
W początkach duży wpływ Sienkiewiczowskiej składni daje się zauważyć, bo wtedy akurat Pana Wołodyjowskiego kończyłem (dziwię się sobie, że tak późno po tę książkę sięgnąłem...). Koniec jest już nieco unormalizowany składniowo. Sam widzę, że dialogi kuleją. Ogólnie wszystko kuleje.

Ale stwierdziłem, że jeśli ktoś chce swój czas i wprawne oko poświęcić na zjechanie błędów da to lepszy skutek niż jechanie samego siebie, zgoła mało obiektywnie.
Enyoj!
Dziękuję za poświęcony czas.
[Info uzupełniające: Word pokazuje, że to ma 4,5k słów. Nie wiem jaka jest średnia na 'opowiadanko'.]
--------
Oddział szybko przemieszczał się przez skąpaną w deszczu równinę. Ciemność ogarnęła okolicę i tylko na horyzoncie widać było rozmytą, karmazynową łunę. Prawie tysiąc par nóg nerwowo ubijało wilgotną ziemię, czyniąc tupot na myśl tylko burzę przywodzący. Na czele pochodu szedł wódz młody, o twarzy pięknej i postawie srogiemu wojownikowi podobnej. A przy nim sierżant chorągwi, obok książęcej służącej. Żołnierz wielkiej fantazji i w bitwach wsławiony, doświadczeniem nad miarę książęcego syna przewyższający. Wtem sytuację ocenił i krzyczy ponad odgłosami marszu i padających grubych kropel deszczu:
- Panie! Konie i ludzie już zdrożone! Nie ku przeprawie nam zmierzać, ale raczej ku widłom Pręgi i Zloty, gdzie szańce usypać i pomocy czekać!
- Tam zguba nas i to wojsko czeka! – odkrzyknął Kemwe, syn Wielkiego Księcia Kamgada, ale o własną skórę bardziej się trwożył, aniżeli o cokolwiek innego. Mężne on miał serce, ale szkolenia i obeznania mało. Sam upierał się, aby ze swoją chorągwią w tych podchodach udział brać. Cień potężnego ojca ciążył mu strasznie i sławę wielką chciał nasię szybko ściągnąć. Jako eksperiencji brakowało temu młodzianowi, łatwą tę wyprawę ocenił. A ponadto ufał w doświadczenie tego sierżanta, który mówił:
- Pościg sama jazda! Nie wiem co za mąż nimi przewodzi, ale znać że wielkich zdolności to wojownik! – wołał. – O świtaniu u dwu rzek staniemy i tam jeździe odpór damy.
- O świtaniu to w pół drogi nas dopędzą! W pułapkę sam nie pójdę!
- Młodziku! Doświadczenia ci brak! Ale w polu nie urodzenie, ale szarża prym wiedzie! Idziemy ku widłom!
I dobrze to też żołnierz obmyślił, przebiegłość wroga przepatrując, ale młody książę nie widział tego, a upokorzenie, jakie odczuł więcej go jeszcze zaślepiało. Nie przypuszczał, że gdyby ku przeprawie ruszyli, przeciwnik w kleszcze by ich ogarnął i zniósł tak, że świadek klęski by nie uszedł.
Z pierwszymi promieniami słońca, gdy deszcz przestał sączyć się z nieba, ujrzeli jasno mieniące się wody Pręgi, wielkiej granicznej rzeki, którą w niewielu miejscach przesadzić można. Bystrzejszym wzrokiem widzieć dało się też Zlotę, wiele wód niosącą. Sierżant Radeg znał te ziemie i znał swe rzemiosło tak, że mimo nocy i deszczu niemal wprost ku celowi prowadził. Już teraz od oddziału odesłał konnych , aby jak najwięcej bali drzewnych jak najszybciej nawieźli.
U celu bez straty czasu kazał szańce sypać nie dając żołnierzom wytchnienia. Ostrokołem kazał wzmocnić co słabsze, czy ważniejsze miejsce. W wałach pozatykał pale, konnicy przeciwne. A gdy te prowizoryczne fortyfikacje, nim południe nastało, ukończył nie dał wytchnienia żołnierzom tylko kazał pułapki kopać przed wałami wiedząc, że z samą tylko konnicą przyjdzie mu się mierzyć. Lecz tego już niewiele uczynił, bo wróg na horyzoncie niebawem stanął. Pchnął też sierżant gońca na prostej tratwie w dół Pręgi tak polecając:
- We dwa dni prąd Cię do Bergu zaniesie. Tam wołaj o pomoc!
Patrzył na te przygotowania i podziwiał Kemwe. Podziwiał łatwość z jaką Radeg podejmował decyzje i wydawał rozkazy, oddanie i karność żołnierzy, którzy mimo zmęczenia jakby jeden żywioł tworzyli. Patrzył na to wszystko i zazdrościł. Sam podobnie byłby czynił, jak sierżant tej chorągwi, ale znacznie wolniej. I bez pewności, bez stanowczości rozkazy by rzucał. Czyliż tak jak Radega, tak i jego by wojsko słuchało? Nikt mu predyspozycji nie odmawiał. Z pewnością doszedłby do takich umiejętności, wprawy i mistrzostwa w końcu łatwo. Ale ten cień od małości mu ciążył. Choć nawet go nie poznał.
