Reżim
- Dlaczego droga do Cavados nie została zbudowana na czas? – ryknął prezydent. Szklanki ustawione na dębowym stole zadrżały. Zebrani w sali adjutantci wzdrygnęli się, mrużąc oczy.
- Panie generale! – stojący na baczność pułkownik zadarł głowę, zawieszając wzrok na godle. – W rejonie wystąpiły problemy logistyczne. Wieśniacy zagrodzili drogi, wstrzymywali dostawy.
- Tak? A kto u diabła odpowiadał za transport? – przywódca spojrzał spode łba. Na czole mężczyzny, do którego zostało skierowane pytanie, pojawił się perlisty pot.
- Kapitan Pulovizer!
- Ten idiota?
W odpowiedzi otrzymał nieme przytaknięcia.
- Rozstrzelać. Kapitana... Wioskę... Wszystkich w okolicy!
- Tak jest! – Pułkownik zasalutował. Niepewnie spojrzał na prezydenta. – A co z drogą do Calvados?
- Jak to, co, bęcwale! Spalić miasto, rozstrzelać ludzi. Droga już nie będzie potrzebna!
- Co za idiota, kretyn skończony, zmasakrował ludzi w Pejos? – wyrzucił z siebie pytanie prezydent. Zgromadzeni w ogródku doradcy przełknęli ślinę. Odpowiedź nie padła.
- Ty, generale Ferros! – wskazał palcem na niskiego mężczyznę. Ten, gdyby mógł, zapadłby się pod ziemię. – Znaleźć tego imbecyla, rozstrzelać! Nie może tak być, że wydaję rozkaz, aby zniszczyć Calvados, a wy wyrzynacie mi całą okolicę, bo wam po drodze!
- Tak jest! – krzyknęli chórem.
- Niech mi tylko który zapchlony, psia jego mać, debil powie, że wybił całe miasto, żeby zabić generała Ferdinanda... – Prezydent wziął głęboki wdech. – To ukatrupię jak psa!
Młody, świeżo mianowany pułkownik wystąpił przed szereg. Dumnie zasalutował, mocno wypinając pierś.
- Panie prezydencie. Melduję, że wykonując polecenie złapania osoby odpowiedzialnej za rzeź w Pejos, wydałem rozkaz, aby za wszelką cenę wykonać wolę prezydenta!
- Ty cwelu niemoralny! Jak mogłeś? Żeby zrzucić trzysta ton bomb na miasto, tylko po to, aby zabić małego generała?
- Mocno się chował, panie prezydencie!
- Pod muuuur! Szujo ty jedna! Rozstrzelać!
Policja wojskowa i żandarmi szybko pochwycili, młodzika i ciągnąc za skute ręce, szurali jak ścierwem po ziemi.
- Dobra. Sprawy najważniejsze. Od tygodnia nie ma dostaw żywności do stolicy. Lud głoduje. Co jest tego przyczyną?
Zgromadzeni doradcy nerwowo pokręcili głowami. Ktoś z trudem przełknął ślinę. Inny wywrócił oczami.
- No? Gadać, bo każę rozstrzelać!
- Panie prezydencie! – Z szeregu wysunął się tęgi generał brygady. Kilkanaście odznaczeń zdobiło pierś. Na kapeluszu, nieco ponad daszkiem, widniał proporzec zasługi. – Melduję, że w związku z zagładą Calvados, Ferros, Pejos oraz w okolicach tych miast, nastąpiło wzmożenie kryzysu gospodarczego.
- Tak? A kto za to odpowiada!
- Za co... – zapytał nieco zdezorientowany.
Prezydent zacisnął pięści. Poczerwieniał na twarzy.
- Pod muuuuuur! Pod mur i kule pakować w ten pusty łeb!
W chwilę później, generał był ciągnięty przez silnych żandarmów. Jeszcze zza drzwi, dochodziły głosy rozpaczliwego płaczu. Kiedy zapanowała cisza, prezydent spytał nieco uspokojony:
- Kto za to odpowiada?
- Działem zaopatrzenia kieruje niedawno mianowany kapitan Seguda.
- A ten skąd się wziął? – spytał bardziej siebie, niż wysokiego, barczystego podpułkownika.
- Został mianowany, za rozstrzelanego dowódcę armii zachodniej, generała dywizji Alegevery. – Błysnął zwięzłą informacją.
- Ach tak... Rozstrzelać tego podpułkownika! Wszystkich!
- Dlaczego do obiadu nie podałeś soli, ty świński pomiocie?
Kucharz drżał. Okrągła twarz spurpurowiała, niczym dorodny granat. Jęknął coś, jednak nie wydusił z siebie żadnego słowa.
- Zawołać mi zaopatrzeniowca pałacu! Migiem matoły!
W dwie minuty później w sporej kuchni, poza szefem kuchni, służkami i ordynansem, stał wezwany zarządca zaopatrzeniowy w stopniu sierżanta. Drżał, jak wszyscy.
- Dlaczego... – Chrząknął, skrzywił usta i wziął głęboki wdech. – Dlaczego – zaczął ponownie – nie ma soli, a zamiast indyka, dostałem kurczaka?
- Panie prezydencie... Państwo przeżywa straszny kryzys. Wiele miast zostało... Brakuje ludzi do wszystkiego. Naprawdę, robimy co możemy. Zabieramy biednym, dajemy sobie...
- Milcz pierdoło wstrętna! Rozstrzelać! Całą służbę, kucharzy, wszystkich!
- Służba! Służba! – wrzeszczał do pustych ścian. Dębowy stół był pozbawiony obiadowego okrycia. We wszystkich salach panowała cisza.
- Słuuuuuużba! Ruszać się gamonie! – Wstał i uderzył pięścią w blat. Zmełł przekleństwo i poprawiwszy frak, ruszył do holu. Gdzie nie spojrzał, nikogo nie dostrzegł.
- Gdzie jest jakikolwiek człowiek! Hę? Pytam się? – Zdzierał gardło, jak tylko mógł. Poza echem, nikt nie odpowiedział. Stanął przed rozłożystym lustrem. Spojrzał na siebie. Twarz przeszył dumny półuśmiech.
- Jak mi tu ktoś nie przyjdzie, to każę rozstrzelać!
Przebiegł cały pałac prezydencki i ogród. Nie spotkał nikogo.
- Kto jest za to odpowiedzialny?! Osobiście rozstrzelam!