Niespodziewana okazja - część dalsza. [fantasy, a jakże!]

1
Wrzucam dalszą część mojej pracy. Oczekuję - i proszę - o solidną weryfikację.

Wcześniejszy epizod jest tutaj.



---



Tunel kanalizacyjny wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Bezdenna otchłań mroku ziała swoją mocą, niczym cmentarny omen. Budziła strach.



Ale nie we mnie.



W mroku czułem się lepiej, bezpieczniej. Z kilku powodów. Wolałem być obserwatorem, gapiem. Badać zjawiska z bezpiecznej odległości, nie wnikając w politykę Miasta i sprawy jego mieszkańców. Wykonywać swój zawód w ciszy i spokoju. Fachowo, porządnie, profesjonalnie. Mieć znajomości tam gdzie trzeba – nie za dużo, nie za mało.



Po drugie, mrok dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Chronił, a nawet czasami ostrzegał, puszczając na murach miasta pokraczne cienie wrogich ludzi. I nie tylko.



A poza tym... nawet ja, wyjęty spod prawa bandyta, miałem te jedno, ludzkie, szare, tak dziwne, a tak zwyczajne marzenie – dożyć spokojnej starości.



Ale to nie przelewki. Ciemność to nie zabawka. To narzędzie. To jak sztylet w rękach zręcznego zabójcy, który się skrada, łasiczym chodem, podrzynając gardła arystokracji. Cień ostrzega, cień bawi, cień uczy i prowadzi.



Strażnicy nie nauczyli mnie tego. Nikt nie nauczył. Brak strachu przed mrokiem towarzyszył mi odkąd pamiętam. To działało samo. Włączało się jak automatyczny mechanizm. Wprawdzie to nie ja Ją wybrałem. Los podjął decyzję za mnie. Matka Noc mnie wychowała, ona mnie prowadziła przez całe życie.



Tak. Mamo, prowadź. W ciemność! W ciemność! W mrok. Do cudzych bogactw.



Przystanąłem na chwilę, pochodnia już ledwo się tliła. Poczułem falę podniecenia. Akceptacji samego siebie, kolei losu życia i przeznaczenia. O ile w ogóle jakieś przeznaczenie istnieje.



Dotarłem do kolejnego włazu. Podniosłem ciężką, metalową klapę, która zaskrzypiała w zawiasach, ostro i dźwięcznie. Usłyszałem szum wody. Cieczy zmieszanej z gównem, szczynami i Szachraj wie czym jeszcze. Odruchowo odsunąłem głowę znad dziury. Fetor był odrażający. Pochodnia prawie że gasła, odpasałem kawał płóciennej szmaty, którą przewiązałem się wokół pasa i owinąłem nią szczyt rozgrzanego trzonka. Delikatnie, pieczołowicie, tak, aby nie zagasić. Po chwili od całej operacji, pochodnia znów płonęła wesołym żywiołem.



Zszedłem na dół po drabinie stając na wąskim chodniku, obok strumienia ścieków. W nozdrza uderzył mnie bezlitosny zapach fekaliów.



Marta powiedziała, że jej dziadek był Młotodzierżcą. Śmieszne, ale zdarza się. Zajmował wysoką – wręcz naczelną – pozycję w zakonie. Po jego śmierci, udało jej się odzyskać masę przydatnych dokumentów: mapy, notatki warsztatowe, modlitewne, plany urządzeń mechanicznych, osobiste zapiski... Krótko: różne różności. I to cholernie przydatne. Domyślam się, że organizacja w której pracuje Marta, korzysta z tych materiałów na bieżąco, do własnych, przestępczych celów. To dobrze zorganizowana grupa. Mają łeb na karku, ale ja też mam i po tej robocie złożę małą wizytę mojej zleceniodawczyni, aby odzyskać te papiery, a właściwie - pozyskać. Mogą być niezmiernie przydatne i dużo warte...



Dostałem od niej dokument - starą jak świat mapę, dwuczęściową. Połowa przedstawiała plan budynku zakonu, niestety, przestarzały, do dziś zaszły wielkie zmiany w układzie pomieszczeń. Druga zaś, ukazuje tajemne przejście do kaplicy zakonu, prowadzące przez kanały. Miało to być wyjście awaryjne dla bractwa, na wypadek pożaru, czy ataku Pogan. Mam nadzieję, że wejście nie jest zbytnio strzeżone, oraz że Młotki z niego za często nie korzystają.



Według mapy miałem do przejścia jeszcze spory kawałek. Gdyby iść prosto do celu, szacowałbym to na strzelenie z łuku, jednak kanały wiły się w zakrętach i wiły, niczym pogański, leśny labirynt.



Szedłem jeszcze jakiś czas. Nawet zapach mi już tak nie dokuczał, zacząłem się przyzwyczajać.



Po kilkunastopacierzowej wędrówce – jak mapa mówiła – został do pokonania ostatni zakręt.



Wyszedłem na prostą. Zwolniłem kroku, przyglądając się bacznie pobliskim ścianom, aby odkryć wejście. Nie zauważyłem nic szczególnego. Ciągle te same, kamienne ciosane mury z cegieł, ten sam smród, aż w końcu...



- Jest – szepnąłem sam do siebie.



W murowaniu widniała znaczna nisza, coś jakby wnęka. Zajrzałem do środka, próbując wyłapać jakiś ruch. Nie zarejestrowałem nic szczególnego, tylko ciemność. Wejście było bardzo wąskie, jednak dość wysokie. Nie zmieściłbym się w nim idąc normalnie. Musiałem wślizgnąć się bokiem.



Wsunąłem ciało do połowy w szczelinę, mapę wcisnąłem za pazuchę, a pochodnię – solidnie już wypaloną – wrzuciłem w brudną wodę. Zgasła z cichym sykiem, jak leniwy wąż.



Prawą rękę wyciągnąłem do przodu, aby badać teren, przesuwając ją po litej, kamiennej ścianie, lewą osadziłem na głowni sztyletu przy pasie, w pogotowiu. Sunąłem powoli, długo to nie potrwało, bo korytarzyk zaczął stanowczo skręcać, a moja dłoń natrafiła w końcu na drewno.



To jakieś drzwi – pomyślałem i instynktownie sięgnąłem w dół, po klamkę.



Ależ się zdziwiłem! Faktycznie tam była. Co więcej – drzwi były otwarte. Młotki są albo bardzo odważne i pewne siebie, albo cholernie głupie, pomyślałem.



Tak naprawdę, obie racje były słuszne...



Jak do tej pory idzie niczym nożem w masło – monologowałem w myślach. Drzwi uchylały się w moją stronę. Odciągnąłem je maksymalnie do ściany, po czym znów zobaczyłem ziejącą ciemność. Wyciągnąłem dłoń do przodu. Powoli, finezyjnie, badawczo. Opuszki moich palców natrafiły na miękką, grubą tkaninę. Zbliżyłem ciało bardziej do obiektu, po czym popchnąłem mocniej, ujrzałem lekki promyk światła.



Reszty się domyśliłem. Tkanina to chorągiew, sztandar zakonu, zawieszony na ścianie, jak to Młotki mają w zwyczaju. Resztę trzeba zbadać.