Gdy wróg dotarł na miejsce zrazu począł rozbijać prowizoryczny obóz. A było to prawie piętnaście setek lekkiej jazdy. Teraz wszelka droga ucieczki była już zablokowana. Mężni rycerze spod znaku Kamgada za plecami mieli wartką a niespokojną rzekę, której próba przebycia wpław byłaby szaleńczym przedsięwzięciem. A naprzeciw półtora tysiąca jazdy. Na tę świadomość serce Kemwego nadłamało się, a śmierć pierwszy raz zajrzała w jego oczy. Więc na widok trójki jeźdźców odłączających się od oblegających i jadących ku szańcom myśl o paktach przebiegła mu przez rozum. Porwał się zaraz by wystąpić do posłowania.
- Stój! – widząc to zakrzyknął Radeg. – Nie ty traktaty będziesz prowadził!
- Szarżą wojskową mnie tylko przewyższasz i tej funkcji odebrać mi nie możesz!
Lecz sierżant nie ustąpił, wiedząc, jakie ugody strwożony młodzian byłby stosował. Kazał wiernym swym żołnierzom siłą utrzymać księcia na miejscu, wszelkie konsekwencje późniejsze obiecując wziąć na siebie. Sam wybrał się z dwoma setnikami, największy w chorągwi mir mającymi, to jest Mutlingiem, niezrównanym szermierzem i Wesghanem, który w pełnym galopie pierścień na kopię nakłada. Kemwe na pozór spokojnie zniósł takie potraktowanie, ale wewnątrz błyskawice miotał, drugiego już upokorzenia od tego prostka doznając. Ale i tym razem racje żelazne a niezaprzeczalne Radeg w swym postępowaniu lokował.
Obce poselstwo prowadził, jak się okazało, Hum-po-Tlan. Wielki i bezlitosny był to wojownik o sławie we wszystkich królestwach wielkiej. Twarz jego zdawała się do wilczego łba podobna, a małe oczy jakby burzą przepełnione. I w całej jego postawie, na potężnym gniadoszu siedzącej, widać było pewną zuchwałość i pewność siebie. Z początku Radeg dziwował się, dlaczego tak wielki wojownik tak uparł się ten mały oddział znieść, ale zrazu wiedział, że o Kemwego głowę tutaj iść musi. Dzikość i zawziętość swego przeciwnika znając doświadczony sierżant trochę zląkł się, ale nie dał po sobie tego poznać.
- Czy to syn Wielkiego Księcia boi się w poselstwie stanąć? – pierwszy odezwał się Hum.
- Nie masz go tu! – odrzekł Radeg – Ja przewodzę temu oddziałowi i radzę ci odstąp, bo szańców tych nie zdobędziesz, a niebawem nadciągnie nam pomoc z Bergu, do którego teraz już goniec dotarł! – naprawdę wielkim żołnierzem był ten niepozorny sierżant, skoro mimo niepokoju z taką pewnością te słowa wypowiedział.
- Czcze gadanie! – wrogi generał również był wytrawnym mówcą. – Los łaskawy i Król najwyższy komendę mi tu dali, a zaraz słyszę, że samo książęce pacholę pode mnie podchodzi. Jakże to tak? Wypuścić? Nie! Dobrzeście podchodzili, ale los mnie przychylny. I ja lepiej rzemiosło znam! Do wieczora jeszcze tysiąc wiernych wilczków nadciągnie bo i temu się dziwuję, że nie ku przeprawie zdążaliście!
- Rzemiosło me wojskowe znaj! Łatwo cię przejrzałem i łatwo gromił będę zza wałów póki książę Kemwe z Bergu z odsieczą nie nadciągnie!
- Jakim sposobem ma z Bergu nadciągnąć, gdy o tam, za wałami w strachu skulony czatuje, jak godnego Kamgada następca! – drwił Hum.
Tutaj Radeg wiedział już, że pewny swej zdobyczy jest ten dziki drapieżca i tym zacieklej będzie kąsał, aby szybko ją zdobyć.
- Wydaj mi go – Hum kontynuował. – A daruję ciebie i wiernych ci ludzi życiem!
- Głupcem jesteś, jeśli sądzisz, że na to przystanę!
- Przykro mi, starcze, że tak to odbierasz. Popróbujemy się! Dawno wilków mych zastępy do takich harców okazji nie miały. Oj! Poharcujemy!
