Poniższy tekst jest wybrykiem mojej wyobraźni i nie powinien być czytany przez osoby wrażliwe psychicznie tudzież będące w posiadaniu siekiery, bowiem mogłoby się to źle skończyć dla osób przebywających w pobliżu
Zabiłeś mnie
Część 1 z 3
Mama, just killed a man,
Put a gun against his head,
Pulled my trigger,
Now he’s dead.
Queen, Bohemian Rhapsody
***
– Co?!– Tak... Wybacz, muszę iść.
– Poczekaj!
Karol zamiast odpowiedzi usłyszał tylko przerywany sygnał. Zdusił w sobie ryk wściekłości i cisnął słuchawkę na widełki – a przynajmniej próbował, bo telefon wylądował tuż obok i uderzył z impetem o szafkę, a wyświetlacz zgasł. Mężczyzna złapał się za głowę. Wewnątrz jego czaszki coś siedziało i boleśnie wgryzało się w mózg. Wściekłość i niedowierzanie nagle zastąpiły wszystko inne; świat zawirował, a on, oddychając ciężko, opadł na kanapę.
Leżał tak przez chwilę; bezwładnie, z dłonią na czole. Po kilku minutach podniósł się i wszedł do ciasnej kuchni. Wyciągnął ręce i otworzył szafkę wiszącą na poziomie oczu. Stało tam kilka butelek, większość opatrzonych czarną etykietą. Sięgnął po jedną, potem po następną... wszystkie puste. Zaklął, a potem dostrzegł leżącego w kącie Jacka Daniel'sa. Na dnie było jeszcze trochę ciemnego płynu. Karol wyciągnął butelkę i szklankę, po czym postawił ją na stole. Wlał do szklanki całą pozostałą whisky.
Wypił wszystko naraz, płyn zapiekł go w gardło. Karol odstawił szklankę i przetarł usta rękawem. Wyrzucił pustą butelkę do śmietnika, po czym ruszył w kierunku drzwi. Założył lekką kurtkę i opuścił mieszkanie.
Przeszedł pomiędzy dwoma drzewami, kątem oka zauważając, że liście już pożółkły i zaczęły spadać. Nie zwrócił na to większej uwagi, po prostu przyjął ten fakt do podświadomości. Ruszył nerwowym krokiem przed siebie, ale nie wiedział, dokąd się udać. Zwyczajnie czuł, że nie może stać w miejscu, bo gdyby został w domu, prawdopodobnie zechciałby coś rozwalić.
Na dworze wiał silny, chłodny wiatr. Karolowi to odpowiadało – choć gdyby miał kontrolę nad pogodą, pewnie wszystko wyglądałoby jeszcze gorzej. Niebo przysnułyby gęste, czarne chmury, z których zaczęłyby uderzać pioruny. Najlepiej w ludzi.
W pewnym momencie zatrzymał się i uderzył otwartą dłonią w drzewo. Syknął z bólu... a jednocześnie poczuł się trochę lepiej.
– Kurwa! – syknął, opierając się o pień. Spojrzał przez ramię i zobaczył starszą panią wyprowadzającą tłustego pekińczyka, która patrzyła na niego ze wstrętem.
Karol ruszył żywym krokiem, przechodząc tuż przed twarzą starowinki, i skierował się w kierunku sklepu monopolowego.
Teraz w sercu Karola, gdzieś głęboko pod skórą, oprócz wściekłości zaczęło tlić się coś jeszcze.
Strach.
***
Wieczorem, nieco uspokojony (bo już po trzecim kieliszku), Karol zadzwonił do Andrzeja. Za pierwszym razem nikt nie odebrał, to samo za drugim. Przerywany sygnał. Dopiero za trzecim podejściem w słuchawce odezwał się niewyraźny, ochrypły głos.– Halo?
– Cześć. To ja, Karol. Musimy porozmawiać.
– Człowieku, już ci mówiłem! Nie dzwoń o tej porze, jest... – Chwila przerwy. – ...pierwsza w nocy. Chcę spać!
Karol dopiero teraz spojrzał na zegarek i ze zdziwieniem zauważył, że Andrzej mówi prawdę. Nie speszył się.
– Posłuchaj... musisz powiedzieć mi to jeszcze raz. Ze szczegółami, nie w jednym zdaniu. Chyba coś mi umknęło. Masz teraz czas?
– Nie! Teraz chcę spać i nie, nie mam czasu.
– W porządku. W takim razie kiedy? Jutro by ci odpowiadało?
Andrzej westchnął.
– Może być. Kiedy, gdzie, co, jak?
– Jazz Bistro, Służew. Punkt dwunasta.
– Niech ci będzie.
– Do jutra!