Odciągnąłem płótno nieznacznie na bok, po czym wychyliłem zakapturzoną głowę.



Pomieszczenie okazało się – zgodnie z informacjami Marty – kaplicą. Całość rzucała się w oko, według charakterystycznego stylu Młotodzierżców. Sala była zbudowana na planie młota, przy czym tam gdzie znajduje się w młocie obuch – tam stał duży, solidny ołtarz, a na nim płonące dwie grube świece – całe z pszczelego wosku. Za ołtarzem stał masywny posąg – wyobrażenie Budowniczego, boga Młotodzierżców. Majaczył w półmroku swoją olbrzymią, marmurową sylwetą. W jednej dłoni dzierżył ogromny młot bojowy, w drugiej zaś, księgę.



Przed ołtarzem, równo, w dwu rzędach, stały drewniane ławy. Środkiem przebiegał czerwony dywan, od ołtarza, aż do wyjścia, którego stąd nie widziałem. Na wysokościach, bujały się lekko, zgaszone świeczniki. W powietrzu można było wyczuć modlitewne skupienie i powagę.



Pora wkroczyć na teren wroga.



Wychynąłem ze szczeliny, cicho, powoli, bezszelestnie. Jak kot. Dobrze, że miałem taki nawyk, inaczej mogłaby mnie czekać niemiła niespodzianka, z ciężkim młotkiem w roli głównej.



W kąciku na malutkim taborecie, cichutko pochrapując, spał sobie strażnik, jeden z członków zakonu. Ubrany był w barwach bractwa, a więc obowiązkowo – czerwień i biel. Broń – chyba nie muszę mówić jakiego rodzaju – oparł nieopodal o ścianę. Ponadto na ziemi, stały dwie puste butelki.



- Budowniczy jest mym panem... - zachrypiał strażnik przez sen. - Budowniczy daje mi winną latorośl... Budo... chrrr...



Zaśmiałem się w duchu. Szczęście w nieszczęściu. Alkohol zapewne przytrzyma go w stanie snu jeszcze przez jakiś czas. Może – o ile będę tędy wracać – nadal będzie spał. Oby.



Udałem się w stronę wyjścia. Poszło gładko. Za mocarnymi drzwiami znajdował się wąski korytarz, prowadzący na schody. Musiałem być gdzieś w piwnicach.



Powoli stąpając po stopniach, starałem się wybadać teren na słuch. Było cicho. Po tym jak dotarłem wyżej, ujrzałem kolejny korytarz – trochę krótszy. Na ścianie majaczyła samotna pochodnia, rzucająca nikłe światło. Po drugiej stronie tunelu znajdowały się drzwi.



Nadstawiłem uszu. Nic. Cisza. Nacisnąłem mosiężną klamkę, po czym powoli, ostrożnie pchnąłem drzwi. Zawiasy zaskrzypiały dziko, jakby chciały krzyknąć: Intruz! Intruz! Wychyliłem głowę i co ujrzałem? Kaplicę, kolejną. Ciekawe ile kaplic mnie jeszcze czeka do zwiedzenia.



Wyszedłem na zewnątrz. Ta sala była większa. Podobnie jak ta niżej – zbudowano ją na planie młota. Całość prezentowała się podobnie. Jednak te pomieszczenie było ogromne, wybornie wykonane i budzące szacunek, nawet w sercach heretyków.



Wysoko zawieszone, potężne, misternie rzeźbione kandelabry, dawały dość pokaźną ilość światła. Naliczyłem ich sześć, z czego trzy były zapalone – co drugi. Jeden nad ołtarzem, drugi na środku, ostatni zaś, przy drzwiach głównych, blisko mnie. Na środku osadzone zostały długie ławy, w dwóch rzędach. Środkiem, od kruchty, aż pod ołtarz, przez nawę, płynął czerwony, złocony po bokach dywan. Rozdzielał się w transept, pod mszalnym stołem, idąc w lewo i prawo. Blisko ławek, po bokach, majaczyły wysokie, grube kolumny. Oprócz funkcji architektonicznej – podtrzymywania stropu – zostały piękne wyrobione w kamieniu. Podstawą były okrągłe plinty. Ich średnica była dużo większa od samych kolumn. Poustawiano na nich elementy ozdobne – donice, kwiaty, nawet broń. Na całej długości, wyrzeźbione zostały głębokie kanelury. Zwieńczeniem ze stropem, były pokręcone, wijące się woluty.



Wyżej dojrzałem wysokie, łukowate, ażurowane w cieniutkie kolumienki balustrady. Za nimi na ścianach majaczyły płonące pochodnie. To zapewne kwatery kapłanów – pomyślałem. Pod balustradami na ścianach, wyrzeźbione zostały fryzy, przedstawiające walki i krucjaty przeciwko Poganom. Pod nimi znajdował się biegnący dookoła gzyms.



Za ołtarzem nie doszukałem się żadnego posągu. Pod ścianą stał ciężki, dębowy stół. Nad nim widniał ogromny witraż. Oniemiałem z zachwytu. Ależ ktoś musiał się przy tym narobić!



Co najdziwniejsze – dzieło nie zostało osadzone w mniejszych futrynach, ono po prostu było jedną płaszczyzną. Nie miałem pojęcia jak Młotodzierżcy tego dokonali, ale byłem pod wrażeniem.



Witraż był wykonany z setek. Ba! Tysięcy, a może i nawet dziesiątek tysięcy, malutkich, kolorowych szkiełek. Wszystkie połyskiwały w blasku świec kandelabru, oraz lichtarzy usadzonych na ołtarzu. Obraz przedstawiał Budowniczego, standardowo z młotem w ręku. Drugą, otwartą dłoń, wyciągnął przed siebie, błogosławiąc kapłana, który klęczał przed nim z jedną ręką wspartą o miecz, drugą zaś, bił się w pierś. Sługa spuścił głowę. Jakby chciał okazać swoją wierność dla pana – oraz to, że nie śmie przy nim dotykać relikwii, młota.



Z sali odchodziło pięcioro drzwi. Główne wrota, wejście z którego przyszedłem, drugie, znajdujące się dokładnie naprzeciwko nich, trzecie i czwarte – na końcach transeptu.



Przymknąłem drzwi, po czym czmychnąłem za jedną z kolumn. Wychyliłem się lekko, nasłuchując i obserwując otoczenie. Nic. Cisza i spokój. Na szczęście, oświetlenie nie docierało za kolumny, tu panował półmrok.



Ruszyłem żwawo w stronę głównego ołtarza, obserwując co jakiś czas balustrady. Jak okiem sięgnąć, wydawały się puste.



Dotarłem do ostatniej kolumny. Badawczo wyjrzałem ostatni raz, po czym skoczyłem, niczym wygłodniały kot atakujący bezbronną mysz, w stronę modlitewnego stołu. Stał na nim mały, złoty kielich, który szybko zagościł w mojej torbie. Schowałem się za ołtarzem. Pod stołem znajdowała się, podłużna, płytka półeczka, wypełniona różnościami. Doszukałem się złotego talerza z pieniędzmi – pewnie za ofiarę na świątynię - jakichś instrumentów sakralnych: złotej łyżeczki, miniaturowych kubeczków, kolejnego kielicha, oraz skórzanej sakiewki. Nie sprawdzałem zawartości, nie było na to czasu.