A wilkami nazywał konnych swych podkomendnych, w skóry tylko odzianych, zakrzywionymi mieczami, kłom wilków podobnymi, wojujących. Z dzikości i bitności w całym znanym świecie ta formacja słynęła i wielką grozę budziła. Dowolnej ciężkiej jeździe w polu tylko ustępowała, ale i ta dognać i znieść ich nie mogła. Z tą wiedzą Radeg wracał za szańce, tak myśląc sobie, że konnicę zza wałów odpierać łatwo, a wilcy owi spieszeni, siły już takiej nie mają.
Gdy tylko Kemwego zobaczył polecił:
- Zdejmij książęcy ubiór i oddaj go komuś bitniejszemu!
- To uwłacza godności! – zagrzmiał Kemwe. Aż dziwnym wydało się, że okrzyk ten z tak młodej piersi wypłynął. Dumę i godność swoją niezwykle cenił, prawić o niej mógł godzinami. Ale prawda jest taka, iż czynem swych cnót nigdy jeszcze nie potwierdził. Na słowach wszystko się kończyło.
- Głupcze! Na ciebie to sam Hum-po-Tlan się zawziął! – sierżant uniósł się. – O życie swe się trwożysz, więc będziesz mnie słuchał! Z konia! Pośród piechoty staniesz!
I było coś w głosie Radega takiego, że w mig książę małym się sobie wydał. Zrozumiał, o co rzecz idzie. Rozum miał on bystry i gdy mu wskazać poprawny kierunek dobrze sam dalej szedł. Teraz to postanowił zaufać całkowicie doświadczeniu tego męża, który natenczas ogromnym mu się wydał. I zszedł z konia, przywdział strój regularnego żołnierza. Z wdzięcznością patrzył jak ktoś, możliwie, całą zaciekłość wroga na siebie bierze wkładając książęcy strój i siadając na koń. A był to Wesghan, który tak to miał objąć komendę nad konnicą zamkniętą za wałami.
Słońce chyliło się ku zachodowi i wzmógł się silny wiatr. Obóz oblegających był już całkowicie rozlokowany. Wtedy rozległ się głos rogów, zwiastujący pierwszy szturm. Ruch poczynił się w szeregach obu stron. Setki jazdy, strasznych wilków, wypływały z szeregów. Pełną gotowością odpowiedziano z drugiej strony. Włócznicy swe pozycje zajęli. Najgęściej tam, gdzie szańce najłatwiej konnicy ulec mogły. Na całych umocnieniach zabłysnęły w promieniach zachodzącego słońca groty włóczni i lufy samopałów. Zawsze ważny jest pierwszy szturm, bo albo serca łamie albo otuchą napełnia. A w tych fortyfikacjach zamknięta była piechota wyborna i każdy żołnierz wiedział, że z samą jazdą niewykonalnym było ich zdobywanie. Wszyscy wiedzieli, że o majestat ukochanego wodza, ojca wojny, Wielkiego Księcia będzie się toczyć walka. Wierne oddziały gotowe były na wszelkie trudy. Tym silniej mężne serca zapłonęły, że szanse na wielką, chwalebną wiktorię były.
Pierwszy szturm i pierwszy dzień zamknięcia. Czas oblężonym jest nieraz największym wrogiem, jako tu, lecz teraz nie o tym myśleli żołnierze, wiedząc jak wiele w walce zależy od pewności umysłu i ręki.
I Kemwe stał w tych szeregach, jednak nie na największy impet szarży wystawiony. Prawdę mówiąc chciał zająć tam miejsce, pokazać swoje przewagi. Ale nieświadomie nawet, ot tak, starań nie przyłożył, a nie sprzeciwiał się zbytnio, gdy wytrącony w bezpieczniejsze miejsce został. Tak to młody i zapalny rozum pracuje. Mówić jest snadnie, myśleć dalece snadniej, ale czynić nie tak łatwo. A we wszystkim o uczynki chodzi. Myśli, chęci i słowa nic nie znaczą. Kemwe siła męstwa chciał dokazać. A poza zasięgiem przyszłej walki stanął.
Wrogie trąby zagrały grubo, a setki wilków ruszyły rysią. Przy czym każdy wrogi żołnierz wycie takie wydawał, jakby naprawdę wilki to, nie ludzie, na tych koniach siedzieli. Zasłużony przydomek ci wojownicy zyskali, a dźwięk ich nacierania grozę budził we wszystkich, którym wypadło stanąć naprzeciw. Kłus szybko zmienił się w galop i napastnicy w mig przesadzili dystans. Na ich czele mknął sam Hum-po-Tlan, żadnego szturmu nie odpuszczający. W biegu oddział się rozszczepił, aby wzdłuż obu rzek atak przeprowadzić. Szczęśliwie dla broniących brzeg w tym miejscu był wysoki, tak że koń łatwo z wody by nie wyszedł. I nie zdecydował się ten szalony napastnik ludzi swych na rzeź wystawiać tylko po to, by wraz ogarnąć wszystkich przeciwników. Wiedział jak karną piechotą wróg dysponuje i rozumiał jego przewagi.
