Wyglądam ostrożnie zza rogu, drżę, przestępuję z nogi na nogę.
Tylko chwila i będzie po wszystkim. Krok, potem drugi i trzeci. Wyciągnięcie ręki do przodu, pewny chwyt. Odważnie, odważnie...
Mam!
Teraz to samo, ale w drugą stronę. Za głośno oddycham, serce bije jak oszalałe. Pot zrasza czoło lepką, ohydną zasłoną.
Do wyjścia nie jest daleko. Ot, cała rzecz w tym, by nie zwracać na siebie uwagi. Ludzie chodzą po korytarzach i zaglądają mi w oczy, kiwają głowami z ugrzecznieniem, zagadują o błahe sprawy, a ja tymczasem niosę pod marynarką coś niezwykle ważnego. Tajne dane, ostatnią istniejącą kopię. Zamierzam ją zniszczyć i tym samym wstąpić na wyższy poziom doskonałości.
Jeszcze tylko kilka metrów - może nikt nie zauważy, że mam twarz pozieleniałą ze strachu. Zapewne już się przyzwyczaili, bo zielenieję średnio trzy razy w tygodniu. Nieważne, co mi pokażą - urządzenia w spoczynku czy urządzenia w akcji.
Jestem tchórzem. Miło mi.
Ostatnie metry, dam głowę, że po lewej stronie marynarki, z przodu, widnieje wyszarpana dziura. Łomot w piersi przyprawia mnie o drgawki.
Jeszcze tylko...
*
William Blacker zjawił się w zamku Vivesstade na wezwanie, z duszą na ramieniu.
Chwilami miał dosyć natłoku obowiązków. Dzielił życie na jedną pracę i drugą pracę, a w międzyczasie brylował w eleganckim towarzystwie. Wszystko z konieczności. Był domatorem i lubił grać w golfa, a tymczasem ciągle musiał zajmować się czymś innym.
Nie uważał się, bynajmniej, za ciężko pracującego - obudzony w środku nocy wymieniłby nazwiska dziesięciu lub więcej osób, które pracują ciężej i więcej. Po prostu wiedział, że nie trafił właściwie i zwyczajnie źle ułożył sobie życie. Dopuszczał też myśl, że owo życie ułożono mu z góry - miał mało do powiedzenia nawet w przypadku bardzo osobistych decyzji. Tak, druga opcja była zdecydowanie bardziej prawdopodobna.
Najwięcej trudu sprawiało mu przygotowywanie przemówień. W obydwu życiowych rolach musiał wykazywać się profesjonalizmem, elokwencją i innowacyjnością. Działał w Radzie Głównej - był posłem królestwa Rechington oraz sekretarzem doskonale prosperującej organizacji Technet. Z uwagi na to, że wymieniony Technet liczył się bardzo w Rechington, Blacker mógł zaoszczędzić pewną ilość czasu. Sprawy królestwa i sprawy organizacji nader często zazębiały się i plątały.
Dzisiaj wizytował Vivesstade z urzędu i nie tylko. Chciał porozmawiać z szefem Technetu. Prywatnie byli przyjaciółmi i William liczył na całkiem miłą pogawędkę, być może partyjkę szachów lub coś jeszcze bardziej odprężającego.
Jak się okazało, szefa nie było. Blacker otrzymał polecenie rozgoszczenia się i zaczął myśleć, w jaki sposób to zrobić. W Vivesstade roiło się od straży. Nic dziwnego, trwała wojna.
Rechington przegrywało starcie niemalże od początku. Po przeciwnej stronie barykady stało potężne i zwarte imperium Chona-Agoine. Choć nie tak rozległe, było zarządzane silniejszą ręką. Blacker wierzył w charyzmę i wiedział, że władca imperium ma jej aż nadto. Tymczasem królowa Rechington zbyt mocno koncentrowała się na spełnianiu zachcianek, żeby móc dostrzec słabe punkty swoich rządów.
Do niedawna szans na zwycięstwo upatrywano w informacjach, jakie posiadał chyba najbardziej irytujący z członków Rady Głównej, niejaki Ethan Yondax. Po długiej i trudnej pogoni siłom Rechington udało się go pojmać i uwięzić w Vivesstade. Z pewnych źródeł wiadomo było, że gdyby tylko zechciał podzielić się wiedzą, potęga Chona-Agoine runęłaby jak nieuważnie potrącony domek z kart.
Blacker westchnął i jęknął - poduszki w salonie gościnnym Vivesstade były twardsze od krzeseł, na których spoczywały.