Wychyliłem się zza mebla, po czym ruszyłem przed siebie do drugiego ołtarza, tego pod witrażem. Niestety nic tam nie znalazłem. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na artystyczne dzieło, zawieszone nad moją głową, po czym czmychnąłem ponownie za kolumny.



Jak do tej pory nieźle mi idzie, pomyślałem. Cała zasługa należała się Marcie. Bez niej nie dostałbym się na teren świątynny, ale w mojej branży tak jest, trzeba sobie pomagać, chociaż mało kto komuś bezgranicznie ufa.



Przez moment czułem się źle, niebezpiecznie. Poprzednie roboty były inne, całe przedsięwzięcie ograniczało się do: wejdź, znajdź, zabierz, wyjdź. W dodatku, wykonywałem to w mieszkaniach arystokracji, gdzie zawsze dawało się jakoś uciec.



Pierwszy raz wykonuję taką poważną robotę. A w dodatku – na żywioł, bez wcześniejszych obserwacji, przygotowań. W gruncie rzeczy schemat roboty wygląda identycznie. Różnica polega na tym, że otacza mnie stado dzikich fanatyków, uzbrojonych w gigantyczne młoty. Na pewno nie spodoba się im moja wizyta, jeśli mnie wykryją.



Już sobie to wyobrażam... Po całej robocie, zobaczę w gazetach na pierwszej stronie napis: Świątynia Młotodzierżców okradziona! O listach gończych z moją facjatą – mniej lub bardziej podobną – już nie wspominam.



- Garrett – szepnąłem. - Mistrz złodziejskiego fachu, poszukiwany.



Zaśmiałem się w duchu. Dobry początek kariery. To da mi rozgłos i szacunek, nowe znajomości, potencjalnych zleceniodawców. Przez chwilę czułem się bogiem, albo co najmniej półbogiem.



Wszedłem w drzwi na końcu jednej strony transeptu. Ujrzałem korytarz, ciągnął się daleko, jednak szybko trafiłem na jedno z rozwidleń, skręciłem w prawo. Doszedłem do kolejnego rozwidlenia, z jednej strony ujrzałem schody, z drugiej, ciągnący się korytarz. Wybrałem schody.



Schodkami dotarłem na górę, na korytarz z balustradami, skąd mogłem widzieć całą katedrę. Po drugiej stronie, ściana była wypełniona, w równej odległości, drewnianymi drzwiami. Zbliżyłem się do pierwszych z brzegu, złapałem za klamkę, po czym ostrożnie pchnąłem do środka.



Ujrzałem schludnie urządzoną komnatkę. Pierwsze co rzuciło się w oczy to potencjalne niebezpieczeństwo – drzemiący na łożu kapłan. Przy łóżku stało kilka butelek wina. Co oni tak żłopią dzisiaj na umór? - zapytałem sam siebie.



Zbliżyłem się do osobistej szafki kapłana i wysunąłem jedną z szuflad. W środku leżała mała sakiewka i trochę rozsypanych monet. Układałem wszystko na dnie worka, aby nie narobić hałasu. Potem wyszedłem z komnaty.



Zbliżyłem się do drugich drzwi, delikatnie je otworzyłem i ujrzałem scenę z poprzedniego akapitu: kapłan, kilka butelek i osobista szafka. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wszedłem znów do tego samego pomieszczenia. Wychyliłem głowę na korytarz. Okazało się, że podszedłem do właściwych drzwi – drugich z rzędu.



Wpełznąłem do środka i wysunąłem szufladę. W środku znalazłem... sakiewkę, jednak tu już nie było rozsypanych monet. Już miałem wychodzić, kiedy zauważyłem, że pokój jest połączony z pozostałymi komnatami poprzez przejście, które przestrzeliwuje wszystkie pomieszczenia, aż do końca korytarza. Skorzystałem z otworu i dotarłem do kolejnego alkierza. Na łóżku spał kapłan, obok stały butelki, a pod ścianą szafka...



Powtórzyłem operację z sakiewką we wszystkich komnatach, po czym wyszedłem na korytarz przez ostatnie drzwi. Puściłem się lekkim, miękkim truchtem, na przeciwną stronę balustrady, gdzie znajdowała się kolejna porcja drzwi.



Całość okazała się bliźniaczym odwzorowaniem przeciwnego skrzydła. Czyli sypialnie przestrzelone otworem na całej długości. Różnica polegała na tym, że na kojach leżeli oficerowie, a nie kapłani.



Po spenetrowaniu wszystkich szafek – oraz pasa jednego z Młotodzierżców – wyszedłem na korytarz i wróciłem do schodów, skąd przyszedłem. Puściłem się cicho jak nietoperz w dół i znalazłem na znajomym rozwidleniu. Udałem się w przeciwną stronę.



Dotarłem do pojedynczych drzwi. Były zamknięte. Jednak nie dla mnie. Wcisnąłem w zamek parę cienkich wytrychów i spenetrowałem jego mechanizm. Kombinacja zapadek nie była skomplikowana. Już po chwili wejście stało otworem.



Nacisnąłem mosiężną, mosiądzową klamkę i pchnąłem drzwi na kilka cali.



Zamarłem. Stałem w bezruchu kilka sekund, po czym oparłem się plecami o ścianę korytarza.



Moment... jestem tu już całkiem długi czas, a nie napotkałem żadnego strażnika – myślałem. Coś mi tu nie gra. Przecież świątynia jest ogromna. Oficjalnie wiem, że zamieszkuje ją ponad pół tysiąca zakonników. Reszta mieszka w koszarach miejskich. Rozumiem, że wszyscy śpią i jeśli nikogo nie zbudzę nie zobaczę tego pół tysiąca, ale... żadnego strażnika? Dziwne.



A co mi tam – pomyślałem. Tym lepiej dla mnie.



Popchnąłem mocniej ciężkie, dębowe drzwi i wszedłem do środka. Jedno spojrzenie, jeden charakterystyczny element i już wiedziałem gdzie jestem.



Na środku stał ciężki, rzeźbiony stół, a obok niego, równo przysunięte – z jednej i drugiej strony – wystawały oparcia krzeseł. To apartament kogoś ważnego. Może najwyższego kapłana, albo jednego z wyższych oficerów. Za stołem, ciągnął się na kilka kroków, krótki korytarz, zakończony drzwiami. Po lewej stronie widoczne było wejście do sypialni, od strony mojej prawicy zaś, widniała mała izba modlitewna. Oba wejścia nie miały drzwi, były to same futryny, zakończone łukowatymi okręgami. Zasłonięto je, parą purpurowych firan, zdobionych złotymi nitkami i dwoma skrzyżowanymi młotami. Ruszyłem w prawo. Na małym ołtarzyku znalazłem przyrządy sakralne, dwa kielichy, kilka łyżeczek, oraz wąską, wysoką wazę. Wszystko wykonane było ze szczerego złota. Mój worek nabrał znacznego ciężaru.



W sypialni spędziłem trochę czasu. Bowiem znalazłem tam sporo łupów.



