Montgomery i mąż pani White
Pogoda była paskudna nawet jak na L.A. Gorąco, jak to w każdy dzień lata, sucho. Kurz unosił się w powietrzu, a pod sufitem łopotał wiatrak.
Siedziałem w swoim biurze, czekałem, szlag wie na co. Z nogami na stole czytałem gazetę. Co jakiś czas tęsknie spoglądałem na drzwi. Z drugiej strony dało się przeczytać: „Francis Montgomery. Prywatny Detektyw”.
Interes szedł gorzej niż zwykle. Kończyła się kasa, a co gorsza – kończyła się whisky. Łyknąłem trochę ze szklanki. Ohyda. Ciepłe. Pewnie za długo stało na słońcu, bo w smaku też nie było najlepsze. Popatrzyłem na czarny telefon, choć wiedziałem, że nie zadzwoni, niezależnie od tego, jak bardzo bym tego chciał.
Wstałem, dość już miałem siedzenia w tej klitce. Zarzuciłem prochowiec, wyciągnąłem rękę po kapelusz. Ktoś zapukał.
- Proszę! – rzuciłem oschle. Gdzie klienci, jak ich potrzeba? Ale akurat jak chcę wyjść, to przychodzą. Psiakrew.
Jakże później miałem żałować, że wpuściłem tę kobietę. Ale, co to była za kobieta. Zachowywała się jak królowa, weszła, spojrzała na mnie i zabrakło mi języka w gębie. A często mi się to nie zdarza. Panienka uniosła brwi.
- Pan Montgomery, jak mniemam?
- Zgadza się.
Coś mi zaświtało. Chyba dzwoniła jakaś babka, chciała przyjść, ale w końcu nie przyszła.
- Panna White?
- Pani White – poprawiła.
Pół godziny później jechałem wysłużonym fordem (lubiłem tego grata), pod pachą czułem znajomy ciężar colta. Przyjąłem zlecenie. Później miałem żałować.
Typowa robota, nic nowego, nic ciekawego. Mąż mnie zdradza. Mam go dla pani śledzić? Tak, chcę zobaczyć zdjęcia. Nic nadzwyczajnego. Poza kasą – powiedziała, że da dwa razy więcej, niż zwykle. A to już coś. Whisky jest droższa z dnia na dzień. Pieprzona prohibicja.
Przez kilka dni śledziłem bogatego frajera, który stukał się z dziwkami po motelach, zamiast być wierny żonie. Porobiłem zdjęcia, zwykła robota. Podchodzisz do okna, pstrykniesz kilka fotek, zapiszesz gdzie, z kim, o której – na wszelki wypadek. Zawsze można jeszcze wypytać dziwki z dziewiątej alei:
- Jasne, stary – przyjeżdża tu co jakiś czas, płaci grubym szmalem!
I tak dalej. Dowiadujesz się, że za każdym razem bierze inną, płaci po sto dolców za numerek, zabiera do motelu. A później żadna z nich nie wraca na ulicę.
I dowiadujesz się, że coś śmierdzi.
Ja tego właśnie się dowiedziałem. Stary złamany gliniarski nos mi mówi: coś śmierdzi. Zastanawiałem się co, myślałem nawet, czy nie przedzwonić to Tony'ego i dowiedzieć się co nieco o panu White. Gówno – nic nie było. Tym bardziej coś śmierdzi.
Dlaczego pani White wynajmuje podrzędnego detektywa, skoro może mieć najlepszego w mieście? Żaden ze mnie Pinkerton. Odpowiedź przyszła tyleż nagle, co niespodziewane.
Gdy drogę zagradza ci trzech łysych drabów i mówi, że niepotrzebnie węszysz, zaczynasz zastanawiać się, gdzie popełniłeś błąd. Ja się właśnie zastanawiałem. Największym błędem był colt – nadal był w schowku na rękawiczki. Jakbym miał go przy sobie, to kawał żelastwa byłby dobrym argumentem w dyskusji. Wtedy po raz pierwszy żałowałem, że w ogóle przyjąłem zlecenie. Jasne, byłem mistrzem południowej Californi w boksie. Ale ile to było lat temu. Na tyle dużo, aby trzech drabów skopało mnie mimo ich jednego złamanego nosa.
Leżałem w szpitalu, paliłem ostatnią fajkę i zastanawiałem się, co poszło nie tak. Poza zostawieniem colta w samochodzie. Byłem blisko, nadepnąłem sukinsynowi na odcisk, skoro wysłał na mnie drabów. Któraś dziwka nakablowała? W końcu wypytywałem o ich ulubionego klienta.
Poszedłem do Tony'ego. Powiedział, że wyglądam jak wrak. Jakbym sam jeszcze tego nie zauważył. 'Porucznik Anthony Topolis' – czytam na tabliczce. Szycha, daleko zaszedł. Powiedziałem mu, czego się dowiedziałem. Potrzebowałem informacji. Ale zanim się nimi podzielił:
- Frak, jesteś w gównie po łokcie i jeszcze wierzgasz.