Wracając do polityki... Wspomniany już Yondax nie miał zamiaru przyczynić się do zwycięstwa Rechington. Nieważne, jak mocno starali się go przekonać - milczał uparcie i dodatkowo psuł nerwy wszystkim zainteresowanym. Po miesiącu starań okazało się, że alarm był fałszywy. Sam wielki imperator Chona-Agoine oznajmił, że Yondax nic nie wiedział, po prostu mieszał mu szyki i pewne nagięcie faktów było konieczne. Zemsta, stwierdzono jednogłośnie, i to zemsta zasłużona. Nikt nie zamierzał jednak wypuszczać nieprzydatnego już więźnia. Przyjaciel Blackera, który osobiście maczał w zajściu palce, sugerował przyczyny humanitarne. Że niby po tym, co przeszedł, Ethan nie będzie w stanie normalnie funkcjonować w społeczeństwie.
Blacker w to nie wątpił. Wiercił się na krześle, poprawiał krawat i kręcił głową.
*
Jadę do budynku Technetu. Mam zamiar zrobić coś bardzo dziwnego. Boję się, ale już wiem, że muszę.
Nad miastem budzi się noc, mokra i drżąca. Wyciąga z domów setki tysięcy ludzi, mami i wabi. Pachnie mrozem i wiatrem. Domy zdają się ożywać, wyciągają długie ręce i gdzieś w górze zawierają umowy, traktaty, zacierają dłonie i łączą je w powitalnych gestach. Podczas dnia rządzą ci mali, spacerujący ulicami, nocami oprócz nich do głosu dochodzi cała reszta mniejszych i większych istnień. Człowiek tylko udaje, że posiadł światło i ciemność. Przecież w samej nazwie gatunku tkwi już życiowa i nieodwracalna prawda: będziesz żył w dzień. Nocą tylko udawał.
Boję się.
Droga rozmazuje mi się przed oczami. Jadę praktycznie na ślepo - widzę siebie, jak wchodzę na górę, następnie kieruję swe kroki do biura i zbliżam się do regału... Jak wyciągam rękę po niewielki, ale niezwykle ważny przedmiot.
Widzę, jak w srebrnej obudowie mikrochipa odbija się moja pozieleniała ze strachu twarz.
Kierowcy za mną namiętnie używają klaksonów.
*
Siedzenie na poduszce okazało się zadaniem na dłuższą metę niewykonalnym. Blacker wstał i dyskretnie rozmasował tylną część ciała.
Z sali po drugiej stronie korytarza dobiegły ordynarne przekleństwa strażników. Kilka głuchych odgłosów sprawiło, że poseł Rechington zadrżał i szybko podszedł do wiszącego nieopodal lustra. Ściany były zbyt cienkie, widocznie podczas odbudowy Vivesstade w Rechington występował brak surowców. Przez warstwę poliaxidu dało się usłyszeć wszystko, łącznie z brzęczeniem łańcucha i tupotem kilku par nóg, zaopatrzonych w mocne, wojskowe buty.
William obejrzał w lustrze swoją twarz - była to wąska, chorobliwie blada twarz tchórza i mięczaka. Niska samoocena brała się z pewnością z tego, że Blacker niemal codziennie zmuszany był do rzeczy, których nienawidził.
Poseł bał się urządzeń, za pomocą których zadawano ból. Na każdym zebraniu Rady Głównej musiał przedstawiać zalety tych urządzeń i konieczność ich wykorzystywania w życiu. Był chorobliwie nieśmiały, a jednak wśród innych członków Rady popisywał się wymową i pełnił rolę głównego mówcy z ramienia Rechington. Odczuwał paniczny strach, kiedy ktoś zbijał jego wypracowane argumenty i doprowadzał do stanu, gdy zaczynał mylić się w prostych zdaniach. To właśnie jemu przypadała rola prowadzenia dyskusji, kiedy przeciwnik danej ustawy okazywał się mądrzejszy i bardziej przewidujący.
Dopóki Yondax nie trafił do lochów Vivesstade, bardzo skutecznie wpędzał Blackera w głęboką depresję. To, że trafił, zawdzięczał jednak przede wszystkim sobie. Był po prostu zbyt inteligentny i zbyt złośliwy. Nie podobała mu się większość ustaw proponowanych przez Technet i przez to doprowadzał posłów z Rechington do białej gorączki. W Radzie Głównej postanowienia zapadały pełną ilością głosów za.
Blacker odsunął się od lustra i wykrzywił wargi w perfidnym grymasie. Teraz on miał przewagę, miał też ochotę, by zemścić się za doznane krzywdy. Za bezsenne noce, podczas których roztkliwiał się nad kolejną porażką. Za swoje przegrane życie. Za to, że był tchórzem i nie potrafił samodzielnie z tym skończyć.