Gdy ta dzika kawaleria weszła w zasięg strzału setka samopałów zagrzmiała huk czyniąc straszliwy, lwa w sercach swych sprzymierzeńców budząc. Dym zasłonił całe szańce, ale prędko silnymi podmuchami wiatru rozwiany odsłonił nacierających. Salwa niewielkie szkody uczyniła, kilku jeźdźców z wypadło z siodła. Szyk napastników nawet się nie zachwiał, a luki na czele w wielkiej wprawie i szybkości zostały uzupełnione.
Do starć doszło równocześnie. Los zadecydował, że Hum i Radeg przeciwne skrzydła sobie obrali.
Lewe skrzydło obrońców obrał sobie sierżant i w pierwszym szeregu stawał ze swymi ludźmi. Pierwszy impet został zatrzymany, ale wielu po obu stronach padło. Przyszło do strasznej walki. Piechota odrzuciła włócznie i dobyła mieczy. Powstał straszny krzyk zarzynanych koni i ludzi. Jeźdźcy mimo wielkiej pracy, jakiej swymi zakrzywionymi mieczami dokonywali, w ścisku walcząc wielce pola ustępowali piechocie. Wielu z kulbaki zostało wysadzonych, wielu z koni pospadało. A Radeg siła dokazywał robiąc mieczem jak mistrz. Nieraz wydało się, ze dwóch jednym cięciem znosił, a on po prostu z taką szybkością ciosy, jako gromy ciskał. A koło niego Mutling równie, a nawet sprawniej, mieczem robił. Szybko ten szturm został odparty. Bez przykładu, bez wybitnego żołnierza w szeregach nacierających prędko zapanował tam popłoch i szyk począł się łamać. Pierwsza mała wiktoria została odniesiona. A gdy wróg już odwrót przeprowadzał Radeg kazał rozstąpić szereg i krzyczał:
-Kemwe! Twoja teraz kolej! Godny Wielkiego Księcia następco!
Zdziwił się na to wołanie Kemwe, nie uczestniczący w walce, i nie wiedział co ma robić. Wtedy dostrzegł, że na ten krzyk Wesghan reaguje, na czele jazdy książęcej idąc. Hełmem miał twarz zakrytą, a posturą istotnie przypominał Kemwego. Majestat wielki bił z tej postaci, z samego stroju, z rumaka pięknego, z pewnej postawy i majestatycznym stępie całego oddziału. „Czy ja tak wyglądam? Jako wódz wspaniały, wojownik wyborny?” pytał się Kemwe. I istotnie, gdyby cierpliwie rozwój swój prowadził, rozum ponad zapalne serce stawiał, dumę hamował i nie bał się oczekiwań, ojcowskiego cienia, takim rycerzem byłby. Z rozważań tych wybiły go okrzyki żołnierstwa skandujące jego imię. Gdy setki piersi jeden krzyk wydają, siłę i odwagę taką zyskują, że w najstraszniejszym boju ducha nie stracą i w walce dwoić a troić się będą. Książęca szarża wyszła w pole.
Na drugim skrzydle inaczej sprawy się rozegrały. Tak samo impet został zahamowany, tak samo jeźdźcy piechocie ustępowali. Jednak tu to obrońcom autorytetu w szykach brakło, a napadająca wataha przewodzona była przez wojownika strasznego. Mimo strat hart ich nie opuszczał, a przykład jaki ich podziwiany przywódca dawał jeszcze go wzmacniał. W tym miejscu to obrońcy ustępowali pola. A Hum srodze kosił. Kładli się pod nim, jako łany zboża kładą się uderzone podmuchem wiatru. Lecz daleko jeszcze było do zupełnego złamania szyku. Z tamtej strony wilki odstąpiły, bo walczyć miały tylko zaczepnie. Tutaj o odstąpieniu przegrywających mowy nie było, bo gra szła o życie. Wielu uczestników swej zabawy śmierć zabrała nim na przeciwnym skrzydle nastąpiło rozstrzygnięcie i wycieczka jazdy miała nastąpić. Widział Hum tę kawalerię i dziwił się, że wbrew temu co słyszał, Kemwe tak dzielnie przewodził, takie przedsięwzięcie śmiałe podejmował. I ucieszył się widząc w tym okazję dla siebie. Nie sądził, że dwudziestolatek, choćby i z krwi największych wojowników, miał dotrzymać mu pola, gdy już się zetrą. Więc w swym szaleńczym pojęciu honoru i dumy nie odstępował. Obłędna to decyzja czekać spokojnie i dać złapać się w kleszcze między zwartą piechotę a szarżę kawalerii. Bo nie wątpił, że ku niemu nadciągnie.