Zawsze się zastanawiałem, skąd on bierze te metafory. W gównie po łokcie. Wszyscy się zastanawiali, skąd mu się to bierze. Kiedyś myślałem, że może jak był smarkiem, to wpadł do szamba. Teraz też tak myślałem. Ale nie wiedziałem już całkiem, o co chodziło z wierzganiem.
- Od kilku miesięcy znikają dziwki z miasta. Jakby rozpływały się w powietrzu. Czy to ma coś wspólnego z twoim White'em? Nie wiem, Frank.
Przynajmniej wiedziałem, co w tej sprawie śmierdziało. To gówno, o którym wspomniał Topolis.
Kilka dni później miałem rozmowę z panią White.
- Ma pan te zdjęcia?
Jasne. Jestem w końcu profesjonalistą Jak coś robię, to do końca. Pokazałem jej zdjęcia. Nie wydała się zaskoczona, tak, jak nie pytała o obity pysk. Przyjęła to ze spokojem królowej. Wręczyła mi kopertę pełną kasy.
- To znacznie więcej, niż się umawialiśmy – rzuciłem, zaskoczony. Zgasiłem ostatniego papierosa i patrzyłem w te jej wielkie oczy.
Było za dużo. Kilka razy za dużo. Chciała, abym zrobił dla niej coś jeszcze. Dlatego zapłaciła więcej. A co mam zrobić?
- Zabije pan mojego męża.
- O nie, laluniu. Co to, to nie. Jestem detektywem, nie łajzą na zlecenie. Pani chyba nie wie, z kim ma do czynienia.
- Ależ doskonale wiem, z kim. Panie Montgomery.
To była jej tura na pokazywanie zdjęć. Skąd ona je wytrzasnęła? Teraz przynajmniej wiedziałem, dlaczego wynajęła mnie. Miała haka. Na tym haku mógłbym powisieć ze dwadzieścia lat, w stanowym pierdlu. Chyba, że chłopaki Vinny'ego dowiedzieliby się o nich wcześniej. Nie miałem wyjścia. Za to miałem wielką ochotę zacisnąć ręce na tej jej łabędziej szyi.
Obudziłem się pierwszy. Lało od wczoraj. Nalałem sobie szklaneczkę. Rano, przed obudzeniem w ogóle nie wyglądała jak królowa. Całe jej dostojeństwo gdzieś się podziało. Teraz wyglądała jak każda inna kobieta. Oczy zamknięte, włosy rozrzucone na poduszce. Wyszedłem na balkon. Zastanawiałem się, czy łóżko było gratis, do zlecenia, czy wliczyła w ten szmal, które miałem w kopercie, w prochowcu.
Z rękami w kieszeniach, wyszedłem z mieszkania. Śniadanie w Ronny's Diner. Paskudne grzanki z jajecznicą na maśle. To musiały być stare jajka. Jajecznica u Ronny'ego nigdy nie była dobra. Nie wiem, dlaczego ją zamówiłem. Kawa też była paskudna, ale postawiła na nogi.
Wiedziałem, gdzie facet mieszkał, nie było na co czekać. Wsiadłem w forda i pojechałem. Posiadłość państwa White w Hollywood budziła szacunek. Chata jak w mordę strzelił.
W środku czekał na mnie wielki czarnuch. Nie spytał o nic, nawet sukinsyn nie zaproponował, że zabierze mój płaszcz. Na dzień dobry dostałem w mordę. Ale tym razem nie popełniłem błędu – colt był na swoim miejscu. Kawał żelaza dodaje pewności siebie i nawet w największym czarnuchu budzi wątpliwości. Gdy patrzył w wielką jak tunel lufę, mamrotał coś jeszcze o litości. Dostał za swoje, pieprzony goryl.
Krążyłem po domu, nie znalazłem pana White'a, ale znalazłem dziwki. Trochę w lodówce, trochę w piwnicy. Dotąd rzygam, gdy o tym pomyślę. Kilka kawałków schował nawet w łazience. Rozumiałem, dlaczego żona chciała go zabić. Jakbym miał takiego męża, też chciałbym go zabić. Wszystko się układało: dlaczego wybrała mnie, dlaczego chciała, bym najpierw go śledził.
Słyszałem samochód, nim nadjechał, zdążyłem schować ciało czarnucha, a krew nakryć dywanem. Nadjechał pan domu. Czekałem tylko, aż powie „kochanie, jestem w domu”. Ja go przywitam. Jak tylko wszedł do domu sprzedałem mu kilka gramów ołowiu w klatę – chwilę zdychał.
Parę minut później słyszałem syreny i zdałem sobie z czegoś sprawę: byłem w gównie po same uszy. Teraz wiedziałem już, skąd Tony brał te wszystkie metafory.
Montgomery i mąż pani White [czarny kryminał - szkic]
1
Ostatnio zmieniony sob 13 cze 2009, 18:34 przez ZviR, łącznie zmieniany 2 razy.
//generic funny punchline