Z pewną miną wyszedł z salonu i zatrzymał się na korytarzu.
*
Siedzę w mieszkaniu, gryząc palce. Nie wiem co robię, dlatego też przesadzam i za chwilę czuję piekący ból. Za mocno wpiłem zęby w ciało i krwawię.
Nie znoszę widoku krwi - szybko odwracam wzrok od dłoni i próbuję nie zwracać uwagi na pieczenie. Tupię w podłogę.
Ból oczyszcza i inspiruje. Rozmyślam i dochodzę do wniosku, że po prostu muszę. Zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie czeka mnie ból znacznie gorszy. Wystarczy jedno małe potknięcie, a skończę jak on - w lochach Vivesstade.
Nie sądzę, by pomogło mi cokolwiek powoływanie się na przyjaźń z moim oprawcą.
*
Blacker powoli otwierał drzwi do pomieszczenia naprzeciwko. Przez moment spodziewał się, że zobaczy obraz, który prześladował go w snach: złośliwy uśmiech i na pół rozbawione, na pół zirytowane spojrzenie zielonych oczu Yondaxa. Ogarnął go strach i zapomniał o tym, co słyszał, zapomniał o wcześniejszych zdarzeniach i prawdopodobnych konsekwencjach tychże zdarzeń.
Ktoś wisiał, rozpięty pomiędzy dwoma kolumnami. Wisiał dość bezwładnie i widocznie nie miał siły podnieść głowy. William z niedowierzaniem rejestrował i szacował zmiany. Tłumił chęć natychmiastowej ucieczki pragnieniem zelżenia znienawidzonego osobnika, pragnieniem pokazania mu raz na zawsze, kto tutaj rządzi. Nie znosił widoku krwi, starał się na nią nie patrzeć. Po chwili stwierdził, że to niemożliwe.
Chrząknął, podchodząc bliżej. Myślał, jak zacząć. Pewne było, że w obliczu jego przewagi Yondax nie będzie więcej próbować żadnych głupich zagrywek. Nie będzie uprzedzać jego pytań i kpić z przygotowanych w domu argumentów. Nie będzie...
- Nie będę, panie Blacker.
William otworzył usta ze zdziwienia.
- Jak to, jak... - wybełkotał.
- Chyba nie odrobił pan pracy domowej. - Ethan patrzył mu w oczy zielonym i zmrużonym spojrzeniem. Mówił z trudem, ale zrozumiale. - Gdzie są... gdzie są pańskie... te, no, ściągawki?
Blacker zatrząsł się ze złości.
- Jak śmiesz! - zasyczał. - Ja na twoim miejscu próbowałbym błagać o łaskę. Z pewnością nie dopominałbym się o więcej. Gdybym wyglądał jak...
- Z pewnością.
- Czyżby mój przyjaciel jeszcze cię nie nauczył, jak należy się zachowywać? - Blacker przyciągnął spod ściany krzesło i usiadł, chcąc zyskać w ten sposób kolejne punkty przewagi. - Po tym, co mówił, odniosłem wrażenie zupełnie odwrotne.
- Cóż za swoista wizytacja. Pro... profesjonalna. W każdym calu.
- Nie przyszedłem z wizytacją, a z wizytą. W Vivesstade jestem mile widzianym gościem, traktowanym z wielkim szacunkiem.
- Nie chwal pan dnia... przed zachodem słońca.
- To nie są czysto zawodowe relacje. Jestem przyjacielem miłościwie panującej królowej i jej nadwornego technika.
- Do czasu. Jeśli narzyga im pan na najpiękniejszy dywan...
William poderwał się z krzesła, ale zaraz znów na nim usiadł. Ten cholerny Yondax wcale się nie zmienił. Przypomina ścierkę do podłogi i to podziurawioną, ale wciąż ma śmiałość kpić ze mnie w żywe oczy, pomyślał.
Spojrzał w górę i stracił większą część pewności siebie. Na wszelki wypadek rozsiadł się wygodniej na krześle i założył nogę na nogę.
Ta rozmowa będzie długa i skończy się moim zwycięstwem, zdecydował.
*
Noc nad Rechington kłuje wzrok światłem nielicznych gwiazd. Jest zimno, bardzo zimno, a ulice wciąż żyją, pulsują. Stoję przed moim blokiem i rozważam, czy aby jestem przy zdrowych zmysłach. Być może już nie.