I istotnie tak miało nastąpić. Książęca kawaleria popędziła za uciekającymi wilkami, trochę ich ścinając. Szybkością jednak ustępując, gdy co mogła zrobiła, szyk odnowiwszy ku kompanii Huma ruszyła. Wzdłuż szańców szarzę prowadząc ten podstawiony książę miód lał na serca sprzymierzeńców. Sam Kemwe poczuł w sobie męstwo prawdziwe, nie takie które sobie wmawiał. I walczącym otucha w dusze wstąpiła tak, ze przestali ustępować. Pieszy żołnierz szans nie ma jazdy przepchnąć, ale zatrzymanie jej w miejscu jest już ogromnym trudem! Hum zwrócił czoło swej jazdy ku nadciągającym w wielkim impecie kawalerii.
- Na nich! – zakrzyknął. – Sława i nagroda wielka was czeka! Pędźmy! – głos jego potężny ponad zgiełkiem bitwy zdołał przebiec pośród wszystkich wilków. Ruszyli odstępując piechotę i w dzikości serc, bez jakiegokolwiek strachu, pognali na spotkanie cięższej jazdy. Każdy traktat o sztuce wojowania, każdy podręcznik taktyki taką sytuację na klęskę skazuje. By lekka jazdę zamknąć między zbrojnych, a średnią kawalerię! Wesghan też temu się dziwił, prowadząc tę szarżę. Sądził raczej, że Hum zacznie wycofywać się, a wtedy uciekających zdoła trochę naciąć. Ale zgoła nie przestraszył się tego. Więcej nawet, szansę większego sukcesu zobaczył. Lancę tylko swoją pochylił, a za nim cały oddział, i szukać wrogiego dowódcę zaczął. I ten księcia szukał więc wprost na siebie natarli.
Hum uniknął śmiercionośnego ostrza lancy. Obaj minęli się w wielkim pędzie, lecz żaden nie zdołał dosięgnąć przeciwnika. Wilczy wódz wyprowadzał mistrzowskie cięcia. Odrzuciwszy lancę Wesghan mieczem je parował. Hum ciągle był w natarciu próbując szeroki wachlarz swych uderzeń i sztuczek. Ale na przeciwnika trafił godnego. Mimo niemożności wyprowadzenia ataku, pod gradem ciosów podmieniony książę, dzięki swemu szkoleniu mieczu i jeździectwie, wytrzymał. Zdzierżył ciężar i wytrzymał do czasu gdy piechota, która wcześniej rzuciła się za wilkami, doszła. W takiej sytuacji nawet Hum zarządził odwrót. Już na wystarczająco wielkie straty się naraził i swoje Zycie rzucił na szale. Zdumienie ogromne czuł na widok Kemwego z taką wprawą żołnierską. Głosy dochodzące, mówiące o nieudolności książęcego syna okazały się kłamem. W dumie swej odwrotu niemal nie mógł znieść i poprzysiągł sobie nie odstąpić póki własnym mieczem Kemwego nie zetnie. Wiele wilków nie zdołało się wyrwać z potrzasku, ale ci którzy to uczynili nie mogli zostać dognani.
Tak zakończył się pierwszy atak na te szańce u wideł Pręgi i Zloty.
Teraz gdy zgiełk bitwy i szalejącej śmierci przygasł, inne odgłosy się podniosły. Jęki rannych, wycie konających. Tylko dobre, szkolone ciosy miecza zabijają. W walce mas nie ma na nie miejsca. W takiej sytuacji wroga trzeba powalić i przejść po nim ku następnemu. O szczęściu mógłby mówić ten, który umarł szybko. Dźwięki pobojowiska łamią serca. Dlatego Radeg zebrał ludzi i wybrał się by ukoić cierpienie rannych. Do niektórych ulga mogła przejść już tylko przez śmierć.
Jeszcze przed zajściem słońca wartownicy ujrzeli posiłki wzdłuż granicznej rzeki nadciągające w liczbie tysiąca. Widział je także Kemwe i dopiero teraz zrozumiał, jak katastrofalną byłaby decyzja by w panice przed pościgiem uciekać jak najłatwiejszą, z pozoru, drogą. Teraz dopiero zrozumiał jaki błąd to byłby popełnił, gdyby nie Radeg. Daleko za późno.
Nastała ciemna noc. Księżyce i wszystkie gwiazdy skryte były za chmurami. W obu obozach zapłonęły ogniska. Przy jednym zasiedli Radeg, Mutling i Wesghan, już nie w stroju książęcym.
- Dziś żywmy się koniną. Jutro nie będzie czym rozpalić ognisk. – zauważył Wesghan. - A tam – wskazał obozowisko wrogów – słychać śpiewy barbarzyńskie.
- Świętują już zwycięstwo.
- Jazdą nie zdobędą tych szańców! Łatwo się utrzymamy do nadejścia pomocy! – odpowiedział na to Multing, znany z rezolutności.
- Jeśli nadejdzie. Nie wiadomo, czy nasz posłaniec żyje – powiedział Radeg – Hum z pewnością pchnął zwiadowców wzdłuż rzek. A nawet jeśli odsiecz miałaby przybyć Hum ruszył by wszystko, zmiażdżył nas nie bacząc na straty i uciekł. Prawdę mówiąc nie wiem, dlaczego nie zrobił tego od razu. Dziki to człowiek, a ten lud barbarzyński.
