Czarna Dama: Rozdział II [wojenny/ sensacja]

1

Wiosna, 1969




Amerykańskim samolotem zaczął targać wiatr. Ciężkie krople deszczu uderzały o przednią szybę, uniemożliwiając dobry widok. Załoga poczuła, że obniżają lot.

- Co się dzieje? – zapytał pilota porucznik Node.

- Tylko burza – uspokoił go, niezbyt przekonującym tonem. – Zaraz powinno się uspokoić.

Nicholas Squire, który przegrał kolejne pięć centów w pokera, spojrzał niespokojnie w boczne okno. Na tle ciemnego nieba dostrzegł słaby zarys skrzydła, wściekle atakowanego przez niezliczone krople deszczu.

Pod nami musi już być las – pomyślał i wytężył wzrok, by dojrzeć korony drzew.

- Hej, Nick – zawołał Charlie Greene. – Ile stawiasz?

- Hmph – mruknął pod nosem i wstał z miejsca. Charlie zmierzył go triumfującym spojrzeniem i zawołał:

- Jeden wykończony, dziewczęta! Matthew, ile stawiasz?

Nicholas miał złe przeczucie. Podszedł do porucznika i rzekł:

- W Wietnamie są inne burze niż w Stanach. Niech pan wezwie pomoc.

Node spojrzał na niego, a na jego twarzy zagościł uspokajający, ciepły uśmiech.

- Siadaj, Nick – powiedział cicho. – Nie alarmuj pozostałych. Jestem pewny, że to nic wielkiego.

Wcale nie pocieszony, usiadł przy Arthurze. Arthur był młodym szeregowym, słynącym z wybitnej celności i dość czarnego poczucia humoru. Nick jednak miał wrażenie, że tylko z nim można teraz poważnie porozmawiać, toteż ucieszył się widząc puste miejsce za nim.

- Coś jest nie tak – rzekł, nachylając się w jego kierunku.

- Tak, wiem – odpowiedział. – Dziwna sprawa.

Nicholas zapałał nagłym uwielbieniem do Arthura. Spośród całej zgrai, znalazł się jeden, który trzeźwo myślał.

- Node bagatelizuje sprawę – ciągnął, rad, że może zasięgnąć języka.

- To normalne dla niego – powiedział, wykonując swój charakterystyczny gest poprawiania okularów. – Zorientuje się dopiero, gdy wszyscy będą leżeć i kwiczeć.

Nick poczuł, jak jakiś lodowy odłamek spada mu do żołądka. To, co powiedział Arthur wcale mu się nie spodobało.

- Wyluzuj – zalecił szeregowy. – To chyba nieuniknione.

Co? – pomyślał Nicholas i skręciło go z mdłości. – Jak to nieuniknione? Chryste, przecież to się nie może tak skończyć. Co z Kate? A Catherine i Kathy? Przecież to niemożliwe.

- Z jednego się cholernie cieszę – kontynuował Arthur. – Ta gnida Greene dostanie to, na co zasłużył.

- Przestań – skarcił go Nick. – Moglibyście się pogodzić… w takim momencie.

- Chyba żartujesz. Chcę obejrzeć jego klęskę.

Nicholas był zdumiony; jak to możliwe, że najspokojniejszy z całej dziewiątej kompanii mówi takie rzeczy, tuż przed katastrofą? Coś tu było nie tak.

- Zaraz… o czym ty mówisz?

- O czym ty mówisz?

- Jak to o czym? – obruszył się Nicholas. – Myślałem, że gadamy o…

Nagle samolotem gwałtownie wstrząsnęło; grających w pokera rzuciło o ścianę. Nick uderzył nosem o metalową poręcz, Arthur upadł na posadzkę.

- Paulie, co się stało!? – krzyknął porucznik Node, zbierając się na nogi.

- Nie mam pojęcia! – zawołał pilot. – Chyba coś z silnikami!

Bujnęło i zaczęli pikować w dół z zawrotną prędkością. Ryk wiatru wypełnił wnętrze.

- Trzymać się! – rozbrzmiało ostatnie polecenie.

Uderzyli w coś z ogromną siłą. Nick stracił świadomość.