***
Karol obudził się nad ranem. Podniósł się i zjadł śniadanie, złożone przede wszystkim z czterech kubków kawy. Przeczytał gazetę i próbował oglądać telewizję, ale co chwila nerwowo zerkał na zegarek. Czas zdawał się płynąć w zwolnionym tempie, w przeciwieństwie do organizmu Karola, który sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał wybuchnąć. Mężczyzna wyszedł z domu o ósmej rano, nie mogąc znieść biernego czekania. Zadzwonił do Andrzeja, ale ten najwyraźniej wyłączył telefon, gdyż w słuchawce rozległ się nienaganny głos automatu.Rano życie na warszawskich ulicach toczyło się w żółwim tempie. Karol zatrzymał się na prawie pustym parkingu, po czym wysiadł z samochodu i podszedł do wejścia do centrum handlowego. Widząc napis: „OTWARTE OD 10”, zdusił przekleństwo. Ostatnio zdecydowanie za dużo przeklinał. Podwinął rękaw i spojrzał na zegarek. Ósma czterdzieści.
Zacisnął zęby z wściekłości. Wrócił do samochodu i otworzył schowek pod deską rozdzielczą. Nie patrząc, wymacał prostokątny kształt. Wyciągnął nieduże, prostopadłościenne opakowanie. Wciąż nie rzucając okiem na przedmiot, wysiadł z auta i wyjął z kieszeni zapalniczkę.
W prawej dłoni trzymał paczkę papierosów L&M. Idiotyczny, czarno-biały napis na wierzchu ostrzegał: „Palenie zabija”.
Karol wyjął papierosa i zapalił. Wciągnął do płuc tytoniowy dym. Zapomniał już, jakie to uczucie. Zanim zdążył się obejrzeć, nie zostało nic oprócz filtra. Zechciał sięgnąć po następnego.
– Szlag! – wrzasnął nagle, zaskakując samego siebie.
Nie powinienem palić. Myśli zakłębiły się w głowie Karola, a na przedzie te trzy słowa. Obiecałem to sobie cztery lata temu... Po co, do jasnej cholery, trzymałem tę paczkę w samochodzie? Ja pierdolę...
Rzucił palenie już dawno, ale cały czas trzymał jedną paczkę papierosów w zasięgu ręki. Najpierw tłumaczył to sobie tak, że ta jedna paczka będzie pokusą, której on będzie się opierał. Później trzymanie jej weszło mu w nawyk, ale nigdy nie zapalił. Do dziś.
– Chrzanić to – mruknął i wyrzucił paczkę do śmietnika. Już dawno powinien był to zrobić.
***
– Cześć – powiedział Andrzej, patrząc na znudzonego Karola, który opierał głowę na dłoni. Przysiadł się do stolika. – Długo tu siedzisz?– Od ósmej.
Andrzej zrobił minę, która wyrażała zaskoczenie, zniesmaczenie i współczucie jednocześnie. Był niewysokim, pulchnym mężczyzną po trzydziestce. Miał przyjazne rysy i na ogół wesołe oczy, lecz teraz zalęgł się w nich niepokój i odrobina troski. Andrzej pracował w policji, od kiedy ukończył technikum samochodowe. Karol znał go jeszcze z czasów gimnazjum i wiedział – a wręcz powtarzał mu to w kółko – że nie powinien iść w tym kierunku, bo się zmarnuje. Karol już jako nastolatek zauważył, że Andrzej dysponuje paroma nieprzeciętnymi talentami.
– Co słychać?
– Daruj – odrzekł Karol suchym głosem. – Doskonale wiesz, co słychać, i właśnie tego chcę się od ciebie dowiedzieć. Ze wszystkimi szczegółami.
– Nie ma w zasadzie nic do opowiadania. Po prostu uciekł.
– W życiu w to nie uwierzę. Może jeszcze wysnuł jakiś misterny plan, jak jakiś Michael Scofield? Boże, to się nie mieści w granicach mojej wyobraźni. Przecież to Herman! Zwykły psychopata, może i z badań wynika, że ma mózg jak jakiś pieprzony Hannibal Lecter, ale to wciąż tylko psychol! Znam kilku panów z Rakowieckiej i wszyscy brzydzą się nim tak samo jak ja, żaden by mu nie pomógł.
– Karol, nie jestem pewien... gliniarz, z którym rozmawiałem, był w biegu i chyba sam nie wiedział, jak to wszystko wygląda. Mówił pobieżnie, w zasadzie z jego wypowiedzi wynikało tyle, że Herman w jednej chwili był w celi, a w następnej go nie było. Trwa dochodzenie. Nie da się tego przyspieszyć, musisz czekać na wyniki.
– Aha. Rozumiem, że nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
W tej chwili do ich stolika podszedł kelner i rozdał karty dań. Uśmiechnął się w wyuczony sposób i odszedł. Andrzej spojrzał na Karola wymownie
– Nie zjesz nic? Chyba nie spałeś dziś w nocy za dobrze.
– Posłuchaj mnie. Herman, on... mam coś do załatwienia. – Złapał się za czoło.