- Nigdy nie wiesz, co taki ma we łbie.
Wtedy w krąg światła wszedł Kemwe. Trójka wojowników wykonała ukłony, ale jakieś takie suche. Żołnierze tylko tych wodzów szanują, którzy naprawdę przewodzą. Chyba tylko przez wzgląd na ogromny szacunek jakim darzyli Kamgada jeszcze w ogóle zauważali jego syna. Sierżant, zawsze w mowie oschły, śmiały i zapalczywy tak go przywitał:
- Siła rzeczy dziś dokazałeś, synu! Wielkie męstwo pokazałeś walcząc z Humem! Prości żołnierze radzi są, że jesteś pośród nich!
Pozostała dwójka tylko spojrzała po sobie, widząc jakąś zuchwałość w słowach Radega. Wszakże to wciąż jest książęcy syn. W innym przypadku reakcja ich na taką śmiałość, choćby i sierżanta, była by żywa, jako na karnych żołnierzy przystało. W tej sytuacji tylko pokiwali w zadumie głowami.
Wielką to ranę na dumie Kemwego uczyniło. Bał się. Tego zamknięcia. Tej walki, o której wciąż marzył. W tym momencie postanowił, że jutro sam w swojej roli wystąpi, przy pierwszej okazji. Już widział siebie na czele jazdy. Widział swój tryumf. Widział ukorzone twarze tych, którzy znali dzisiejszą jego porażkę. A wszystkie te uczucia z urażonej godności wypłynęły, jak ze źródła obfitego. Młodość to taka straszna próba...
Nagle krzyk straszny się podniósł, rozniósł się alarm. Wilki, swym zwyczajem, nocą zaatakowały. Czymże dla nich była uprzednia strata blisko setki, gdy dwadzieścia cztery jeszcze w odwodzie stały? Stosunek sił jak na rodzaj starcia, rzekłbyś wyrównany. Siedem setek zbrojnych, w tym prawie dwie jazdy, zamknięte w szańcach naprzeciw dwu i pół tysiąca dzikich wojowników.
Mimo swego postanowienia o dokazywaniu męstwa na ten alarm Kemwe zareagował ostatni. Trójka dowódców szybko zerwała się i w wir walki rzuciła, by przykład cnót rycerskich dawać, a ten zapalny młodzian jakby z opóźnieniem działał. Snadnie jest mówić, snadnie i pomyśleć, ale z odrętwienia się wyrwać dalece ciężej. Brak czynów, czyni brak człowieka.
Na nocny szturm wiele wilków spieszenie się udało. Czyniąc walki tam, gdzie konno możliwości nie było. I szybko odstąpili, by za chwilę świeżą falą powrócić. Całą noc takie ataki powtarzano i mimo, że strat wielkich one nie przynosiły to jednak zabójczą bronią przeciw obleganym były.
O świtaniu pokazało się, że Hum bardzo obóz swój przybliżył, by wycieczki i ucieczki łatwiejszymi uczynić. By dokładnie siłę liczebności pokazać i by choć trochę nadłamać harde serca wyszkolonych, szlachetnych, kulturę znających żołnierzy. Bo pochodzili z rozwiniętego państwa, gdzie honor pośród hetmanów i królów jeszcze nie upadł. Kraju, który wielkim kosztem przeciw barbarzyństwu stawał na chwałę rycerskiego stanu.
Natomiast w obozie obleganych duch nie podupadał. Cóż z tego, że przeciwnik ciągłe szturmy przypuszczał, gdy tylko gęściej trupem padał? Drugi dzień bez jakiegokolwiek snu minął, w ciągłym wysiłku. Jednak to o życie i wolność, honor książęcych barw i chorągwi szła zabawa. Trzy dni się jeszcze utrzymać? Każdy sądził to za możliwe, a wtedy odsiecz przybędzie. Nadzieja obwarowała się w tych szańcach.
Szturmy następowały regularnie. Każdy zostawał odpierany. Wilki nie przy oblężeniach, a w polu, były straszne. Trup siał się gęsto, dalece częściej wśród napierających. A ciała tylko utrudniały konnicy dostęp. Zaraza tak szybko nie podniesie się ze zwłok, więc oblegani tylko pomoc w nich widzieli. Wilki zdawały się nie wiedzieć, jak zdobyć tę zwierzynę zapędzoną w pułapkę.
Nawet Kemwe zdążył już walczyć. Istotnie talent do szermierki miał. Kto się z nim spotkał upadał rażony silnym sztychem lub cięciem. Nabrał pewności, zyskał odwagę. Wszystkie swoje przedsięwzięcia wolno rozpoczynał. Taki już miał charakter. Ale gdy zdołał się rozpędzić, zdobyć impet, wielkim się zapowiadał. Gdyby tylko umiał te śmiałe działania bez powolnego, ostrożnego, czasem strachem powodowanego wstępu podejmować, zostałby wielkim rycerzem.