Obudził się zaledwie chwilę później, a przynajmniej tak mu się wydawało. Czuł promienisty ból w kręgosłupie. Żyję? – pomyślał, mając ogromny mętlik w głowie. Gdzie jestem?

Ponownie otworzył oczy. Promienie słońca już nie docierały do wnętrza małej izby, więc mógł ocenić, gdzie się znajduje. Przetoczył się na bok, pojękując cicho. W izbie stało małe krzesło, na którym znajdowały się jakieś strzykawki. Usłyszał kroki, których dźwięk odbijał się w jego podświadomości, kiedy ponownie zamknął powieki.

Obraz powoli wyostrzał się i ujrzał nad sobą twarz kobiety. Wyglądała na azjatkę.

- Wizisz mię? – zapytała topornym angielskim. Nick nieznacznie skinął głową. Kobieta odwróciła się na pięcie i wyszła z izby.

Nicholas powoli przypominał sobie, co się wydarzyło. Co z pozostałymi? – przemknęło mu przez głowę. Gdzie ja jestem?

Nie chciał zasypiać. Nie czuł lewej ręki. Ponownie usłyszał kroki, tym razem pewniejsze i miarowe. Nad nim pochyliła się inna kobieta, tym razem wyglądająca na amerykankę. Usiadła na pobliskim krześle.

- Jak ci na imię? – zapytała, przeciągając głoski. To nie może być amerykanka - pomyślał. Milczał.

- Chcę ci pomóc – powiedziała łagodnie. – Jesteś wśród przyjaciół. Powiedz mi swoje imię.

- N… Nicholas – wymamrotał Nick, próbując trzeźwo myśleć. – Nicholas.

- Brawo, to nie trudne, prawda? – pochwaliła go kobieta, jakby przemawiała do małego, chorego dziecka. – Pamiętasz coś?

Skinął głową.

- Wyciągnęliśmy cię z wraku samolotu. U.S. Army, nieprawdaż?

Przebłyski wspomnień wypełniły jego umysł. Serce nakazywało zaprzeczyć, ale rozum mówił, że owa kobieta wie, że to prawda.

- Co… - wychrypiał – z pozostałymi?

Nieznajoma złapała go za dłoń. Nicholas poczuł przyjemne ciepło; odzyskiwał czucie w lewym ręku.

- Tylko was dwóch przeżyło – powiedziała. – Skontaktowaliśmy się już z koreańską bazą lotniczą, bo chyba tam lecieliście?

- Kim jesteś? – zapytał Nicholas, zaczynając wracać do siebie. Jego ciało wypełniło błogie ciepło, umysł zaczął pracować. Nawet ból w kręgosłupie zelżał.

Kobieta wstała i chwyciła butelkę. Wlała jej zawartość do małej szklanki i postawiła na krześle.

- Jestem Latanya – odpowiedziała. – Możesz mi mówić Tanya.

- Na początku myślałem, że jesteś amerykanką – rzekł zaskoczony Nick. – Co Rosjanka robi w Wietnamie?

- Moja matka była amerykanką – powiedziała Latanya, odwrócona do niego plecami. – Co robię w Wietnamie? Próbuję pomóc ludziom, którzy z tą wojną nie mają nic wspólnego.

- Wysłanniczka ZSRR?

- Zwykła pomoc humanitarna dla tych niewinnych ludzi – odpowiedziała, kręcąc głową.

- Jest tu Armia Czerwona?

- Są tu ludzie wrażliwi na ludzką krzywdę.

- A co z rezolucją?

- Politycy. – Latanya prychnęła wzgardliwie. – Politycy dbają tylko o własny wizerunek. Ludzie, mieszkający w tych wioskach naprawdę potrzebują pomocy.

- Sowieci stali się wielką maszynką humanitarną, huh?

- Działam tylko na polecenie mojego kraju – rzekła stanowczo, zmierzając do wyjścia. – Jak poczujesz się lepiej, zostaniesz przetransportowany do koreańskiej bazy lotniczej.

Wyszła, pozostawiając Nicholasa samego. W jego myślach przewijało się jedno pytanie: kim jest ten drugi szczęściarz?