– Zaczekaj – uspokoił go Andrzej. – Ja... wiem, o co chodzi, ale usiądź. Nie możesz nic zrobić, zwłaszcza samemu. Hermanem zajmie się policja, on nie stanowi żadnego problemu. To tylko jedna osoba, w dodatku z gębą niemożliwą do pomylenia z czyjąś inną. Nikomu nie może zagrozić.
Z niechęcią otworzył kartę dań.
***
Karol miał wtedy tylko dwadzieścia dwa lata. Studiował na Uniwersytecie Warszawskim, wynajmując mieszkanie za pieniądze rodziców. Jeszcze nie do końca czuł się jak ptak, który wyleciał z gniazda, jego skrzydła dopiero się rozwijały. Tak naprawdę był dzieckiem.
To był ponury wrześniowy dzień. Karol wrócił do domu autobusem (z kursu na prawo jazdy) i skoczył na łóżko. Sięgnął po pilota, żeby włączyć mały telewizor. Przeskoczył wszystkie wyciskacze łez oraz kanały z kreskówkami i zatrzymał się na chwilę na programie emitującym „Pół żartem, pół serio”. Położył się wygodnie, jednym okiem śledząc losy Josephine oraz Daphne i zastanawiając się, jak, u licha, niska, pulchna Marylin Monroe mogła zostać okrzyknięta ikoną seksu. W pewnym momencie powieki zaczęły przypominać kowadła i Karol zasnął.
Kiedy się obudził, nie wiedział, która jest godzina i co się dzieje. Słyszał tylko przeraźliwy dzwonek telefonu. Spojrzał na telewizor – był wciąż włączony, ale na ekranie wisiała czarna pustka. Chłopak wstał, przecierając oczy, i podszedł do wieszaka. Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął staroświecką nokię. Często koledzy śmiali się, że jego telefon ma czarno-biały wyświetlacz, a zdezorientowany Karol nie wiedział, o co chodzi. W sumie go to nie obchodziło.
Odebrał telefon.
– Dzień dobry, czy to pan Karol Ragner? Dzwonię...
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Kiedy się rozłączył, najpierw stał w miejscu, trzymając komórkę w dłoni, i nie potrafił uwierzyć w to, co usłyszał. Kiedy oprzytomniał po paru minutach, postawił kilka kroków i zaczął płakać. Najpierw tylko jedna samotna łza spłynęła po jego policzku, a następnie zaczęły lać się strumieniami. Skoczył na łóżko, wycierając się kołdrą, po czym leżał i płakał przez kilka godzin, aż przez okno wpadły pierwsze promienie słońca.
Czy to możliwe? Czy to możliwe, że właśnie otrzymał telefon z informacją, że jego matka zmarła w szpitalu? Raz za razem zadawał sobie to pytanie, a odpowiedź wciąż się oddalała. Na początku w to wierzył, ale coraz więcej wątpliwości zasnuwało jego głowę.
Pojechał do szpitala i wrzeszczał, krzyczał na tych ludzi (to wszystko przez tych ludzi!), wydzierał się, żeby mu to udowodnili. Wymachiwał rękami, a potem świat mu się rozmazał przed oczami. Wokół niego zebrało się mnóstwo ludzi, każdy próbował go uspokoić, a on czuł, że nie może się ruszać, że tonie, razem z matką, tylko że ona już utonęła, a on wciąż się szarpie, wyciąga ręce, żeby móc złapać choćby ostrze noża...
Jakaś kobieta (miała uroczy uśmiech i te śliczne, płomiennorude włosy...) powiedziała mu, że nie jest gotowy, żeby zobaczyć matkę. Potem odwiozła go do domu. Cały czas się uśmiechała. Karola to uspokajało. Miał ochotę zabrać do kina tę kobietę i o wszystkim zapomnieć, wmówić sobie, że to wszystko nieprawda, iluzja.
Potem Karol siedział w samotności. Całymi dniami przesiadywał w domu, oglądając telewizję i pijąc pepsi z butelki. Był pusty, jakby wypruto z niego wszystkie wnętrzności i zastąpiono je jakimś lekkim gazem.
Aż w pewnym momencie zaczęli się pojawiać policjanci. Pytali go o różne rzeczy, na które raz mógł, a innym razem nie potrafił odpowiedzieć. Karol rozmawiał z jednym gliniarzem. Z ich rozmowy jednoznacznie wynikło, że w śmierć jego matki jest zamieszany jakiś człowiek. Bezpośrednio. Karol najpierw nie zorientował się – a może nie chciał się zorientować? – o co chodzi, ale potem nie mógł tego nie zauważyć. Nagła śmierć, policjanci... Jego matkę zamordowano.
Na pogrzebie Karol nie był już zrozpaczony. Tylko mała iskierka żalu tliła się w jego sercu. Stał z bukietem kwiatów nad dołem, do którego właśnie włożono trumnę. Wypowiedział jedno zdanie.
– Żegnaj, mamo.
Nigdy więcej nie zobaczył jej twarzy. Nie zachował żadnego zdjęcia. Nie pytał się dlaczego, po prostu tak wyszło, a on się z tym pogodził.
