(Myślę iż przyszła pora, by na chwilę znów spotkać się z panem Johnem i Adalbertem. Dawnom tego nie robił i, szczerze mówiąc nie wiem, czy trzymam formę tych shortów, czy też jest gorzej? Ocena oczywiście należy do Was, jeśli znajdziecie chwilę, bo to przeczytać. Miałem z tym opowiadaniem dość spory problem. Musiałem pierwszy raz połączyć normalny dialog, trochę opisów i napisane myśli jednego z bohaterów. Próbowałem trzymać się pewnych zasad, ale bardziej wynikających z moich przemyśleń, niż z jakiejś konkretnej wiedzy. Dobra... Namieszałem ze wstępem, ale proszę, napiszcie mi przy swojej ocenie, czy wszystkie te połączone składniki były, kurcze, czytelne? Mam nadzieję, że Wam się spodoba.)
- Ostaw Adalbercie sprawy swe dzisiejsze i pójdźże ze mną na cotygodniowy udział w amatorskich działaniach teatrzyku „Świt” – oświadczył pan John spojrzawszy na wielki, ścienny zegar, a następnie odwróciwszy głowę do okna. – Pogoda sprzyja. Pójdziem piechotą.
- Ożesz… - mruknął służący zdejmowawszy przemoczony deszczem beret i zastanawiawszy się, cóż to takiego ten „teatrzyk”?
- Uznałem, iż kultura, choć przez mała „k”, to jednak może zasiać ziarenko nowego i chyba jedynego hobby w twoim życiu. Poza tym to świetna okazja, byś poznał moich wspaniałych przyjaciół i byś wreszcie zaczął „bywać”, Adalbercie.
Lokaj popatrzył na swojego pana z narastającą kolejny raz nienawiścią.
- Toć „bywam”, tego… no… miły…
Pan John westchnął.
- Hmmm… Wybacz, ale twe liczne osadzenia, ja „bywaniem” bym nie nazwał.
- Dobra. Pójdziem zara…
- Ach! – Pan John uderzył się lekko w czoło.
- Przynieśże z bardaszki egzemplarz scenariusza mojej nowej sztuki. – Ćwiczył żem tam ostatnio deklamowanie mej jakże ważkiej kwestii.
Adalbert odwrócił się, splunął ze złością do siebie jako takiego i wychodząc z salonu, pomyślał: „Kwestię twojo, to ja mogie rozwiązać szybko. Oj szybko…”
I sprawdził, czy w kieszeni marynarki ma jeszcze prawie pełną butelkę jałowcówki.
Punktualnie o osiemnastej zjawili się w małej salce teatralnej klubu kombatanta „Odrodzenie” i skierowali się do szatni.
- Odwieś nasze wierzchnie odzienie, przyjacielu i czym prędzej zasiadaj na widowni – powiedział podnieconym głosem pan John. – Dziś będziesz mym pierwszym krytykiem i widzem, drogi bracie w kulturze! Zasię spodoba ci się może?
Adalbert usiadł, jak tylko mógł najszybciej, w najciemniejszym kącie malutkiej widowni i łyknął piekący w gardziel jego anarchistyczną napój.
- Bede żył – powiedział cicho, ale działanie alkoholu i nagła praca strun głosowych tudzież krtani, spowodowała nagły przypływ kaszlu. – Ożesz, jebu twoju mać!
- Cisza! – usłyszał donośny głos i gwałtownie zaszył się za oparciem fotela. Dochodziły go dziwne słowa i zdania, których nie do końca rozumiał. Powoli w głowie Adalberta rodziło się zainteresowanie, by wreszcie nieśmiało wyjrzał zza oparcia. Zobaczył swojego pana, odzianego w szlafmycę i długą koszulę nocną. Pan John miał także podmalowane lekko oczy i zaróżowione równie niemocno policzki. W ręku trzymał świecznik. Naprzeciw niego stała również wieczornie odziana młoda, przecudnej urody niewiasta, płacząca i trzymająca dłonie na sercu.
- Córeczko?! Czyżby sen niedobry? Czemuż balkon na oścież otwarty? Ach... Kwiaty wiosenne... Ktoś zerwał je tej nocy! Te bratki rosną tylko kole młyna... Ten grajek... Czy Olgierd nawiedził cię dzisiaj?! Odpowiadaj, niewdzięczna! – wykrzykiwał pan John do dziewczęcia.
„Nosz jebu twoju mać…” – Adalbert nie mógł wyjść ze zdziwienia – „ Córke ma, świnia kapitalistyczna! Chowa w jakiejś, cholera jedna… Okno jej na ścianie nawet namalował. Ożesz… I jaki zły na nio!”
- Papo... Dziś serce mi pękło. Zawołam Stanisława. Niech szykuje mi automobil i rzeczy me zniesie. Wyjeżdżam za chwilę do Sióstr, do Józefowa. Wolę już habit przywdziać pokutny, niźli spełniać ambicje twe. Kuuoochałam go, Papo. I on umarł był... – wykrzyczało w kierunku namalowanego okna dziewczę. Po czym wyszło i schowało się za ścianę.
„Hmmm” – zaczynał rozumieć Adalbert. Pokiwał głową do siebie jako takiego. – „Temu chował, cholernik jeden! I nie wydawać nio za byle kogo chciał. Ty świnio kapitalistyczna… Ten Olgierd pewnież z prostego ludu… Swój chłop, pewnie! I grajek. A ten tu… Zaraz…”
Zastanowił się.
„Zara… Po co wołać jakiegoś Stanisława, jak można Adalberta przecie! Mnie! Może on drugie życie prowadzi, kom…kem… kambetant jeden?”
- O ja nieszczęsny... Jakże mogłem tak córce tragedię taką zgotować? Nie miałem racji... Stanisław! – wykrzyczał szlochając pan John. Adalbert mimowolnie podniósł się z fotela. Szybko jednak usiadł, gdyż do tego dziwnego pokoju wszedł jakiś zasuszony dziadek w białych rękawiczkach.
- Tak, jaśnie panie? – wykrzyknął.
„A mnie to od przyjaciół każe nazywać, cholera jedna. I od braci…”
Adalbert zacisnął pięści. Słuchał dalej.
- Wyślij Jędrka do miasta! Niech lekarza przywiezie, choćby pod groźbą broni! A żywo! ów nieszczęśnik rusza się jeszcze. Tam, wśród ostrokrzewu. Znieście go z koniuszym i ułóżcie w salonie. Córkę mą trzeba ratować! I jego... I ich uczucie – wykrzyczał pan John, po czym chwycił się za głowę i schował się za ścianą.
Jedno było pewne. „Nic nigdy nie jest takie samo, jak byśmy myśleli” – pomyślał Adalbert, kiedy w ciszy wracali do domu. Po powrocie, zrobił jeszcze swojemu panu kolację, położył się spać wylawszy resztę jałowcówki za okno i przestał odzywać się do pana Johna przez następne kilka lat.
Adalbert z okowów niewiedzy wyjęty
1"Ostatecznie mamy do opowiedzenia tylko jedną historię." - Jonathan Carroll