Kilka dni później, Nicholas wróćił do formy, i dowiedział się, że drugim ocalałym był Arthur Sunny. Z katastrofy wyszedł praktycznie bez szwanku, toteż podczas gdy Nicholas się kurował, on dowiedział się pewnych rzeczy.

Jak się okazało, owa wioska, w której przebywali znajdowała się na pograniczu północnego Cu Chi. To oznaczało, że nieświadomie zmienili kierunek lotu.

- Jakim cudem Paulie tego nie zauważył? – obruszył się Nicholas, gdy razem z Arthurem siedzieli obok studni. – Może uniknęlibyśmy burzy!

Arthur obserwował, jak jedna z mieszkanek napełnia wodą drewniany kubełek. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko, szczerząc żółte zęby. Arthur szybko odwrócił wzrok.

- Node nie żyje. Greene i Mattheew nie żyją. Paulie nie żyje. Chryste…! Musimy stąd nawiać, chcę zjeść porządny obiad.

- Przy odrobinie szczęścia, zjesz sushi – rzekł ponuro Nick. – Dzisiaj zabiorą nas do koreańczyków.

- Okay.

Wioska położona była na ogromnej polanie, wokół której rozpościerał się gęsty las. Wszystko wyglądało jak na zdjęciach z Sierra Leone, które Nick widział w gazecie. Wyjątkiem byli jedynie ludzie, nie czarno, a żółtoskórzy.

Jak się dowiedział Nick, koreański helikopter miał się zjawić w godzinach wieczornych, tak więc czekał ich cały dzień w tej zapomnianej przez Boga wiosce, jak ją podsumował Arthur.

Oprócz Tanyi po wiosce raz za razem przechadzali się mężczyźni w białych kamizelkach, na których widniał niebiesko-czerwony krzyż.

- To rosyjscy wolontariusze – wyjaśnił Nicholas. – A przynajmniej tak twierdzi Latanya.

- To ten smakowity, jasnowłosy kąsek? – zapytał Arthur, uśmiechając się chytrze. – Ona też jest wolontariuszką?

- Chyba tak.

- Dlaczego nosi radziecki mundur?

Nick nie odpowiedział, zadając sobie to samo pytanie. Tanya stanowiła dla niego zagadkę, na którą na razie nie próbował odnajdywać odpowiedzi. Spojrzał na młodą wietnamkę, walczącą z napełnionym kubełkiem wody. Gdy wstali by jej pomóc, upadła nagle na ziemię, oddychając z trudem.

Nicholas i Arthur podbiegli do niej i zanieśli dziewczynę do szpitala, w którym jeszcze niedawno leżeli. Wszyscy okoliczni wolontariusze i lekarze, a także starsi mężczyźni zebrali się w szpitalu. Do żołnierzy podszedł siwy azjata w białym fartuchu i rękawiczkach.

- Nazywam się Lu Ji. Jestem lekarzem. Panowie pomogli tej młodej damie. Dziękuję w imieniu wszystkich mieszkańców – rzekł cienkim głosem. Zadziwiająco dobrze mówił po angielsku.

- Co jej się stało, doktorze? – zapytał Arthur. – Na co jest chora?

- Niestety to kolejny przypadek czarnej grypy. Obawiam się, że nie możemy jej pomóc.

- Czarnej grypy? – powtórzył Nicholas, dotknięty słowami doktora.

Lekarz usiadł na krześle i westchnął przeciągle. Wyglądał bardzo staro.

- To się zaczęło tydzień temu. W tym samym czasie przybyli do nas przyjaciele z ZSRR.

Arthur chrząknął znacząco. Nick go zignorował.

- Co się zaczęło? – zapytał. – Grypa?

- Pewnego pięknego, słonecznego dnia moja żona wyszła wydoić kozę – podjął starzec. - Zawołała mnie nagle. Gdy wyszedłem, zobaczyłem dziwne światło na niebie. Przestraszyłem się, sądząc, że za chwilę dojdzie do eksplozji, ale nie. Światło jakby opadło za kurtynę drzew. Dopiero wieczorem usłyszeliśmy ogromny huk. Następnego dnia moja żona zmarła, a na jej skórze pojawiły się czarne krosty. Cierpiała bardzo, a ja cierpiałem z nią. Później pojawili się zacni wolontariusze, przywożąc z sobą kartony leków, lecz okazały się niewystarczające na grypę.