Lecz następne wydarzenia czarnym scenariuszem się potoczyły. Oto koło południa wszelkie nadzieje zgasły jakby podmuchem wiatru. Ruch dziwny dało się widzieć w szeregach dzikich wilków. Duża ich grupa wylała się z szeregów ciągnąć coś po ziemi. Nie był to szturm, ale i tak stanęli poza zasięgiem samopałów. Jakieś prace poczynili i na linach pociągnęli drewnianą konstrukcję, wielkiej dziurawej tarczy podobną. Było na tyle blisko, że każdy żołnierz z wałów widział co na niej się znajdowało.
Patrzył na to i Radeg, w towarzystwie swych setników. Na hardej, pokiereszowanej, żołnierskiej twarzy nie odbiło się żadne uczucie. Ale oczy, oczy były pełne determinacji.
- Dopędził gońca – niemal bezwiednie powiedział. – Nie wiem jak...
Bo to właśnie ciało posłańca wisiało na oczach obrońców. Zdawało się, że bezpieczną i szybką drogą pchnął był go Radeg. Widok ten w większości oczu wymalował trwogę. Nieliczni żołnierze, poza dowódcami, potrafili zachować ten śmiertelny rodzaj spokoju, właściwy wielkim wodzom z wielkich poematów. Kemwe nie zaliczał się do tego zacnego grona.
A szturmy dalej następowały. Ale już nie tak gęsto wróg padał. Nie było już walki po zwycięstwo. Odrętwienie, strach, niemoc wdarły się za szańce lubo większe żniwo zbierać niźli nieprzyjacielskie ostrza.
Gdzieś miedzy szturmami dowództwo zebrało się na naradę. Nie było ani czasu, ani już nad czym się rozwodzić.
- Każdy z nas gotowy jest na śmierć, to żołnierska powinność. Księcia ratujmy – powiedział Radeg.
Wszyscy przytaknęli.
- Konie noc całą i dzień ten odpoczywały – zaczął Wesghan. – Pchniemy w nocy całą armię w górę Pręgi. A książę ze strażą ujadą jak najdalej. Piersią ich osłonimy.
Ponownie pomruki zgody.
- A może pchnąć go rzeką? Bo żaden koń nie dokona przeprawy.
- Tylko takie dwa rozwiązania mamy? Jedno niemal niemożliwe, drugie wielce ryzykowne...
- Pchnięty rzeką małą straż miałby – zauważył Wesghan. – Przywdzieję raz jeszcze jego barwy. Jak najdalej się przebijmy, w nocy, z zaskoczenia, i pchnijmy ucieczkę na najlepszych koniach.
Tak zostało ustalone.
- Duch w żołnierzach upadł, do wieczora może zginąć zupełnie.
- Nie zginie! W ciężkie terminy popadliśmy, ale wielu z nich to weterani licznych bitew. Innych pociągną. Za majestat Książęcy warto ginąć.
- Szkoda, że ten młodzian tak mało go odziedziczył.
- Odziedziczył dużo, ale nie umie go wykorzystać. Póki co. – zakończył sierżant.
Rozkazy rozeszły się szybko pośród szeregów. Ostatnie płomyki nadziei, wbrew rozumowi płonące zostały zgaszone. Życie księcia ważniejsze jest od życia całej chorągwi. Tak uczono rekrutów. Takie wartości wyznawano. Każdy z tych karnych, w boju zaprawionych żołnierzy wiedział o tym doskonale. Milcząco przyjęto ten los. Nie każdą bitwę się wygrywa. Z każdej walki ktoś wychodzi przegrany.
A szturmy nie ustawały. Zdało się, że w wilkach nowe serce powstało. Każdy kolejny niósł to radosne, dzikie wycie, jak ten pierwszy! Istotnie gdy serca otwarte już na śmierć zostały krzyk ten był straszny. Larum tryumfujących drapieżców, tak wyciu kostuchy podobny. Ale pogodzeni z brakiem ratunku obrońcy nie zamierzali odstąpić i dać się pozarzynać, jak zwierzęta.
Wilk kąsał zaszczutą ofiarę, ale ta nie dawała się powalić. I choć bez drogi ucieczki, bez możliwości wyjścia z czarnej sytuacji bronili się. Jak samica broni swoje młode przed drapieżnikami tak oni bronili majestatu Wielkiego Księcia, ojca żołnierzom, umiłowanego wodza, pogromcę barbarzyńców.
Kemwe miał być jego następcą. Za to trzeba oddać życie.