Podszedłem do wysokiej szafki nocnej. Stały na niej dwa, równiutko ustawione, stosiki monet, jeden srebrny, drugi złoty. Obok nich leżała kartka, na której napisano: Opłata za zamek do skrzyni.



Przystawiłem worek do kantu małego blatu i zsunąłem dwa stosy monet do czarnej torby. Pieniądze zabrzęczały głośno, obijając się o wcześniej ukradzione dobra. Wysunąłem szufladę – tą najwyżej. Znalazłem w niej dwa wypchane mieszki, które przyjemnie brzęczały. Niżej – po wyciągnięciu zbędnych dokumentów – na samym dnie półki, doszukałem się małej, okutej skrzyneczki. Postawiłem ją na łóżku. W szafce więcej nic nie znalazłem. Rozejrzałem się po pokoju.



Podszedłem do drewnianej półki zawieszonej nad ziemią. Była wypełniona równo - od lewej do prawej - książkami, które oprawiono brązowo pomalowaną, koźlą skórą. Na samym brzegu półki zauważyłem duży, posrebrzany sygnet. Był to zapewne pierścień kapłana tego apartamentu. Nie będzie mu już potrzebny.



Wróciłem do łóżka, usiadłem, po czym położyłem skrzyneczkę na kolanach. Była ciężka, okuta prawdziwym srebrem. Zabezpieczono ją miniaturowym zamkiem.



Odstawiłem kuferek na posłanie, po czym wydobyłem zwitek brzęczącej, czarnej, sztywnej skóry. Rozwiązałem skórzany rzemień i rozcapierzyłem futerał szeroko na łóżku.



Zwykły zjadacz chleba powiedziałby, że widzi kawałki dziwnie powykręcanych drucików. W

rzeczywistości były to wytrychy, ale nie tylko. Znajdowały się tam narzędzia o których mógłby pomarzyć nie jeden rzezimieszek. To specjalne aparaty, instrumenty i sondy ślusarskie, które otrzymałem w prezencie od Kusego. Nosiłem je na każdą wymagającą misję, jak ta. W równo poprzyszywanych kieszonkach wystawały główki śmiesznie powykręcanych drutów i pręcików. Można tam było znaleźć wszystko. Począwszy od zwykłych wytrychów – zapasowych, które noszę także w kieszeni – po narzędzia pozwalające otworzyć klamkę z drugiej strony drzwi. Cała sztuczka polega na tym, aby wsunąć rozkładany pręt pod szczelinę drzwi, złapać na ślepo klamkę z drugiej strony i zwyczajnie pociągnąć do siebie.



Chwilę zastanawiałem się nad wyborem, po czym wydobyłem parę cieniutkich – prawie jak igły – wytryszków. Wcisnąłem w zamek i po kilku sprawnych ruchach otworzyłem, słysząc charakterystyczne, bardzo ciche pyknięcie.



Odłożyłem narzędzia na swoje miejsce w pokrowcu. Zawiązałem rzemień i odłożyłem na miejsce – torbę zamykaną na kutą klamerkę, przywiązaną do pasa.



Podniosłem wieko małego pudełka.



Z cicha gwizdnąłem. Przyglądałem się chwilę błyszczącym kamykom, po czym pogrzebałem ręką w środku. Agaty, szafiry, topazy, nawet trafiłem na kilka diamentów, niezła kolekcja. Kusy będzie bardzo zadowolony, ja zresztą już jestem. Zamknąłem wieko, zatrzasnąłem malutką zaszczepkę i wcisnąłem kuferek do worka. Torba zaciążyła okrutnie, jednak wiedząc co było ładunkiem uśmiechnąłem się.



Pora na tajemnicze drzwi.



Dotarłem na miejsce i nacisnąłem klamkę. Otwarte.



W środku pod ścianą, stało szerokie biurko, a przy nim fotel z wysokim oparciem. Obok, w kącie, majaczyła sporej wielkości skrzynia z prostym zabezpieczeniem - zwykłą, standardową kłódką.



Podszedłem do biurka, stała na nim dogasająca lampa naftowa. Zgarnąłem do torby garść rozsypanych monet. Nie znalazłem więcej nic wartościowego. Biurko nie miało żadnych szuflad, szafek. Na blacie leżały same dokumenty, trochę pergaminu, inkaust i kilka białych piór. To był raczej stół do pisania niż biuro.



Spojrzałem na kufer i zaśmiałem się na widok prymitywnego zabezpieczenia. Wyciągnąłem z rękawa kawałek metalowego drutu i bezczelnie, jednym zgrabnym ruchem, spenetrowałem bebechy zamknięcia. Podniosłem wieko do góry.



Moim oczom ukazała się duża, biała koperta, odpieczętowana. W środku skrzyni nie było nic więcej. Usiadłem w fotelu, zdjąłem kaptur i przez chwilę przyglądałem się znaku odciśniętemu na czerwonym wosku. Była to tarcza, być może herb. Nie znałem go. Otworzyłem kopertę i wydobyłem z niej kawałek pergaminu złożonego na dwoje. Rozwinąłem papier i przeczytałem w te słowa:





Czcigodny Bracie Yarmikku.

Zamki do skrzyni wykonane zostały przez najlepszych ślusarzy w Mieście. Całość składa się z trzech zamknięć, które otworzyć można tylko w jeden sposób: trzeba przekręcić w nich klucze w tej samej chwili. Ponadto zabezpieczyliśmy kufer szyfrem, którego hasło poleciłem zapamiętać jednemu z posłańców. Mam nadzieję, że zostałeś o nim poinformowany. Hasło znamy tylko ja i Ty i posłaniec.

Na wypadek gdybyś zapomniał hasła, dołączam zagadkę, która jest kluczem do otwarcia skrzyni.

Nie podaję hasła tak po prostu, ponieważ boję się, że list może zostać przechwycony.



I wszedł Kapłan do Lasu Szachraja. Kapłan nie był ani zabobonny, ani bojaźliwy. Był człowiekiem mężnym, prawym i posłusznym Budowniczemu. Został jednak od urodzenia obarczony pewną przywarą: miał słabą pamięć. Czasami zapominał odprawić mszę, czasami zapominał o codziennej modlitwie do Budowniczego, czasami zapominał własnego imienia, jednakże najczęściej zapominał jaki jest dzień tygodnia.

Otóż w tym lesie często pojawiali się Bogowie: Budowniczy, Pan kamienia i żelaza oraz Szachraj, Pan zieleni i natury.

I kapłan chciał okazać męstwo Budowniczemu. I wszedł kapłan do Lasu, tak dziwnego, tak pięknego, a zarazem tak przerażającego. Budowniczy nagradzając jego męstwo, dopomógł mu się wydostać. Poprosił zdradliwego Szachraja, aby dał mu szansę.

I zgodził się Szachraj Bóg i przemówił w te słowa: Wypuszczę twego kapłana jeśli on odpowie na moją zagadkę. I nakazał Budowniczemu pomóc mu w zadaniu łamigłówki.

Według pomysłu Szachraja, Budowniczy kłamie w poniedziałki, wtorki i środy, a w pozostałe dni mówi prawdę. Szachraj zaś, kłamie w czwartki, piątki i soboty, a w pozostałe dni mówi prawdę.