Ale całymi dniami i nocami rozmyślał. Włączał płytę z coraz bardziej posępną muzyką i zastanawiał się, kto mógł to zrobić. Już wtedy w głębi duszy odczuwał potrzebę, by znaleźć tego fiuta, który zamordował mu matkę, a z czasem ta potrzeba zmieniła się w żądzę, by dorwać wszystkich fiutów na świecie. Poprosił jednego z wypytujących go gliniarzy, żeby zadzwonił, kiedy dowiedzą się, kto to był.
Jednak nie doczekał się telefonu.
Pewnego dnia po prostu otworzył gazetę i zobaczył artykuł głoszący radosną wieść o tym, że seryjny morderca został złapany. Nie ujawniono imienia ani nazwiska, ten człowiek był podpisany jako Herman i tak pozostał w pamięci Karola. Autor artykułu napisał, że Herman zamordował sześć przypadkowych osób. Ofiar nie łączyło nic i winę zrzucono na niestabilne podłoże umysłowe mordercy. Karol z zapartym tchem patrzył na fotografię umieszczoną obok tekstu. Był na niej pusty pokój. Na ziemi widniały białe kontury ludzkiego ciała. Karola zafascynował spokój bijący od tego miejsca – do którego w najbliższym czasie nie będzie miał kto wrócić. Chłopak po raz pierwszy poczuł, że to go przyciąga.
Wtedy po raz pierwszy w jego głowie pojawiła się myśl, że mógłby zostać detektywem.
Zadzwonił do gliniarza i zaczął się dopytywać, kto złapał mordercę. Z początku policjant opierał się, mówił Karolowi, żeby sobie darował, ale chłopak nie zamierzał ustąpić. Po kilku minutach już notował telefon do Tomasza Rosińskiego.
Policjant okazał się starszym mężczyzną, co zdziwiło Karola. Spodziewał się herosa w policyjnych okularach, albo co najmniej młodego, przystojnego funkcjonariusza rodem z amerykańskiego serialu. Chłopak zadał tylko jedno pytanie, po czym zamilkł, słuchając relacji gliniarza.
– Posłuchaj mnie, chłopcze. To, co się tam wydarzyło, w domu tej zamordowanej kobiety, to najdziwniejszy przypadek, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Jakaś rozhisteryzowana kobieta zadzwoniła na policję i wrzeszczała, że w mieszkaniu jej sąsiadki coś się dzieje, bo słyszała krzyki. Posłali mnie, bo akurat byłem w pobliżu, a że nie miałem nic do roboty, to – z czystego poczucia obowiązku – pojechałem. Stara baba stała na klatce schodowej i kiedy mnie zobaczyła, wyglądała, jakby się miała zrzygać ze szczęścia. Pokazała mi drzwi. Zapukałem, a kiedy nikt nie otwierał, sam to zrobiłem. Tak, drzwi były otwarte, wyobrażasz sobie? Powiedziałem kobiecinie, żeby zaczekała na zewnątrz, bo mi się jej szkoda zrobiło – no i trochę zgrywałem twardziela. Wszedłem do środka. W przedpokoju nic. Lampka leżała na ziemi, no i wiesz, zacząłem coś podejrzewać. Wszedłem do salonu i – mówię ci! – omal własnego mózgu nie wysrałem! Kobieta leżała na ziemi i martwe oczy wytrzeszczała na sufit. Prawie się porzygałem. No ale nic, dla pozorów spróbowałem jej jakoś pomóc i zadzwoniłem po karetkę. Niestety, było już po ptakach, babka już się witała z krewnymi w tym, no, lepszym świecie. He, he! Z tego, co zauważyłem, wyglądało, że ktoś ją zadusił – miała taki ohydny, biały ślad na szyi. Bez wahania zadzwoniłem też po kolegów, od razu się zorientowałem, że to morderstwo. Zacząłem, ten, no, zabezpieczać ślady, bo zabójca najwyraźniej zwiał. Siedziałem tam dziesięć minut, obok rozkładającego się trupa, i wiesz co? Nie, w życiu nie zgadniesz. Co „proszę mówić”?! Zaraz się dowiesz! Morderca wcale nie zwiał, ba... Siedział skubaniec w szafie! W pewnym momencie po prostu wyskoczył i złapał mnie od tyłu za szyję. Mnie też chciał zabić, właśnie! Ale nie ze mną te numery. Uprawiałem kiedyś karate... no, przez miesiąc próbowałem. Ale złapałem go za ręce i jak nim gruchnąłem o ścianę! Aż dom się zatrząsł. Nie uwierzyłbyś, ale właśnie to poczułem – jakby pieprzony blok zadrżał w posadach! Ale ten zawodnik był twardy. Podniósł się takimi zwierzęcymi ruchami. Podniósł głowę, a... a ja nagle poczułem ochotę, żeby stamtąd spieprzać. Może ci się to wydawać dziwne, ale ten koleś... on miał jakiś taki błysk w oku, że... przez chwilę wydawało mi się, że to wcale nie jest człowiek. Chłopcze, nie życzę ci, żebyś kiedykolwiek coś takiego zobaczył, bo to potworny widok.