- Co to była za eksplozja? – zapytał Nick, marszcząc brwi. – Sprawdziliście to?

- Próbowaliśmy, panie – odpowiedział Lu Ji. – Lecz każdy, kto to miejsce odwiedził, nie wracał do nas.

- Czarne krosty… - mruknął Arthur. – Eksplozja i czarne… niech mnie szlag, to może być choroba popromienna.

Nicholas zastanowił się przez chwilę.

- Tak, to ma sens – odrzekł. – Tylko martwi mnie to światło na niebie… jest pan pewny, że to nie był samolot?

- Tak, panie.

- Moment – powiedział Arthur. – Kto chciałby zrzucać na to miejsce broń jądrową?

- To nie mogła być broń jądrowa. – Nicholas odwrócił się do wyjścia. - Ale nie wydaje wam się dziwne, że dzień po eksplozji przyjeżdżają tu… „wolontariusze” ZSRR? Wspomnę o waszej sytuacji mojemu dowództwu, panie Lu. Teraz proszę mi wybaczyć, muszę się przygotować do odlotu.





Aż do wieczora Nicholas nie zobaczył ani jednego wolontariusza, co dobrze wróżyło. Ustalił z Arthurem, że gdy znajdą się u koreańskiego dowódcy, przekażą mu informację o wydarzeniach w tej wiosce. Nie widział również Latanyi , toteż nie mógł jej podziękować za opiekę. Gdy zaszło słońce, na niebie pojawił się koreański helikopter i z dwoma żołnierzami na pokładzie, rozpoczął drogę do bazy lotniczej.

Siedząc w środku, Nicholas próbował jeszcze uchwycić jakieś ślady po wybuchu, lecz ciemność i ostry zwrot helikoptera uniemożliwiły to.



Wylądowali koło imponującego szeregu koreańskich „Iroqueezów”. Na placu przywitał ich pułkownik Mo Huri. Nick zasalutował i rzekł:

- Kapral Nicholas Squire, oraz szeregowy Arthur Sunny z U.S. Army. Nasza kompania miała wypadek, nasz samolot runął podczas burzy. Pułkownik Node i pozostali żołnierze nie żyją.

- To przykra wiadomość, kapralu – odpowiedział pułkownik, prowadząc ich do dużego, wykładanego białym kamieniem budynku. Stojący przy wejściu wartownicy łypnęli na Nicka nieżyczliwie, lecz widząc prowadzącego ich pułkownika, wyprostowali się dumnie.

Znaleźli się w biurze pułkownika Huriego. Mo wyszeptał instrukcje koreańskiemu żołnierzowi. Ten zasalutował i odszedł miarowym krokiem.

- Słyszeliśmy już wcześniej o katastrofie waszego samolotu – rzekł pułkownik, siadając za biurkiem.

- Proszę przekazać wyrazy wdzięczności obywatelom wioski w północnym Cu Chi – powiedział szybko Arthur.

Pułkownik Huri skinął głową i otworzył teczkę z papierami.

- Wasz oddział stacjonuje na południu Sajgonu. Zostaniecie tam wysłani jutro rano. Na razie, Lij przygotuje wam pokoje, w których przenocujecie.

- Jeszcze jedno, panie Huri – powiedział ostrożnie Nicholas. – Będąc w… wiosce na północy Cu Chi…

- W Hijorashyijoloji – wtrącił życzliwie pułkownik.

- Eee… tak, tam – rzekł Arthur. – Słyszał pan o chorobie zwanej „czarną grypą”?

Huri pokręcił głową, przybierając poważny wyraz twarzy. Nick uznał, że nie ma w tym oszustwa.

- Tamtejszy lekarz, Lu Ji opowiedział nam o pewnym zdarzeniu. Tydzień temu, na niebie pojawiły się dziwne światła, a w nocy usłyszeli eksplozję. Następnego dnia do wioski przyjechali wolontariusze ZSRR, a przecież nie mogli wiedzieć o chorobie. Mimo to, przywieźli z sobą kartony bezużytecznych leków.