Pewnego dnia, kiedy kapłan podążał zdradliwymi ścieżkami lasu, ujrzał przez sobą obu Bogów.

I przemówił Budowniczy: Wczoraj był jeden z dni, w które kłamię.

I przemówił zdradliwy Szachraj: Wczoraj był jeden z dni, w które ja również kłamię.

I przemówił Szachraj ponownie: Cóż to zatem był za dzień tygodnia kapłanie?

Mądry kapłan, po kilku pacierzach namysłu odpowiedział na pytanie i tym samym zyskał wolność.



Z wyrazami szacunku,

Aureliusz Scott.



PS Skrzynię nakazałem ustawić w pokoju obok biblioteki, ufam, że będzie tam bezpieczna.






Lampa naftowa zgasła. Nałożyłem kaptur.



Wcisnąłem list za pazuchę, siedziałem jeszcze chwilę w ciemnościach. Musiałem ochłonąć, przemyśleć.



Nieźle sobie to wymyślili. Wiem już gdzie jest maska, wiem też – teoretycznie – jak ją zdobyć. Zwijam ją i spadam stąd, łupów mam już i tak dosyć, a sama maska jest wiele warta.



Wyszedłem z apartamentu kapłana i puściłem się korytarzem, dotarłem do rozwidlenia. Chwilę myślałem czy iść schodami czy badać pozostałe korytarze. Wybrałem schody – ponownie. Wszak miałem iść w górę, do biblioteki.



Zatrzymałem się przy balustradzie i wyciągnąłem mapę. Nakazywała mi iść do końca korytarza przy kwaterach kapłanów, wtedy powinienem trafić pod drzwi, następnie korytarzem w prawo i po schodach na górę...



Popędziłem szybko jak wiatr, cicho jak ćma.



Mapa nie kłamała, to dobrze. Od drzwi musiałem pokonać długi korytarz, wypełniony masą wejść – to po jednej, to po drugiej stronie. Niestety nie miałem czasu na myszkowanie. Teraz liczyła się tylko maska.



Dotarłem do biblioteki. Była dość duża. Wysokie regały strzelały aż pod sufit, na ich półkach ciasno upakowano opasłe woluminy. W powietrzu pachniało starymi, pergaminowymi stronicami, w ustach czułem ostry smak kurzu. Spojrzałem w lewo – nic. W prawo – zobaczyłem przejście, samą futrynę. Ruszyłem w tamtym kierunku.



Nie wchodziłem do środka, wsunąłem tylko głowę.



Pokój był pusty, mały i zaciemniony. Z tyłu, na ścianie, widniało małe okienko, przez które wpadało trochę księżycowego światła. Na środku izby stała skrzynia, duża, ciężko okuta, z olbrzymim wiekiem.



Odwróciłem się w stronę biblioteki, podszedłem do najbliższego z regałów i wziąłem kilka książek. Wróciłem do pomieszczenia z tajemniczym pudłem, stanąłem na progu i przez chwilę rzucałem ciężkie tomiska w strategiczne miejsca salki. Sprawdzałem czy nie ma pułapek. Wydawało się, że wszystko jest w porządku.



Przystąpiłem wolnym krokiem do celu. Ostrożnie, cicho, miękko. Torbę z łupami odstawiłem na bok, pod ścianę. Wytrychowy futerał rozłożyłem szeroko na podłodze. Kaptur odrzuciłem na plecy.



Skrzynia była dosyć szeroka. Okuto ją solidnie metalowymi wstawkami. Z tylnej ścianki kufra odchodził łańcuch o grubych ogniwach, przymocowano go do ziemi.



Dokładnie pomiędzy końcem przedniej ściany a wiekiem, znajdowało się metalowe okucie, na którym zamocowano trzy, średniej wielkości zamki, były dokładnie zrobione. Rozpoznałbym to z zamkniętymi oczami. Nad zamknięciami znajdował się mechanizm szyfru.



Była to podłużna, metalowa tuba. W środku niej znajdowały się kółka, które można było obracać. Na każdym z pierścieni, umieszczono litery alfabetu.



Obracałem chwilę pierścieniami, zauważyłem, że na każdym z bolców, oprócz liter, znajduje się pojedyncze, puste pole.



Do roboty.



Zakasałem rękawy, po czym wyciągnąłem z futerału jedną z sond. Wcisnąłem ją w dziurkę środkowego zamka i zamknąłem powieki.



Dotykając wytrychem poszczególne elementy zabezpieczenia, byłem w stanie odtworzyć oczami wyobraźni jego mechanizm. Błądząc cienkim drucikiem, natrafiłem na długą, podłużną, metalową listwę, która łączyła się z dwoma pozostałymi zamkami. Najprościej byłoby ją przepiłować, jednak dziurka była zbyt wąska, aby umieścić w środku jakiekolwiek narzędzie, typu pilnik czy miniaturowa piłka. Poza tym nie sądzę, aby listwa tak łatwo dała się przepiłować. Do jej stworzenia zapewne użyto tytanu, albo czegoś jeszcze twardszego.



W każdym z zamków zastosowano nową technikę - symetrię ślusarską. W trzewiach mechanizmu, z boku, dało się wyczuć ślepą zapadkę, którą należało przerzucić na drugą stronę. Na szczęście miałem przy sobie odpowiednie narzędzia, aby to rozbroić.



Odłożyłem sondę do futerału i wziąłem do ręki inne narzędzie, cienki, długi, haczykowaty wytrych, wyposażony w wygodną, drewnianą rączkę. Włożyłem go do zamka i jednym sprawnym – wcześniej już wytrenowanym – ruchem, przerzuciłem zapadkę na przeciwną stronę. Wyciągnąłem narzędzie z mechanizmu. Usłyszałem ciche pstryknięcie.



- Co do diabła? - szepnąłem pod nosem.



Po raz drugi wsunąłem sondę do środka.



Okazało się, że ślepa zapadka odskoczyła na swoje miejsce.



- Sucze syny! Już nie dość problemów mam! - zakląłem, po czym obejrzałem się za siebie, czy nikt nie nadchodzi.



Wygląda na to, że będę musiał trzymać te cholerstwo, aby nie odskakiwało – pomyślałem.



Włożyłem haczyk z powrotem, przerzuciłem metalową część, po czym szybko, drugą ręką, wcisnąłem wytrych, utrzymując element na właściwym miejscu. Brakowało mi wolnej ręki. Nie wiedząc co zrobić z haczykiem, wcisnąłem go w usta. Teraz i drugie łapsko miałem wolne. Wyciągnąłem z pokrowca napinacz i wsunąłem w dziurkę.



Zamek nie był aż taki trudny do rozbrojenia. Zajęło mi to co prawda chwilę, ale nie namęczyłem się przy tym.



Ostrożnie wysunąłem wytrych z dziurki, zostawiając w środku tylko napinacz, aby całość się nie zapadła. Inaczej musiałbym wszystko zaczynać od nowa. Spróbowałem przekręcić mechanizm, bezskutecznie. Informacje zawarte w liście były prawdziwe – trzeba rozbroić wszystkie trzy zamki, dopiero wtedy można je przekręcić.



Więc jedną rękę mam już uziemioną – powiedziałem do siebie w myślach.