Ale Karol życzył sobie dokładnie odwrotnie. W tej chwili, kiedy usłyszał to wszystko z ust Tomasza Rosińskiego, wiedział, co chce robić w życiu. Wtedy postanowił.
***
Wieczorem, po rozmowie z Andrzejem, Karol udał się w inne miejsce.
Siedział nad kieliszkiem i wciąż zadawał sobie pytanie, dlaczego pije w barze. Dlaczego w ogóle pije? Wiedział, że to niczemu nie zaradzi, a jednak drugi dzień z rzędu wieczorem pochłaniał wielkie ilości alkoholu. W barze było ciemno, z głośników leciała brudna, bluesowa muzyka i niosła się po wypełnionym dymem lokalu. Przy stolikach siedziało niezbyt wielu ludzi, co odpowiadało Karolowi.
Teraz, kiedy dowiedział się o ucieczce Hermana z więzienia, wspomnienia uderzyły ze zdwojoną siłą. Przede wszystkim wszystkie te uczucia, które towarzyszyły śmierci jego matki, powróciły jak jakaś upiorna retrospekcja, ale przewijały się też obrazy niezwiązane z tym bezpośrednio. Jego dzieciństwo. Był jedynakiem, a po piętnastych urodzinach także półsierotą. Dzieło, które zaczął rak płuc (w przypadku ojca Karola), ukończył Herman, mordując jego matkę siedem lat później. Potem Karol nie miał już rodziny. Pozostała mu tylko praca i to na niej skupił się jako sierota. Został detektywem i nawiązał ścisłą współpracę z policją – miał tam wielu przyjaciół (do dziś Karol odwiedzał od czasu do czasu Tomasza Rosińskiego z butelką wódki). W tej chwili siedział, nietrzeźwy, i gorączkowo zastanawiał się, co zrobi, jednak jego myśli rozmywały się pod wpływem kolejnych kieliszków.
W pewnym momencie otrząsnął się z zadumy i zauważył, że ktoś obok niego siedzi. Ucieszyło go to tym bardziej, że kiedy przekręcił lekko głowę, zobaczył ładną, na oko dwudziestopięcioletnią dziewczynę. Miała długie, brązowe loki i jaskrawoczerwone usta. Uśmiechała się do niego.
– Cześć – powiedziała. Jej głos był przyjemny dla ucha w jakiś tajemniczy, erotyczny sposób.
Karol nie odpowiedział. Siedział i udawał, że tępo wpatruje się w dno kieliszka.
– Nie wyglądasz na najszczęśliwszego człowieka na świecie. Coś się stało?
– Hm... czy od wysłuchiwania bełkotliwego użalania się nad sobą nie jest barman?
– Cóż, ten tutaj nie wygląda na rozmownego. – Wskazała niskiego okularnika, który stał za ladą i nalewał komuś drinka.
– Fakt, nawet się do mnie nie odezwał... pieprzony kutas...
Dziewczyna roześmiała się. Zarzuciła kokieteryjnie głową i spojrzała Karolowi w oczy.
– Kiepski dzień?
– Do bani. Powiedz mi, co taka dziewczyna jak ty... – Spojrzał w jej oczy i nagle znalazł odpowiedź na to pytanie. – Aha...
– No co?
– Wiesz... jak miałem szesnaście lat, marzyłem o czymś takim, ale teraz... chyba wolę utonąć we własnej rozpaczy.
Roześmiał się i był to śmiech spowodowany wyłącznie alkoholem, nie wesołością. Karol cały czas patrzył w twarz dziewczyny. Miała piękne, zielone oczy. Przyglądała mu się z ciekawością. Poczuł, że gdyby był trzeźwy, zaprosiłby ją na spacer do parku i chodziłby z nią, aż skończyłyby mu się siły, za ręce, za ręce...
Zakręciło mu się w głowie. Spróbował wstać, ale nie udało się. Nie wiedział, czy było to spowodowane nietrzeźwym stanem, czy chęcią pozostania przy tej dziewczynie. Uśmiechnął się niepewnie i z powrotem usiadł na stołku. Zielonooka skinęła na barmana i zamówiła dwa drinki. Dwa, pomyślał Karol i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Nie potrzebujesz kogoś, żeby cię podwiózł? Chyba... nie zamierzasz prowadzić?
– Nie. Nie mam nawet samochodu. Niech żyje komunikacja miejska! – Wzniósł kieliszek ponad głowę. – A co?
– Ja mam samochód.
– Co?...Chyba... chyba nie zamierzasz prowadzić? Jesteś nawalona jak ten, no... jak Messerschmitt... – Karol wybuchł niekontrolowanym śmiechem.
– Ja? Chyba żartujesz!
