"Czarna Dama" (Kryminał) [Rozdział Pierwszy]

1
Jesień 1978

- Rozdział Pierwszy -








„Nazywam się Tom i jestem wielkim pasjonatem pokera. Karty to całe moje życie, moja religia. Na nich zapisana jest moja przeszłość i przyszłość. Dostrzegam w nich głębie, ukryte znaczenie, zarys całego mojego życia, pomimo tego, że mam dopiero dwadzieścia sześć lat. Dziwaczne? Nie dla mnie.

Z kartami rozpocząłem romans dziesięć lat temu, w moim rodzinnym Nowym Jorku. W tamtej chwili po raz pierwszy dotknąłem kart i jednocześnie przetasowałem całe swoje dotychczasowe życie.

Jestem iluzjonistą. Jednakże nie należę do tych, którzy wyciągają białe zające z czarnego cylinra, ani do tych, co przecinają swych towarzyszy w dwuczęściowym kartonie. Nie wyczarowywuje kolorowych wstążek, nie usypiam ludzi, by zachwycić publiczność. To nie moje zajęcie.

Kim zatem jestem? Wszakże nie wypełniam podstawowych czynności iluzjonisty. Ja siebie nazywam ponurym karciarzem.

Istnieje karta, której nienawidzę, której się wystrzegam. Jest nią siostra Damy – Czarna Dama. Zawsze budzi we mnie lęk i, na przekór temu, muszę stawiać jej czoło. Kimże jest?

Niewiele wiem o jej historii. Kiedyś była nałożnicą Króla, ten jednak, w chwili gdy poznał jej siostrę, odrzucił ją. Jej lodowaty uśmiech zawsze śnił mi się po nocach, czułem jak niesie śmierć, jak zalewa czyjeś serca falą mroku i jakąś ciemną namiętnością. To ona jest moim zadaniem, po to dziesięć lat temu po raz pierwszy przetasowałem karty. Wówczas ją ujrzałem. Nie zapomnę tego widoku do końca moich dni.

Nigdy nie włączyłem jej do talii, bowiem nie zasługiwała na tak zacne grono. Jest też inny powód. Zawsze, gdy wyciągnięto ją na stół w grze, osoba wystawiająca igrała ze śmiercią. Nie mogła jej przegrać. Gdy to się stało – Czarna Dama kierowała na nią swe spojrzenie. I nie było już ratunku.

„Niewierna kochanica”, tak ją nazwałem. Ona jednak nigdy nie ośmieliła się mnie usidlić. Ja, mając po swojej stronie całą talię, byłem od niej znacznie silniejszy. Nie byłem sam.”



Tom wyprostował się w fotelu i odrzucił notes. Już dawno myślał o stworzeniu książki o podobnej tematyce. Spojrzał na okrągły zegar na ścianie: dochodziła północ. Wcześniej był na partyjce u Pheel’a, która przedłużyła się do późna w noc. Od pewnego czasu nie czuł się najlepiej. Pogłębiające się wciąż migreny, bóle oczu i stawów były dla niego codziennością. Zdecydowanie potrzebował urlopu.

Stojąca nieopodal herbata zupełnie wystygła, a promienisty ból w kościach się potęgował. Wyglądało na to, że to koniec zajęć na dziś. Bynajmniej nie dlatego, że ich nie było. Lecz przez ostatnie kilka tygodni Tomem rządziło zdrowie. W tej chwili wyraziło weto.

Już niedługo będzie rano, a wtedy trzeba będzie wyjść do pracy, przekładać papiery w kancelarii i wysłuchiwać wywodów klientów, których – rzecz jasna – zapewni, że rozważy przyjęcie sprawy. Codzienność.

Od trzech lat wyłącznie to samo: pobudka, praca, poker, sen. Ostatnio jego jedyną ucieczką od zamglonego Nowego Jorku było whisky. Rano musiał robić wszystko, by nie wyglądał, jakby miał kaca. Na chwilę obecną, nie miał nawet ochoty na zdjęcie koszuli od garnituru.

Tom wstał i nalał sobie whisky. Zawsze lubił wypić lampkę przed zaśnięciem, w dodatku łatwiej mu się po niej usypiało. Rozkoszował się smakiem alkoholu i wziął do ręki talię swoich kart. Nie były takie, jakie sprzedają w przydrożnych kioskach przy Queens. Różniły się od tamtych wielkością, ozdobami. Przednia część była wypukła i lśniąca. Przyciągały wzrok, kusiły swym kształtem. Na czele talii widniał król, z surową, władczą twarzą.

Nagle zadzwonił telefon.

- Co za… o tej porze? – pomyślał Tom, podchodząc do komórki.

- Halo.

- Cześć, Tom. Spałeś?

Tom rozpoznał ten głos: po drugiej stronie była Anna, jego miłość. Poczuł ulgę, nie słysząc chrapliwego, drażniącego głosu redaktora neczelnego „New York Times”.

- Nie – odparł Tom.

Głos dziewczyny brzmiał nieco sztucznie, zupełnie jakby siliła się na miły ton.