Huri westchnął i ukrył twarz w dłoniach.

- Podejrzewaliśmy zrzucenie broni jądrowej – dodał Arthur. – Ale zmiotła by ona całą wioskę w mgnieniu oka.

- Czy w jej pobliżu organizowano jakieś próby atomowe? – zapytał Nicholas.

Huri wyjął jakieś akta i rzucił Arthurowi.

- Miesiąc temu otrzymaliśmy anonimowe zgłoszenie o kradzieży broni atomowej ze składnicy w Szczołkowie.

- A niech mnie – mruknął Arthur, poprawiając okulary o czarnej oprawce.

- Jak to się stało? – zapytał Nick.

- Po kryzysie kubańskim, składnice z brońmi atomowymi zostały przetransportowane do Szczołkowa. Tam wybudowano składnicę broni masowego rażenia.

- Biały Dom o tym wiedział? – zapytał Nicholas.

- Wszystko zostało zatuszowane przez ZSRR.

- A co Korea Południowa ma z tym wspólnego?

Huri wypił trochę wody i odstawiwszy kubek rzekł:

- To ściśle tajne. Nie mogę powiedzieć.

- Powiedział nam pan dość tajnych rzeczy – zdenerwował się Nick. – Co Korea miała z tym wspólnego?

- Dwanaście godzin temu, otrzymaliśmy wiadomość od porywczy – ciągnął pułkownik. – Gdy nie spełnimy ich żądań, odpalą broń masowego rażenia. To, co tamten lekarz widział, było ostrzeżeniem. Nie, to nie była broń atomowa, lecz coś bardzo zbliżonego. Po skontaktowaniu się z prezydentem Johnsonem wiem, że ich pierwszym celem są Stany Zjednoczone.

Arthur spojrzał na Nicka. Ten stłumił w sobie pytanie o to, co Korea miała z tym wspólnego i zadał inne:

- Kim są ci porywacze?

- Nie wiemy. Przejęli składnicę broni nuklearnych w Nagajewie, tarskim rejonem Syberii. Tam złożyli skradzione bronie i postawili Korei i Stanom Zjednoczonym ultimatum. Jeśli nie zrealizujemy ich żądań, odpalą broń atomową.

- To wiele wyjaśnia – mruknął Arthur. – Wolontariusze ZSRR dotarli na miejsce ostrzegawczego zrzutu, wspomnieli coś o czarnej grypie. Wszystko po to, aby zatuszować sprawę i z troski, by nie wypłynęło do mediów.

- Jak więc widzicie, sprawa jest poważna – rzekł Huri. Splótł palce nad blatem biurka i przypatrzył im się uważnie. – Teraz możecie pod przysięgą wrócić do oddziału… albo zrobić coś dla kraju.

Nicholas wyprostował się w krześle.

- Ile pozostało czasu?

- Za… godzinę pozostanie doba – powiedział Huri, spojrzawszy na zegarek.

- Czego żądają terroryści? – ciągnął Nick.

- O szczegółach opowie doktor Torres. Jest wysłannikiem Białego Domu w tejże sprawie.

- W takim razie, czemu doktora nie wyślecie na Syberię? – zdziwił się Arthur. Perespektywa opuszczenia gorącego Wietnamu wcale go nie pocieszała.

- To tylko doktor. Nie żołnierz.

- Gdzie mogę się z nim spotkać? – zapytał Nicholas, wstając.

Huri zrobił to samo i położył mu rękę na ramieniu.

- Twój kraj będzie z ciebie dumny, chłopcze.

2
dziewiątej kompanii
amerykanie nie numerują swoich kompanii, ale nadają im litery alfabetu, potem oficjalnie mówi się na nie słowami kodowymi - Alfa dla A i tak dalej (pewnie sobie znajdziesz gdzieś w necie takie zestawienie)



jeśli chodzi o jakieś inne wpadki językowe - nie jest ich niestety mało - to jestem pewien, że ktoś ci je wypunktuje, ja nie czuję się na siłach.