W tej chwili podszedł do nich barman i podsunął dwa drinki. Dziewczyna, żeby potwierdzić te słowa, wypiła swojego jednym haustem. Teraz obydwoje leżeli ze śmiechu na ladzie. Karol przyłożył kieliszek do ust, ale zanim zdążył wypić wszystko, parsknął śmiechem i przezroczysta zawartość rozlała się po ladzie.
Dwa kwadranse później wychodzili z baru, kierując się do samochodu dziewczyny. Karol zataczał się co chwila, za każdym razem wybuchając niekontrolowanym śmiechem. Po drodze zderzył się z latarnią. Alkohol stłumił ból, ale na jego policzku został czerwony ślad. Mężczyzna rzucił się na siedzenie pasażera. Chwilę później jechali samochodem w kierunku mieszkania Karola.
Oparł głowę na siedzeniu i wpatrywał się w nią. Miała idealną linię szczęki. Znów się zaśmiał, myśląc, jak głupio to brzmi, ale wiedział, że to prawda. Później jego wzrok powędrował niżej. Czarna bluzka miała nieduży dekolt i odsłaniała smukłą, bladą szyję. Opinała także nieduże piersi. Karol gapił się na nie jak dzieciak podglądający rodziców i co chwilę przełykał ślinę. Chciał ich dotknąć, poczuć pod dłonią ich ciepło...
Oparł głowę na jej ramieniu i przymknął oczy.
– Jesteśmy na miejscu.
Te słowa wyrwały go nie tyle ze snu, co z otępienia. Podniósł się i wysiadł z samochodu. Zaprowadził ją do swojej klatki i wszedł po schodach, potykając się co drugi stopień. Kiedy dotarł na trzecie piętro, czuł, że jego serce może tego nie wytrzymać i za chwilę padnie pod drzwiami, żeby nigdy się nie podnieść.
– To tu... chcesz wejść?
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko, odsłaniając równy rząd zębów. Karol otworzył drzwi i zapalił światło. Poszedł krótkim korytarzem i wszedł do sypialni. Było tam łóżko, kilka półek i wieża stereo.
– No... to może włączę muzykę? – zaproponował Karol, nie wiedząc, co zrobić, od czego zacząć. Dziewczyna skinęła tylko.
Mężczyzna podszedł do komody i spojrzał na stojak z płytami. Po kilkunastu sekundach rozleniwiony wzrok odnalazł to, czego szukał. Karol sięgnął po płytę z czerwono-pomarańczową okładką. Wyciągnął krążek i wsadził go do odtwarzacza. Z dużych głośników popłynęła muzyka.
Nagle Karol przypomniał sobie o czymś.
(Uhm)
Zapomniał, jak się nazywa pierwszy kawałek z tej płyty.
(I've noticed you around)
Spojrzał na dziewczynę. Uśmiechała się tajemniczo. On również się uśmiechnął, ale mięśnie twarzy zbuntowały się i zamiast tajemniczego uśmiechu wyszedł głupkowaty. Dziewczyna cały czas nic nie mówiła.
(I find you very attractive)
Jej dłoń powędrowała do guzika. Rozpięła bluzkę delikatnie. Z jej ust nie schodził trudny do odgadnięcia uśmiech. Zbliżyła się do Karola. Objęła go delikatnie.
(Would you go to bed with me?)
Pchnęła go na łóżko.
Karol wcześniej i później sypiał z wieloma kobietami (nigdy nie związał się na stałe), ale żadnej nie wspominał w taki sposób. Ta dziewczyna była wyjątkowa, jej dotyk... kiedy Karol patrzył na nią przez pryzmat kilkunastu kolejek, wydawało mu się, że nie jest kobietą, tylko aniołem. A może po prostu nigdy – wcześniej ani później – nie potrzebował czyjegoś ciepła tak bardzo jak tego wieczora.
Za każdym razem, kiedy powracał w pamięci do tej nocy, przed oczami pojawiała mu się tajemnicza, zielonooka piękność przypominająca marzenie senne. Wszystko co z nią związane, jej ruchy, uśmiech, jej zapach, wydawały się mu mistyczne.
Nigdy więcej jej nie zobaczył.
Następnego ranka Karol czuł ból głowy. Podniósł się z rozmemłanej pościeli i natychmiast musiał oprzeć się o ścianę. Drugą ręką dotknął czoła. To pewnie przez tę wódę. Nie powinien był się tak upijać.
Spojrzał po pokoju i nie dostrzegł nic szczególnego. Zauważył tylko, że wieża jest włączona. Podszedł do odtwarzacza CD i puścił płytę od nowa.
Z głośnika dobyła się perkusyjna muzyka i kobiecy głos.
– O kurwa – wyrwało mu się, kiedy nagle pamięć wróciła.
Chyba dziś w nocy nie przespałem się z obcą kobietą, to bez sensu. No przecież muszę wiedzieć, jak miała na imię, do cholery! To idiotyczne. Imię... no kurwa, jakiekolwiek! Ja nie mogę, przespałem się z obcą kobietą i nie wiem nawet, jak ma na imię!