Wciąż widzę otwierające się szeroko oczy Yondaxa i słyszę, jak zapewnia mnie, że jestem dobrym obserwatorem. Czuję w ustach nagłą wilgoć i po raz kolejny chcę upaść i krztusić się, jęczeć i wymiotować.
Te dziewczyny, które po drugiej stronie ulicy kupczą własnym ciałem, są o wiele odważniejsze ode mnie. Podobnie jak wysiadający z taksówki dresiarz w wyjątkowo cienkiej kurtce. Miasto wokół mnie tańczy, drży nocnym rytmem, a tylko ja stoję jak kołek i po raz kolejny przeżuwam własne tchórzostwo.
*
- Nie wiem czy wiesz, Ethan, ale wyrzucono cię z Rady Głównej. Twój głos przeciwko wprowadzeniu Introix w szkołach przestał się liczyć. Naturalna kolej rzeczy. Już od nowego roku w planie lekcji pojawi się dodatkowy przedmiot.
Blacker z zadowoleniem stwierdził, że tym razem trafił argumentem w sedno. Yondax stracił chwiejną równowagę i zwisł na łańcuchach, rozkaszlał się i zakrztusił krwią. Był to widok z rodzaju zdecydowanie nieprzyjemnych, ale William był skłonny przejść nad tym do porządku dziennego. Ze specjalnej okazji.
- Pomyśl, jaką chwałę przysporzy Technetowi owo przedsięwzięcie. Planujemy działać stopniowo, przecież nie będziemy od razu testować sprzętu na nieświadomych dzieciakach. Najpierw zajmiemy się właściwym rozumieniem pojęcia. Dla wielu termin Introix nie znaczy zupełnie nic, inni krzywią się, jeszcze inni uciekają, gdzie ich nogi poniosą. Teraz nie będą mogli, gdyż takie podejście jest wręcz niszczące dla gospodarki naszego królestwa.
- Jeszcze inni pieprzą głupoty, choć sami mdleją na widok zwykłej igły.
William wstał i był gotów, by chyba pierwszy raz w życiu użyć ręki do obrony poglądów.
- Niech się pan nie krępuje - roześmiał się Ethan zgrzytliwie. - Nie pan jeden. Przyzwyczaiłem się. W dodatku nie oddam. Nie mam jak.
- Zamknij ryj! - niemal ryknął Blacker, podnosząc zaciśniętą pięść.
Na podnoszeniu jednak się skończyło. Nie był w stanie wykonać ruchu, ramię zgalareciało i opadło. Wystarczyło kolejne spojrzenie na zmaltretowaną twarz i pokrwawione dłonie, unieruchomione w vitrolowych zatrzaskach.
- Całe plany i dokumentację, którą obecnie przechowujemy w siedzibie Technetu, opracowaliśmy razem na zebraniach - powiedział, żeby odzyskać przewagę. - Z tego co wiem, zapasowa kopia danych znajduje się również w Vivesstade...
*
Wybiegam jak szalony z sali, zbiegam po schodach, zatykam usta dłonią. Strażnicy schodzą mi z drogi, niektórzy pozdrawiają z szacunkiem. Nie widzę ich. Powietrza, powietrza! O mały włos nie przewracam się o próg. W końcu wyjście.
Docieram do samochodu, niemal kładę się na lodowatej karoserii. Jest ciemno, straże noszą latarenki, widać stąd też migoczącą światłami innych pojazdów główną ulicę. Jacyś ludzie chodzą wokół i mają swoje problemy. Ja zginam się, dotykam kolanami ośnieżonego asfaltu. Nie mam czym oddychać. Jestem głupi. Jestem idiotą, debilem, durniem do entej potęgi.
Jestem tchórzem.
*
Przyjaciel Blackera, szef Technetu, wpadł do pomieszczenia z ogniem w oczach. William jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie.
- Moje plany! - krzyknął, chwytając krzesło i rzucając nim o ścianę. - Mój dorobek całego życia! Moje cenne dane!
Blacker próbował go wypytać, co się właściwie stało.
- Nie przeszkadzaj! - usłyszał, a zaraz potem kolejne krzesło ruszyło na spotkanie ze swoim przeznaczeniem. - Moje plany! Mam szczęście, że większość tego jest jeszcze w Technecie. Szlag trafił ostatnie ustalenia i to, nad czym pracowałem w ciągu zeszłego tygodnia.
William zaczynał rozumieć, ale wcale mu to nie pomogło. Odwrócił się - strażnicy wnieśli do pomieszczenia złowrogo wyglądające urządzenie.