Ta część jest dużo słabsza od poprzedniej. Czyta się opornie i nijako. Dialogi są sztuczne, a opisów nie ma w ogóle. Przelatujesz po wydarzeniach, jakby to był szkic, albo scenariusz komiksu. Nie pozwalasz czytelnikowi się jakkolwiek zaznajomić z bohaterami, nabrać do nich jakichkolwiek uczuć. A sami bohaterowie o wszystkim dowiadują się tak... znikąd.

Panujące w oddziale stosunki są pozbawione sensu - niby chcesz pokazać, że to nie jest bezsensowna zbieranina ludzi, ale wychodzi z tego słowne siano.

Katastfora - potencjalna dobra, zaczynająca scena, jest tutaj opisana w kilku słowach.

Spadli, przeżyli, spotkali wolontariuszy, podejrzane.



Całość coraz bardziej sprawia wrażenie twoich trochę bardziej rozbudowanych notatek.
//generic funny punchline

3
Całość coraz bardziej sprawia wrażenie twoich trochę bardziej rozbudowanych notatek.
Chyba tak, cholera, jest. Teraz musze je jakoś zlepić. Wrzucę tu jeszcze raz ten rozdział, w innej formie... i zmieniony... wielokrotnie ^

4
Z braku czasu pominę dziś kwestie stylistyczne (chociaż jest trochę "kwiatków" w tekście)



Radzę przemyśleć fabułę... Pułkownik ujawnia tajne informacje wywiadowcze niskim rangą żołnierzom, obcej bądźco bądź armii. Bardzo to nieprawdopodobne.



Zrozumiałe jest to, że w powieści zdarzają się różne zbiegi okoliczności, po to, by zawiązać fabułę. Ale to wymaga kunsztownego uwiarygodnienia. W przypadku Twojego tekstu wszytsko spada na czytelnika nagle, wręcz podane jest na tacy: radzieccy wolontariusze w mundurach, doktor - autochton (naoczny świadek), czarna grypa, terroryści, wprowadzony w całą sprawę pułkownik armii koreańskiej. Tak się nie da. Powieść sensacyjna powinna ciągle zaskakiwać, a nie, jak Twoja walnąć czytelnika górą danych do przetrawienia. Co więcej, sposób podania tej wiedzy jest dość niewiarygodny, żeby nie powiedzieć - infantylny. Postaraj się rzucić bohatera/ów w jakąś zagmatwaną sytuację, niech czytelnik odkrywa tajemnicę wraz z nimi, powoli i znojnie. No i musi to wszystko zostać podanie inteligentnie, subtelnie i przede wszystkim - wiarygodnie.



Do roboty! :)

5
Ciężkie krople deszczu uderzały o przednią szybę, uniemożliwiając dobry widok.
Jestem przeciwny takiej budowie zdań. Deszcz psuł widoczność trochę lepiej brzmi, mimo że nie perfekcyjnie.
- W Wietnamie są inne burze niż w Stanach. Niech pan wezwie pomoc.

Wiesz, co tutaj najbardziej dziwi? Postawa żołnierzy i pilota. Żołnierze pouczają pilota o burzach i o tym jak ma sie zachować. Dziwne.
- Wizisz mię? – zapytała topornym angielskim. Nick nieznacznie skinął głową. Kobieta odwróciła się na pięcie i wyszła z izby.
Dziwne i nietypowe pytanie, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że się obudził po wypadku.
- Node nie żyje. Greene i Mattheew nie żyją. Paulie nie żyje. Chryste…! Musimy stąd nawiać, chcę zjeść porządny obiad.
Pierwsze co uderza w tym zdaniu to wyliczanka zmarłych. Jest trochę nienaturalnie lub sztucznie pokazana. Drugie zaś to zestawienie śmierci z chęcią zjedzenia obiadu.
A kończące rozmowę:
- Okay.
Wydaje się raczej sztucznym zakończeniem. Tak mi się wydaje.
składnice z brońmi atomowymi
Z bronią atomową.

Ogólnie jest kiepsko. Językowo wręcz bardzo kiepsko. Historia jest raczej nużąca, gdyż wszystko odkrywasz bez prób stworzenia chociaż nikłej tajemnicy.
Doradzałbym popracować na dialogami i językiem. Pisanie ze słownikiem u boku nie jest też złym pomysłem. Drukowanie tekstu po napisaniu również.

Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”