Zaczął nerwowo krzątać się po mieszkaniu. Obszedł wszystkie pomieszczenia (a nie było ich wiele), ale nigdzie nie zauważył nawet śladu po nieznajomej. Nie zostawiła nawet kretyńskiej kartki z numerem telefonu. Przeszłość zawirowała bezładnie w pamięci Karola. Wszystko to, co jeszcze kilkanaście godzin temu widział na własne oczy, przypominało rozmazane wspomnienie, jakby oglądał je przez taflę wody.
Zawładnęła nim irracjonalna złość. Uderzył pięścią o ścianę.
– Kurwa! – powtórzył, a potem się zaśmiał. Z jego ust popłynął donośny, idiotyczny śmiech. – Zostałem wydymany! Ja pieniczę, zgwałciła mnie...
***
Karol pomyślał przelotnie, że ma tendencję do zakochiwania się. Przychodziło mu to niezwykle łatwo i po czterech dniach wciąż nie mógł zapomnieć tych zjawiskowych, zielonych oczu. Przechodząc ulicą, bez przerwy oglądał się za kobietami o brązowych, kręconych włosach, żeby sprawdzić, czy to nie ona.– Chyba przesadzam – mruknął pod nosem, kiedy ubrana w czerwony kombinezon kobieta, w którą się wpatrywał, rzuciła mu spojrzenie mówiące: tylko spróbuj mnie zgwałcić!
W piątek, kilkanaście minut przed północą, Karol układał się do snu, kiedy nagle zadzwonił telefon. Mężczyzna wstał, po czym w samych bokserkach podszedł do wieszaka i z kurtki wyciągnął komórkę. Napis na wyświetlaczu informował, że dzwoni Andrzej.
– No, co jest? Myślałem, że tylko ja jestem taki nieokrzesany, żeby wydzwaniać po nocach.
– Karol, ja... jak by ci to powiedzieć... Jest robota. Nie rozłączaj się, sądzę, że cię to zainteresuje.
– Gadaj po ludzku. O co chodzi?
– Przyjedź na Czerską siedem. Sam zobaczysz.
Karol rozłączył się, nic nie mówiąc. Jeszcze przed chwilą jego mózg szykował się do snu, ale teraz pracował na pełnych obrotach. Mężczyzna już wtedy wiedział, o co chodzi (i modlił się, żeby ten jeden raz się mylił). Ubrał się pospiesznie i wybiegł z mieszkania. Wsiadł do samochodu, wsadził kluczyk do stacyjki i przekręcił go, a w odpowiedzi silnik zaryczał. Z radia dobyła się jakaś nocna audycja, lecz Karol wyłączył muzykę. Zakłócała jego tok myślenia. Depnął pedał gazu i już mknął pustą szosą z niedozwoloną prędkością.
Pieprzony Herman. Pieprzony Herman!
Nagle pożałował, że kiedykolwiek zniesiono karę śmierci. Wyłącznie dla tego jednego psychopaty powinna zostać przywrócona choćby na jeden dzień. Ta myśl była tak absurdalna, a jednocześnie tak trafna.
(Dlaczego John Coffey musiał umrzeć na krześle, a Herman tego uniknął?)
Karol zacisnął dłonie na kierownicy i roześmiał się, mimo że w ogóle nie było mu do śmiechu. Mknął Wisłostradą i już widział, gdzie ma skręcić. Uderzył w klakson, widząc, że ktoś zajeżdża mu drogę. Miał ochotę wjechać w tył granatowego volkswagena. Rzucił jakieś przekleństwo i sapnął z wściekłości. Skręcił w prawo, w mniejszą uliczkę, potem znów. Wjechał na wąską jezdnię i od razu to zobaczył. Po prawej stronie był wielki, oszklony budynek Agory, zaś po lewej – stary, szary budynek. Pod blokiem stało kilka radiowozów i policjantów.
Podjechał tam i zaparkował samochód. Wysiadł. Powietrze było chłodne, ale wisiało w miejscu, nie poruszał nim najlżejszy wietrzyk.
Karol podszedł do policjanta.
– Hejka. Nazywam się Karol Ragner. Chcę wejść do środka.
– Co?
Gliniarz zrobił zdziwioną minę.
– Przepraszam, wstęp tylko dla policji. Teren zamknięty.
– Zaraz... to moja wizytówka...
Westchnął. Obmacał wszystkie kieszenie, ale nie miał przy sobie nic, tylko kluczyki do samochodu i czerwoną zapalniczkę. Spróbował przejść obok gliniarza, ale ten zatrzymał go ramieniem. Sprawiał wrażenie gotowego, żeby rozpłaszczyć twarz Karola.
– Poczekaj... nie rozumiesz! Muszę tam wejść, to ważne. Tam... tam jest mój przyjaciel, Andrzej...