Dobyłem haczyka, wcisnąłem w zabezpieczenie i zanegowałem ślepą zapadkę. Zabrakło mi ręki, ale wytrych miał długie trzymadło.



Pochyliłem się nad zamkiem i wsunąłem wytrych do środka ustami, po czym złapałem go dłonią, a haczyk włożyłem z powrotem do buzi i położyłem go na wieku kufra.



Wygiąłem tułów w drugą stronę, do pokrowca i chwyciłem w zęby dwa napinacze. Na zapas, żeby nie pochylać się drugi raz. Jeden odłożyłem delikatnie na dekiel skrzyni, a drugi wsunąłem do mechanizmu. Zablokowałem go na okrągłym bolcu i przytrzymując tylko małym palcem dłoni, pozostałymi operowałem właściwym wytrychem. Rozbroiłem zamknięcie, po czym wyciągnąłem instrument z dziurki i położyłem obok haczyka, na klapie.



Tutaj zaczęła się ta cała komiczna historia.



Spojrzałem na skrzynię. Na jedną dłoń, drugą i uświadomiłem sobie, że nijak nie dam rady rozbroić ostatniego zamka, bowiem miałem już zajęte obie dłonie – musiałem przytrzymywać napinacze, aby zapadki nie odskoczyły.



Gapiłem się tak jeszcze przez chwilę na swoje ręce, gębę rozdziawiłem na jakieś trzy cale, nie pamiętam czy ze zdziwienia, czy z poczucia bezsilności.



Uniosłem głowę i spojrzałem za okno.



- Kurwa mać – stęknąłem.



Minął pacierz.



Dwa pacierze.



Pięć pacierzy.



Olśniło mnie. Nagle, jak naukowiec, który latami pracując po nocach w swoim laboratorium, próbuje udowodnić twierdzenie tezy i dowiaduje się, że miał rację.



Zacząłem ściągać buty. Miałem z tym co prawda mały problem, bo zwykłem sznurować je mocno, ale po chwili tłumionych klątw obuwie leżało na ziemi. Powierzgałem przez chwilę stopami w powietrzu, aby zrzucić onuce. Po izbie, rozniósł się nieprzyjemny zapach.



Wygiąłem dziwacznie tułów, po czym spróbowałem chwycić haczyk między palce stopy. Narzędzie spadło z wieka kufra i z brzęknęło głośno o murowaną posadzkę. Zdołałem namacać zimny instrument na podłodze. Drugą stopą wcisnąłem go między paluchy i uniosłem nad dziurką zabezpieczenia.



Balansując przez dłuższą chwilę w niewygodnych wygibasach, zdołałem zniwelować ślepą zapadkę, po czym uniosłem druga nogę w stronę dekla kufra, próbując chwycić wytrych. Na szczęście, udało się za pierwszym razem. Ze wsunięciem go do środka też nie było problemu.



Problem się zaczął przy rozbrajaniu.



Przez chwilę myślałem, że połamałem sprzęt w środku i znów będę musiał robić akrobatyczne wygibasy na rzyci, w poszukiwaniu zapasowej sondy. Jednak po chwili okazało się, że zgrzytnięcie powstało na wskutek otarcia się zapadki z instrumentem.



Pot sperlił mi się na skroniach. Zamknąłem oczy i zacząłem wywijać w środku zamka na ślepo. Przez chwilę myślałem, że nie wytrzymam dłużej. Pęcherz zaczął się buntować. Czułem nadchodzący skurcz w łydce.



- No, no! - sylabizowałem. - No dawaj, zasrańcu!



Ku mojemu zdziwieniu, pośród własnych stęknięć i sapów, usłyszałem głośne pstryknięcie.



Przez chwilę zastygłem w bezruchu opierając piętę o skrzynię. Musiałem odpocząć.



Pomyślałem jak to wszystko musi wyglądać z boku. Siedziałem przed skrzynią z – prawie że - założonymi nogami na niej i dwoma rękami wyciągniętymi przed siebie. Zaśmiałem się z cicha.



- Taka praca – zaszydziłem sam z siebie.



Jednak byłem zadowolony. Biorę maskę i spadam stąd.



Chwyciłem w stopę – jak to dziwnie brzmi – napinacz i wsunąłem do środka mechanizmu. Szybko zablokowałem o bolec i upuściłem wytrych na ziemię. Spadł na placka, nie czyniąc hałasu.



Jednym, płynnym, jednostajnym ruchem przekręciłem obiema rękami napinacze. Palce stopy pod wpływem siły rąk same się przekręciły. Oczami wyobraźni zobaczyłem metalową listwę, która w środku kufra usuwa się, a zamki stają otworem.



Wyciągnąłem napinacze, położyłem się na wznak na ziemi. Wziąłem kilka głębokich wdechów, uśmiechnąłem się ku powale i wróciłem do pracy.



Owinąłem stopy w onuce. Założyłem buty. Sprzęt schowałem do futerału. Całość zajęła mi kilka pacierzy.



Uklęknąłem przed kufrem i jak dziecko rzucające się chciwie na cukierek, spróbowałem podnieść wieko. Klapa nie ustąpiła.



- Na pijanego Szachraja, jeszcze szyfr! - powiedziałem do ścian.



Przypomniałem sobie o liście i zagadce. Wyciągnąłem papier zza pazuchy, rozłożyłem. W ciemności na pergaminie nic nie było widać, podszedłem do okna i usiadłem. Nocny książę dobrze oświetlał korespondencję.



- Tylko nie zgaśnij – powiedziałem do białej kulki na niebie.



Przeczytałem list. Raz. Dwa razy. Zastanowiłem się chwilę.



- Zaraz, zaraz... - zacząłem. - Nie, tak nie może być. A ty jak myślisz? - zapytałem Księżyc.



Spojrzałem na szare plamy satelity.



- No, też tak myślałem, to nie ma sensu – odparłem.



Przypomniałem sobie nauki w ciemnych komnatach Strażników. Uczyli nas czytania, pisania, zarówno zwykłych liter, jak i glifów. Uczyli nas także logiki. Mayar był moim preceptorem. Zawsze mówił, że aby logicznie myśleć trzeba się zrelaksować.



Oparłem się o ścianę pod okiennicą, tak aby światło oświetlało dobrze list. Wyciągnąłem nogi daleko, w stronę skrzyni, niemal leżąc. Przeczytałem dokument po raz ostatni, wziąłem głęboki oddech i zamknąłem oczy.



Kapłan miał zyskać wolność – niemo monologowałem w myślach. Budowniczy może powiedzieć, że kłamał tylko w poniedziałki i czwartki, Szachraj może to powiedzieć tylko w czwartki i niedziele. Zatem jedynym dniem, w którym obaj mogą to powiedzieć jest...



- Czwartek! - niemalże krzyknąłem.



Zerwałem się na nogi. W dwóch krokach znajdowałem się już przy skrzyni, na klęczkach.



Najpierw policzyłem ilość pierścieni. Wszystko się zgadzało. Na tubie było osiem krążków. Szybkimi ruchami palców, ustawiłem na tubie słowo CZWARTEK.