Noc nastała szybko. Oba księżyce jasno świeciły połowami swoich tarcz. Światła było dość. Pod osłoną cieni wały zostały opuszczone. Zaskoczenie dawało przewagę. Szybko rzeka ludzi popłynęła szerokim klinem wzdłuż wielkiej Pręgi. Piechota na czele, osłaniając jazdę. Wesghan znowu w stroju księcia, lecz tym razem pośród piechoty. Żołnierze wiedzieli, że to mistyfikacja dla zwiększenia szans Kemwego. I raz jeszcze podziwiali Wesghana, który wielokrotnie odwagą swą promieniował. Zrozumiałym było, że to nie dla Kemwego czas w którym ma umierać z żołnierzami. I nie ta stawka.
Szybko doszło do natarcia. Wilki zaskoczone nie dały oporu. Alarm podniósł się natychmiast. Obóz rozstawiony był szeroko. Fala obrońców przeszła do ataku. Jak najszybciej i jak najdalej dojść, związać w walce wilków i otworzyć drogę dla księcia ze swą strażą.
Wilki nadciągały ze wszystkich niemal stron. Widać w tym samym czasie ich cichy szturm też ku szańcom ruszył bo nawet od ich strony nadbiegali. Na całym obwodzie grupy bohaterskich wojowników rozgorzała straszliwa bitwa. Młody książę z pięćdziesiątką jeźdźców ruszył ratować swe cenne życie. Nie udowodniona duma opuściła jego serce w obliczu tych ciężkich terminów, jakie doświadczył. Strach i jakieś śmiałe postanowienie na jej miejsce zagościło.
Hum mimo dzikości serca wielki umysł do bitwy miał. I dziwił się takiej śmiałości. Pchnął oddział do przeczesania fortyfikacji. Pchnął oddziały wzdłuż obu rzek. Wiedział już dawno, że rozszarpie swoją zdobycz. Lecz całe swe starania przyłożył, by najsmaczniejszy kąsek uszczknąć. Wpadł w wir walki i tylko Kemwego szukał. Znalazł go szybko, a jako że bez konia walczył Hum też stanął pieszo. Tym razem Wesghan był bez szans. Dziki wódz nie chciał i nie potrzebował brać go w niewolę. Koło księcia walczył Radeg też rozpoznany przez Huma. Wielkie dwa pojedynki się tutaj rozegrały! Ale Hum był niezrównanym wojownikiem, a noc i światło księżyców zdawało się tylko dodawać mu śmiertelnej sprawności. Radeg padł z rozpłataną tchawicą. Wesghan umarł od gradu ciosów, których nie mógł unikać ani parować. Drapieżcy znów odnieśli zwycięstwo.
Zwiad od Pręgi wrócił wielce uszczuplony przynosząc wieść o ucieczce. Pościg wyruszył niemal od razu, a Hum mknął na czele wiedząc już, że dał się oszukać. Obie strony dysponowały końmi wypoczętymi i wytrzymałymi.
Koń pod Kemwem piany z pysku miotał, prychał a pot płynął po nim strumieniami. Gdy o świcie oddział dotarł do przeprawy. Pręga w tym miejscu rozlewała się szerzej, płynąc płycej. Lecz i tak bystrze posuwała się, podniesiona nawet, ze względu na obfite deszcze w górnym jej biegu. Pościg był już w zasięgu wzroku. Każdy koń biegł ostatkiem sił. Jedyną nadzieją było, by konie goniących padły wcześniej.
Uciekający zakończyli mozolną przeprawę, gdy pościg ją rozpoczynał. Lecz Hum zabrał ze sobą i wolne konie, które noc całą bez jeźdźców biegły i teraz zarządził się na nie przesiąść.
Pościg dopadł uciekających już głęboko w ziemiach Kamgada. Tak blisko było do wioski gdzie pośród zabudowań, wsparci chłopami odpędzili by najeźdźcę, już na horyzoncie widać było domostwa.
Na tej szerokiej równinie przyszło do walki. Pięćdziesiąt szkolonych rycerzy przeciwko trzykrotnie liczniejszym dzikim wojownikom. Mężnie stawali odważni obrońcy księcia. Wilki wypadały z siodeł, ścieląc łąkę. Otoczenie przez drapieżców śmiało walczyli. Kemwe też odtrącił strach, odtrącił niepewność. Pierwszy raz cień ojca, który tak mu zawsze ciążył dodał mu sił. Cudem była taka przemiana, dała otuchę przegranym. Zdało się, że jednak Hum za mały pościg wysforował.
Niestety cudowna przemiana choćby rycerza najlepszej krwi nie może się równać z zimnym, wyćwiczonym rzemiosłem mistrza. W twarzy Huma sama śmierć odbiła swoje oblicze. Straż legła pod jego ciosami. Rzekłbyś, że sam mógłby roznieść całą pięćdziesiątkę. Bo istotnie, takim goliatem się teraz malował. W końcu skrzyżował ostrze z Kemwem. Wyrachowany fechtmistrz spotkał się z zapalnym młodzianem. Kemwe upadł rażony straszliwym cięciem. Umarł.
Przegrał już dawno, ze samym sobą. Gdy jeszcze nawet nie był świadomy walki.