozumiał, że zamiast odpocząć, zmęczy się jeszcze bardziej. Zaczynał żałować, że nie może pójść nakarmić kóz.
- To prawie jak wtedy w Kanie. Pamiętasz? Zamienił wino w wodę... A może odwrotnie?
Żeby jeszcze opowiadała mu o kwiatkach, ptaszkach, pszczółkach. Nie, ta musi cały czas gadać o tym synu dziewicy i wpędzać jego, Łazarza, w kompleksy.
- Albo jak mówił kazanie na górze... Ech, Łazarku, ten to ma gadane! Szkoda, że ty tak nie potrafisz...
   O nie, zaczyna się.
- Mógłbyś przynajmniej spróbować. Co ci szkodzi? Przyniosę zaraz rybkę, spróbujesz rozmnożyć, co?
- Nie.
- A może wezmę wody ze studni? Ta zamiana w wino nie może być taka trudna.
- Jasne. Weź tylko jeszcze trochę winogron, cukier i daj mi kilka tygodni. Będzie winko pierwsza klasa.
- Oj, dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi - odpowiedziała siostra i zachmurzyła się. Czemu jej brat nie może być jak Chrystus? Nie potrafiła tego zrozumieć.
   Łazarz zaś doskonale rozumiał, czemu nie jest i nigdy nie będzie taki jak Chrystus. Przede wszystkim jego ojciec był zwykłym pasterzem, a nie wszechmogącym bytem metafizycznym. Po drugie, matka nie była niepokalanie poczętą dziewicą. Po trzecie zaś nie potrafił podpasować pod siebie żadnego starotestamentowego proroctwa (chociaż, gdy był młody, próbował przekuć na lemiesz miecz podkradziony jakiemuś legioniście).
   Naprawdę lubił Jezusa i uważał go za swojego przyjaciela. Nie mógł jednak znieść ciągłego porównywania. Czy naprawdę wypadał tak blado na tle Galilejczyka? Przecież niemal na pewno był lepszy w dojeniu kóz na czas. Lepiej strzelał z procy. Lepiej grał na fujarce.
   No tak, ale nie to się dzisiaj liczy. Teraz kimś jest ten, kto uzdrowi większy tłum, kto stworzy z niczego więcej żarcia i powie mądrzejsze kazanie. Nie był zazdrosny, czuł raczej bunt wobec niesprawiedliwego losu. Losu, który uczynił go synem biednego pasterza, kazał pracować dzień w dzień w gospodarstwie po śmierci rodziciela i znosić humory matki i głupotę sióstr. Jego rozżalenie pogłębiły jeszcze bardziej wydarzenia tego dnia. Nie ma nawet prawa do chwili odpoczynku! Czy te kilkanaście godzin leżenia na posłaniu to tak wiele? Chyba nie. A i tę chwilę zatruła mu siostra swoją przeklętą gadaniną.
   Łazarz poczuł, że jest bliski łez. Miał już dosyć. Miarka się przebrała, czara goryczy przepełniła a struna pękła. Koniec! Nie będzie już więcej znosił ciągłego upokorzenia i trudu. W nagłym przypływie rozgoryczenia podjął chyba pierwszą w życiu własną decyzję i umarł.
   Przejście na łono Abrahama napełniło jego duszę błogim spokojem. Wędrując ciemnym tunelem ku światłu czuł coraz większą błogość. Znużenie, gniew i frustracja ustąpiły miejsca spokojowi i poczuciu głębokiego szczęścia. Nareszcie osiągnął to, czego pragnął! Wszelkie krzywdy poszły nagle w zapomnienie, przestał się przejmować tym, czy jakiś Boży syn jest w czymś od niego lepszy. Bo nawet jeśli jest, to co z tego? Im bliżej był światła, tym było mu lepiej. Pomyśleć, że wystarczyło umrzeć na głupie przeziębienie, by osiągnąć upragniony błogostan!
   Był już tak blisko pełni szczęścia. Wyciągał właśnie dłoń ku białej światłości, gdy niespodziewanie, jakby gdzieś spod ziemi, usłyszał znienawidzone, wypowiadane znanym głosem słowa:
- Łazarzu, mówię ci, wstań!

[ Dodano: Sro 19 Sie, 2009 ]
Ja pieprzę, nie da się tu nawet usunąć własnego tematu. I jak się, do diabła, robi akapity? Ratuunku...

poprawiłem - Bin
Ostatnio zmieniony czw 20 sie 2009, 01:00 przez Hans K, łącznie zmieniany 1 raz.

2
No tak, mógł się tego spodziewać. Żałował, że nie wynaleziono jeszcze czegoś takiego jak termometr.
Ni jak mi to tutaj nie pasuje.
W tym momencie do domu wróciły z rynku się jego siostry,
Składnia zdania się padła.

Pomijając tematykę (treść i przekaz) forma narracji, zbyt luźna, groteskowa, nie odpowiada mi do czasu i bohaterów. Po prostu - czytając to, czułem, jakby mnie robiono w balona. No i tutaj mnie masz, to dobry fałszywy apokryf. Patrząc spod tego kąta, wyszło zgrabnie, bo dałem się nabrać. Ale efekt efektem, a pisanie pisaniem - nie podobało mi się, bo język, jak wspomniałem, jest nieadekwatny. Luźny, narrator wybiega myślami w czasie i nie sposób umiejscowić się w opowiadaniu. Taki zabieg, z termometrem czy też rozważania o chorobie są dobre dla odpowiednich im czasów - ty natomiast, zdałeś się na własną wiedzę - i powstał narrator wszystko wiedzący. Rzecz, która sprawia, że tekst popada w dość naiwną, bezpłciową groteskę i właśnie ten efekt końcowy zaważa na wszystkim. Tekst nie podobał mi się. Ale muszę cię pochwalić, bo, umiejętnie wyciąłem narrację z fabuły i przyznam, że prowadzisz ją doskonale (tak jak w poprzednim opowiadaniu). Tutaj czuć talent na kilometr - tylko jeszcze abyś te puzzle składał odpowiednio, to efekt będzie zawsze dobry.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Wiem, że to żaden argument, ale narrator miał być wszechwiedzący, a całość absolutnie groteskowa. No ale skoro moje intencje zostały źle odczytane, to już moja wina.

4
O, a mnie taki styl wypowiedzi bardziej przypadł do gustu niż ten z "Pana Profesora" na przykład, własnie z racji swojej luźności. Czyta się jakby leżej. Doprawdy, nie mam pojęcia, o co chodzi Martiemu, przecież gołym okiem widać, że to zamierzone, że nie chodziło o dokładne oddanie klimatu tamtych czasów. : )
Wydaje mi się jednak, że nieco przesadziłeś z wszechwiedzą narratora. Ona rzeczywiście nijak nie pasuje do narracji pierwszoosobowej. Lepiej byłoby się powstrzymać od wspominania termometru, bo ciężej go przetrawić jako wynalazek nie z tej epoki niż nieadekwatne słownictwo. "Echo Judei" też za bardzo odstaje z tego samego powodu. Ale - jak dla mnie - hipochondria już może być. : D
Jeżeli jednak naprawdę zależało Ci na wykreowaniu lekkiego absurdu, to się udało. ; ]
Piszcząco - podskakująca fanka Mileny W.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”