Usłyszałem zgrzytnięcie. Dużo głośniejsze niż pstryknięcie, które wydawały rozbrajane zamki. Czułem podniecenie w trzewiach, łaskoczące robaczki w brzuchu, rozpierające szczęście i zdobywającą mnie satysfakcję.



Powolnym, niespiesznym ruchem podniosłem wieko skrzyni. Na dnie nic nie zobaczyłem, było ciemno. Włożyłem rękę do środka.



Moja dłoń natrafiła na zimny metal, podniosłem znalezisko do góry.



Maska odbijała blade, księżycowe światło. Puszczała migoczące zajączki na ścianę. Była misternie zrobiona, cała ze szczerego złota. Przedstawiała twarz mężczyzny, a może kobiety, sam nie wiem.



Wypełniona tu i ówdzie krwistoczerwonymi rubinami, szafirami o głębokiej zieleni i białymi, jak zadbane zęby, diamentami, robiła wrażenie. Kusy posika się z radochy w te swoje obcisłe, skórzane spodnie.



Dla mnie do szczęścia wystarczyła wiedza, że wezmę za nią kilkanaście tysięcy.



Schowałem zdobycz do torby.



Wychodząc z pomieszczenia, zatrzymałem się na progu i rzuciłem przez ramię ostatnie spojrzenie na spenetrowaną skrzynię.



- Nienawidzę cię – powiedziałem do pudła.



#



Powietrze śmierdziało znajomymi szczynami, gównem i Szachraj wie czym jeszcze.



Dwa w lewo, trzy w prawo, potem prosto do rozwidlenia, znów prosto i powinienem trafić do drabiny.



Zapamiętałem drogę wcześniej, już nie potrzebowałem pochodni.



Sprawnym, szybkim ruchem przemierzałem kanały, analizując całą wyprawę.



Opłaciły się treningi gimnastyki za młodu, oj, opłaciły się. Pamiętam, jak Artemus pomagał mi zakładać drugą nogę na szyję, zastygać w stójce na rękach, czy układać kulasy w kwiat lotosu. Co prawda dzisiaj już nieco wypadłem z formy, ale trening u Strażników niewątpliwie mi pomógł.

Najlepsze było jak powiedziałem do Artemusa, żeby sam sobie zakładał nogi za szyję, niech zobaczy jakie to przyjemne. Bąknął coś przez zaciśnięte usta, widocznie był na to już za stary. Potem powiedział, że mam tak siedzieć przez pół godziny, więc zbuntowałem się i zacząłem pyskować. Rozeźliło go to i to bardzo. Złapał za swoją rózgę – co to ją nosił, żeby mnie czasem do porządku doprowadzić – i gonił przez cały ogród, aż mnie ucapił z tyłu za włosy. Potem wyłoił mi kilkanaście batów w dupsko za nieposłuszeństwo i – jak on to powiedział? - arogancję.



Tak, dokładnie. Arogancję.



Pamiętam, że nie mogłem później usiąść na dupie, do późnego wieczora.



Pamiętam, że to były stare, dobre czasy...



Dotarłem w końcu do drabiny. Szybko wspiąłem się na górę, a później przestrzeliłem jak strzała, wyższy poziom kanałów, po czym dotarłem do kolejnej i wyszedłem na ulicę.



- No, to już w domu – mruknąłem.



Ruszyłem do Kusego.



Minąłem ze dwie ulice i wtedy zaczęła się ta paskudna akcja.



Na ziemię spadły dwie bomby błyskowe, najpierw jedna, potem druga. Zapiekło mnie w oczach. Usłyszałem kroki ciężkich buciorów. Musiało ich być co najmniej dwóch. Potarłem gałki, po czym wyciągnąłem rękę po sztylet.



Z późno.



Reszta wspomnień to okropny, rozchodzący się ból na potylicy i ciemność.



Świadomość zgasła, tak jak gaśnie zdmuchnięty płomyk świecy. Nagle, gwałtownie, bez ostrzeżenia.



#



Mrok odchodził powoli. Bardzo powoli.



Pierwsze co zobaczyłem to gwiaździste niebo. Leżałem na wznak. Rozejrzałem się dookoła, ujrzałem murowane ściany, syczące rury, i kapiącą z nich wodę. Znajdowałem się w bocznej, zaciemnionej uliczce, nieopodal miejsca gdzie zostałem ogłuszony. Uniosłem lekko głowę, zabolała mnie niemiłosiernie.



Podniosłem się powoli na nogi. Obmacałem ciało. Torba z łupami zniknęła, a właściwie – jej zawartość. W sumie na jedno wyszło. Mapa, list kapłana – przepadły. Nawet futerał z wytrychami ukradli.



Byłem zły. Bardzo zły.



Pomknąłem, cicho jak nietoperz, do mieszkania Kusego.



#



- Kusy... - zacząłem i urwałem.

- Już wiem – odparł.

- Co? Skąd? Jak? - zadawałem kolejno pytania, moje zdziwienie rosło, z sekundy, na sekundę.

- Stąd – powiedział, wyciągając do mnie rękę z jakimś pergaminem.



Wziąłem dokument do ręki. I zacząłem czytać.





Osmalony niedorobie.



Zapewne pamiętasz jak mnie wyrolowałeś z interesu. A jeżeli nie pamiętasz, to ja ci przypomnę!

Jeśli czytasz ten list, to twój przyjaciel, złodziejaszek imieniem Garrett, leży właśnie nieprzytomny na ulicy. Maska natomiast znajduje się na moim biurku – tym samym z którego piszę ten list.

Ty świński łajdaku! Ty bażancie zasrany! E tam... bażant. Jaki z ciebie bażant! Ptaszek! Mały ptaszek! Myślisz, że zapomniałam?! Oszukałeś mnie na dobre kilkadziesiąt tysięcy!

Razem ze sprzętem twojego złodziejaszka, maską i łupem, który ukradł oznajmiam, że...

… jesteśmy kwita.

Zapomnij o zemście. Jutro o świcie wyjeżdżam z miasta.



Twoja miła przyjaciółka Marta.



PS Nie wiem czy wiesz, ale kiedy twój koleżka plądrował świątynie Młotodzierżców - tych nie było praktycznie w środku, bo wyjechali za Miasto na coroczne święto.

PS II Tak, zgadłeś. Wszystko dokładnie zaplanowałam.




Byłem zły. Bardzo zły.



Wymierzyłem Kusemu mocny cios otwartą dłonią. Nie za to, że był winny, chociaż był. Zrobiłem to po to, aby odreagować. I ulżyło mi. Paser zachwiał się, po czym machnął ręką i poszedł do swojej pracowni.



Podszedłem do szafki z alkoholem i wyciągnąłem najlepszą whisky jaka znajdowała się w środku.



Kusy, siedząc w swoim gabinecie przy otwartym oknie, usłyszał z ulicy cichy głos złodzieja.



- Stado dzikich fanatyków, uzbrojonych w gigantyczne młoty... Dobrze, że nie stado dzikich słoni...



#



Wszędzie dobrze - nawet wśród stada fanatyków, uzbrojonych w gigantyczne młoty - ale w domu najlepiej.



Otworzyłem butelkę, polałem trunku do szklanki, po czym jednym haustem ją opróżniłem.