- Ja nie wiem, Ethan - krzyczał szef Technetu, a zarazem nadworny technik Vivesstade - kiedy ty to, do cholery, zrobiłeś! Nie wiem, ale bądź pewny, że odpłacę pięknym za nadobne. Odpłacę w naturze!
Ethan przez dłuższą chwilę nie odrywał wzroku od dziwnej maszyny.
- Mam nadzieję, że z obserwacją pójdzie panu lepiej, niż z działaniem - powiedział do Blackera, zanim jeszcze zgromadzona w urządzeniu energia nie odebrała mu ochoty i możliwości do mówienia.
Został tylko ból i ograniczona przestrzeń. Ból sięgający, z tego co wiedział William, daleko poza granice.
Szef Technetu patrzył, usatysfakcjonowany, jak Yondax próbuje zapanować nad czymś, nad czym absolutnie zapanować się nie dało. Patrzył też z podziwem i z irytacją, bo słowo "absolutnie" po raz kolejny mógł wsadzić sobie w dupę. Potem spojrzał w bok i dostrzegł zzieleniałego, ledwo stojącego na nogach Williama. Mało delikatnie skierował go w kierunku drzwi.
- Panie Blacker...
- Tak?
- Claire była w ciąży. - Ethan mógł się uśmiechać lub nie, ale z pewnością to właśnie złośliwość przebijała w upiornie zielonym spojrzeniu. - W pierwszym miesiącu.
Potem przestała przebijać, zastąpiło ją coś znacznie bardziej pasującego do sytuacji.
* * *
Leżę na stole lub czymś podobnym, rąk i nóg nie widzę, nawet nie czuję. W górze płonie światło tak jasne, że natychmiast zamykam oczy. Uszu nie mogę zamknąć.
- Że też ty, William, okazałeś się takim durniem - mówi z politowaniem mój przyjaciel. - I co niby chciałeś zrobić z tymi danymi?
- Jeszcze się pytasz? - odzywa się kobiecy, upojny głos. - Chciał je zniszczyć. Oznajmił to kilkakrotnie, zanim straże dowiozły go tutaj.
- Och, William - to znów mój przyjaciel. - Ty, wierny pracownik Technetu? Nie chcę, nie mogę w to uwierzyć.
- Otwórz oczy.
Posłusznie otwieram, po czym zauważam, że światło zniknęło. Nie! Jest ciągle, tylko teraz mam je z tyłu. Wraz ze stołem wykonałem obrót o dziewięćdziesiąt stopni i znajduję się w pozycji pionowej.
- Powiedz mi - indaguje gdzieś z daleka mój przyjaciel - dlaczego chciałeś to zrobić?
- Mów. - Mojej twarzy dotyka delikatna dłoń kobiety. Głos powinienem znać, ale strach sprawia, że nie kojarzę nawet prostych rzeczy.
- Chciałem... - jąkam niewyraźnie. - Chciałem... To zbrodnia, ja nie mogę pozwolić, żeby cierpiały niewinne dzieci. Moje dzieci.
- Jakie znów twoje dzieci, William? - Kobieta lekko głaszcze mnie po policzku. - Przecież ty nie masz dzieci.
Przed oczami staje mi Claire - najpiękniejsza istota pod słońcem. Spędziłem z nią dwa szczęśliwe miesiące i okazało się, że podczas tych miesięcy zaszła w ciążę. Urodziła bliźniaki. Miałem córkę i syna.
- Mam dwoje dzieci. - Potrząsam głową, chcę strącić tę dłoń, nie wiem, do kogo należy. - Dwoje dzieci i nie pozwolę, słyszycie, żebyście wypróbowywali na nich zdobycze waszego cholernego Introix! Moje dzieci nie będą cierpieć!
Trzynaście lat nie wiedziałem, że jestem ojcem. Trzynaście długich, bezużytecznych lat. Trzynaście długich lat byłem tchórzem i pomyśleć, że najbardziej znienawidzony przeze mnie osobnik zmienił moje życie właściwie kilkoma tylko słowami.
- Och, nie pozwolisz? Naprawdę?
Kobieta wysuwa się do przodu, ma na twarzy maskę z piór i nie wiem, kim jest. Uśmiecha się do mnie ustami pokrytymi grubą warstwą bordowej szminki, szepce "będzie bolało" i odchodzi.
Jednocześnie szef Technetu wykonuje krótki gest dłonią i stojący obok strażnik już wie, co ma robić. Drugi też. Tacy właśnie są przyjaciele.
Wolę wrogów.
Wolę wrogów [opowiadanie niby s-f]
1I must say I'm disappointed in your progress. I imagined you would be here sooner.