Ale nie musiał kończyć. Zobaczył znajomą, niewysoką postać wychodzącą z budynku. Andrzej był ubrany w długi płaszcz. Na jego twarzy malowało się przerażenie połączone z niepewnością i odrobiną ulgi – zapewne na widok Karola.
– Wpuść go – rzucił cicho. Jego głos był słaby.
Karol ominął gliniarza. Nie miał nawet ochoty szyderczo się do niego uśmiechnąć. Obojętnie wszedł do budynku za Andrzejem. Widział w życiu już wiele, ale jego serce przyspieszało na myśl o tym, co może tam zobaczyć – o tym, co mógł zrobić człowiek pozbawiony wszelkich blokad moralnych.
Na korytarzu stało kilka osób; policjanci i medycy. Wszyscy mieli grobowe twarze. Przypominali armię umarlaków rodem z filmu Tima Burtona.
– Dobrze, że jesteś – rzekł Andrzej.
– Wprost przeciwnie. Nie powinno mnie tu być. W ogóle nie powinno dojść do tego całego szaleństwa! Dlaczego...
– Daj spokój. Obudzisz tylko sąsiadów. To tu. – Wskazał ciężkie, brązowe drzwi.
Weszli do środka.
Najpierw uderzył go ciężki, duszący zapach – okna były zamknięte. Mieszkanie okazało się kawalerką. Po lewej stronie znajdował się nieduży barek prawdopodobnie służący jeszcze niedawno (może jeszcze wczoraj?) za kuchnię; w otwartych szafkach walały się kartony mleka, płatki śniadaniowe, chleb. Po prawej wejście do łazienki. Resztę mieszkania stanowił jeden przestronny pokój. Stało tam biurko, a na nim przenośny komputer, tonący w papierach i śmieciach. Niżej, na podłodze, leżało długi kształt, przykryty czarną folią. Ciało.
– Poprosiłem wszystkich, żeby wyszli na chwilę. Możesz się temu spokojnie przyjrzeć. Tylko... tylko nie odkrywaj ciała... nie wygląda najlepiej.
Lecz Karol go nie słuchał. Zbliżał się do niej, czując, jak na sercu zaciska mu się żelazna pętla.
Stała w kącie. Była ogromna, większa niż cokolwiek innego w tym mieszkaniu. Wyglądała, jakby została wyjęta z zupełnie innej bajki. Stara, zakurzona, przypominała czołg. Sięgała niemal do sufitu. Musiała ważyć z kilka ton.
Szafa.
Karol wyciągnął drżącą rękę i złapał za drzwi – nie drzwiczki, drzwi.
Otworzył ją.
W środku nic nie było. Tylko trochę ubrań i łyżka do butów. Łyżka do butów najbardziej rzucała się w oczy – była pewnie pamiątką, gdyż jej rączka wyobrażała twarz jakiegoś egzotycznego bożka.
– Uff... – westchnął Karol z ulgą.
– Ciekawe, po co w tak małym mieszkaniu taka wielka szafa – rzucił Andrzej.
– Nie wiem. Właściwie to nie chcę wiedzieć. – Karol zatrzasnął drzwi.
Podszedł do czarnej folii i pochylił się nad ciałem. Rozsunął suwak, jednak natychmiast musiał zasunąć go z powrotem. Widział to tylko przez ułamek sekundy, ale wiedział, że nie chce oglądać tego znowu.
– Co o tym sądzisz? – zapytał Andrzej.
Karol podniósł się i otrzepał z kurzu. Zwrócił wzrok na ścianę.
– Wydaje mi się to oczywiste.
– Posłuchaj, Karol... nie możesz wyciągać tak pochopnych wniosków. Owszem, Herman zwiał, ale nie mamy prawa od razu osądzać, że to on... to zrobił. Policja szuka jego śladów, ale on już dostał swój wyrok.
– Nie. Nie rozumiesz. Ja wiem, że on to zrobił. Nie mam najmniejszych wątpliwości. Wszelkie działania mające na celu identyfikację sprawcy są bezcelowe. Andrzej, muszę go złapać. On nie przestanie, dopóki ktoś go nie dorwie. Co noc będą ginęli kolejni ludzie, podczas gdy policja będzie zajmować się analizą śladów.
– I tak szukamy Hermana!
– Bezskutecznie.
Na ten zarzut Andrzej nie odpowiedział. Wyszedł na korytarz i zwołał wszystkich z powrotem. W mieszkaniu zaroiło się od ludzi. Pracownicy Wydziału Zabójstw zbierali dowody oraz ślady, chowali je do szczelnych torebek lub znakowali. Trzech mężczyzn ubranych w jaskrawe, czerwone kostiumy zebrało się wokół ciała.
A Karol wyszedł stamtąd, nie żegnając się.
Przekraczając próg, spojrzał tylko raz jeszcze na szafę.
Ciekawe, co czuł Tomasz Rosiński, kiedy on wyskoczył z szafy.
Uśmiechnął się.
No nic. Może jeszcze się przekonam.
c.d.n.