Cała robota i plan wziął w łeb.



- I tak będę najlepszy w Mieście... - szepnąłem. - Zostanę wirtuozem w tym fachu.



Wychyliłem kolejną porcję alkoholu.



Pamiętam, że tamtej nocy zalałem się w trupa, a następnego dnia, cholernie mnie bolała głowa.



Ulżyło mi, a rano obudził mnie posłaniec z listem od Kusego.



#



Część mieszkańców już zapewne spała, część zapewne nie. Podziemny światek Miasta dopiero się budził.



Tysiące światełek. Latarnie, zapalone lampy naftowe i świece w oknach, świątynne witraże, kandelabry i lichtarze. Wszystko czyniło z czarnego Miasta skupisko kolorowych światełek.



Siedząc na dachu jednego z najwyższych budynków, rozmyślałem.



Każdy kiedyś zaczynał. Nie ma ideałów. Wszyscy ludzie popełniają błędy, uczą się na nich. Poeci, muzycy, sędziowie, kapłani, żołnierze, wszyscy. Ja też. Dlatego nie poddam się. Dzisiaj postanowiłem sobie jedną rzecz: wstrząsnę tym Miastem. Dla sławy, aby zapisać się w jego historii, ale też dla własnej satysfakcji i nieposkromionej przyjemności.



Odwróciłem głowę w lewą stronę. Zobaczyłem czarnego jak noc kota. Byłem niemal pewien, że to ten sam zwierzak, który siedział na murku przy apartamencie Kusego. Gdy się zbliżył, byłem uświadomiony, że to na pewno on.



Przysiadł na zadzie kilka kroków przede mną. Spojrzałem w jego zielone, szmaragdowe oczy, tak bardzo przypominające spojrzenie mojego ojca. Niewiele pamiętam. Wszystko jak przez mgłę. Weszli do domu. Ojciec złapał za szablę, odwrócił się i jedyne, co mi po nim pozostało, to widok seledynowych oczu, oraz słowa: Garrett uciekaj!



I uciekłem.



To było dawno. Bardzo dawno. Miałem może ze cztery latka. Praktycznie nic nie rozumiem. Czasami pojawiają mi się obrazy. Jednak te wizję są bez znaczenia, milczące jak nocna mara.



I smutne.



Czarny kształt zbliżył się do mnie. Krążąc pomiędzy nogami mruczał i co chwila na mnie spoglądał. Łasił się. Zdjąłem rękawicę i pogłaskałem stworzenie w geście przyjaźni.



Usiadł obok mnie. Patrzyliśmy tak na Miasto jeszcze długi czas. Razem.



Pierwszy raz w życiu nie czułem się samotny.



#



Mapa - jak zwykle - została nakreślona, zgrabnymi, aczkolwiek szybkimi ruchami dłoni Kusego. Nie oddawała realnej skali budynku, działała bardziej na zasadzie orientacyjnej. To mi wystarczało.



Mam prostą robotę zaplanowaną na ten wieczór. Nie jakieś tam świątynie, zamieszkałe przez fanatyków uzbrojonych w ciężkie młoty. Coś prostszego.



Włamać się do strzeżonej rezydencji. Ukraść cenny drobiazg arystokraty i uciec cichaczem.



Lord Bafford wyjechał z miasta, a plotka głosi, że kapitan jego straży przybocznej pojechał z nim, jako ochroniarz. To dobry czas na małe włamanie.



Frontowa brama dworu jest zawsze silnie chroniona, a ulica zbyt odsłonięta. Ale Kusy pokazał mi inne wejście. Z boku rezydencji, nie na widoku. Jeden strażnik i zapewne zero świadków, którzy mogliby skomplikować sprawę.



Błyskotka której chce Kusy to berło - skarb Bafforda. Poza tym w grę wchodzi złoto, srebro, standardowe ozdoby. To powinno zapewnić wysokie wynagrodzenie.



Bafford, zapewne jak większość z jego pokroju, trzyma swój skarb na najwyższym piętrze –

blisko serca i z daleka od służby.



Czas zaczynać.



Koniec.



Od autora

Drogi użytkowniku, jeżeli przeczytałeś moją pracę - serdecznie Ci dziękuję. Mam nadzieję, że sprawiłem Ci przyjemność swoim tekstem, a jeśli zmarnowałem Twój czas, serdecznie Cię przepraszam.

Proszę o komentarz.

2
Hm, nie będę rozbebeszał tego opowiadania. Nie mam dzisiaj wystarczająco dużo siły.



W sumie to moje odczucia nie zmieniły się od momentu czytania poprzedniej części.

Wciąż widzę te same minusy.

To opowiadanie jest dla mnie jak Pop, a ja wolę dobry Jazz. Czasem coś innego, ale nie Pop.

Ogólnie jest tak sobie. Pomysł mnie w ogóle nie zainteresował, ale to szczegół. Po prostu nie trafiają do mnie opowiastki i super łotrach.

Początkowe gadanie o mroku jest strasznie męczące i napisane, według mnie w sposób szkolny. Ożyw to trochę. Dodaj odrobinę emocji do słów bohatera, bo teraz prócz tych kilku wykrzykników nie widzę nic. Suche powtórzenia, mrok, ciemność, mrok.

Historia jest nieco papierowa, jakbyś działał według scenariusza i bał się zrobić cokolwiek wbrew niemu.


Po drugie, mrok dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Chronił, a nawet czasami ostrzegał, puszczając na murach miasta pokraczne cienie wrogich ludzi.
Nie wiem czym dla ciebie jest przesłanie wynikające z drugiego zdania, ale dla mnie lekkim błędem logicznym lub też skutkiem niedopowiedzenia. Bo w jaki sposób można dojrzeć w mroku cienie? Coś go musi rozświetlać, rozpraszać. Wtedy dopiero widać cienie. Rozumiesz o co mi chodzi?



Jak wspomniałem przy okazji pierwszej części. Nie wiem na ile pomysł jest twój, na ile ściągnięty z gry. Nie ocenię go więc. Poczekam aż wkleisz coś własnego.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

3
Hmm, akcja dzieje się bezpośrednio przed grą, ale to o niczym nie świadczy...

Dziękuję za komentarz i rzut okiem na tekst.
Pisarstwo mym spowiednikiem.

4
Ale to nie przelewki. Ciemność to nie zabawka. To narzędzie. To jak sztylet w rękach zręcznego zabójcy, który się skrada, łasiczym chodem, podrzynając gardła arystokracji.


Jest jak...


Pochodnia prawie że gasła, odpasałem kawał płóciennej szmaty
Błąd czasu. Aby to wyeliminować, zdanie należy rozdzielić kropką.



Przepraszam, ale nie doczytam do końca. Gdzieś w połowie byłem bardzo zmęczony sposobem przerywanej narracji - bardzo pretensjonalnej zresztą, gdzie każdy zdanie zostaje zdublowane, z zgubnym skutkiem autoparodii. Ani nie zaciekawiło mnie na tyle, abym męczył się z tekstem, licząc na ciekawą akcję.



To co przeczytałem, nie podobało mi się



PS: Jak widzę, jakiś czas temu próbowałem podejść do tego tekstu, z takim samym rezultatem.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”