- Masz słaby głos – stwierdziła sucho Anna.

- Po prostu jestem zmęczony.

Zastanawiał się, z jakiego powodu dzwoni. Chyba nie dlatego, żeby mu oznajmić, że ma słaby głos?

- Rozumiem – odrzekła dziewczyna, teraz już nie ukrywając jadu w głosie. – Musiałeś mieć ciężki dzień, Tom.

- Tak – odpowiedział ostrożnie. Znowu ma do niego jakiś wyrzut. Kłótnia z Anną była teraz ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. – Sąd znowu odroczył sprawę…

- Och, a więc ty w zamian za to, odroczyłeś naszą kolację, nie mówiąc mi o tym ani słowa? – ucięła lodowato Anna.

Psiakrew, pomyślał Tom. Jak mógł o tym zapomnieć? Zaprzepaścił, kto wie, może jedyną szansę na zaciśnięcie więzi z Anną. Ten cholerny dzień nigdy się nie skończy.

- Przepraszam… zapomniałem – bąknął Tom.

Co miał jej powiedzieć? Że grając z kolegami w karty, mając przed oczyma zegarek, zapomniał o ich spotkaniu? To by brzmiało równie idiotycznie, co zwalenie winy na pogodę.

- Przepraszam – powtórzyła ironicznie Anna. – Czekałam na ciebie ponad godzinę, siedząc jak głupia przy zamówionym stoliku, a ty mi mówisz przepraszam?

Ostatnie słowo zabrzmiało wyjątkowo złośliwie. Tom próbował ratować sytuację.

- Może spotkamy się u mnie… jutro wieczorem?

Anna rozłączyła się. Z wściekłością rzucił telefon na stół. Usiadł na łóżku i sięgnął po whisky. Jeżeli potrzebował powodu, by się więcej napić, ten był idealny.



Kancelaria prawnicza Toma Carroliniego mieściła się przy Central Park. Był to niewielki, ładny budynek o czerwonej cegle, wyróżniający się wpośród innych flagą Włoch, zawieszoną nad wejściem. Tom zawsze pamiętał o swoich włoskich korzeniach; jego ojciec był Włochem, jednakże zaniechał prób wychowania swojego syna na swój – typowo włoski – sposób.

Tego dnia pogoda była niezwykle łaskawa, jak na zimę. Poranne słońce zalewało swymi promieniami asfaltową drogę, na której zatrzymał się czarny cadillac. Wysiadł z niego wysoki, ciemnowłosy mężczyzna z niedopałkiem papierosa w dłoni. Wciągnął jeszcze ostatek nikotyny i rzucił papierosa na ziemię, przygniatając go butem. Rozejrzał się wokoło i żwawo wszedł po schodach.



- Proszę się przedstawić – zaleciła sekretarka.

Była ładnym stworzeniem o długich jasnych włosach. Patrzyła życzliwie na mężczyznę, odzianego w jednolity, biały garnitur i pilśniowy kapelusz. Ten zawahał się na chwilę i rzekł, obcym jej akcentem:

- Proszę powiedzieć, że przyszedł stary znajomy z Palmy.

Sekretarka uśmiechnęła się chłodno. Zdążyła się już zorientować, że ów jegomość nie jest jednym z tych przystojnych gentelmanów, którzy swym ciepłym głosem doprowadzają do wrzenia.

- Chwileczkę – odparła rzeczowym tonem, przytykając słuchawkę do ucha. Po chwili podjęła:

- Cały czas prosto. Przy lustrze w lewo. Jest pan oczekiwany.

- Gracias, señora – mruknął mężczyzna, uśmiechając się zalotnie.



Tom Carrolini spojrzał na zegarek. Rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę wejść – zawołał, poprawiając krawat.

Mężczyzna w białym garniturze wszedł do gabinetu i zdjął kapelusz, mówiąc:

- Dzień dobry, panie Carollini. Mam dla pana pewną sprawę.

- Niech pan siada – polecił uprzejmie Tom.

Mężczyzna usiadł, położywszy kapelusz na kolanach.

- Nazywam się Jose Arrantolli – rzekł. – Przebyłem długą drogę z Majorki.

Tom z uznaniem kiwnął głową.

- W jakiej sprawie?

- W pańskiej.

Jose Arantolli jednym szybkim ruchem wyciągnął pistolet i oddał strzał. Tom, zaskoczony, wbił się w fotel i po chwili jego ciało rozłożyło się na biurku; kawałki czaszki spadły na podłogę. Arantolli odskoczył, by tryskająca krew nie poplamiła garnituru.

Lubieżnie pogładził tłumik, przymocowany do broni.

- Hasta luego – mruknął i otworzył okno.





- Wyglądasz ślicznie! – pisnęła uradowana Catherine, patrząc na siostrę, odzianą w suknię ślubną.

Dziewczyna obróciła się z gracją.

- Pogrubia mnie – poskarżyła się Kathy.

Dziś kończyła dwadzieścia trzy lata i czyniła ostatnie przygotowania przed jutrzejszym ślubem. Kathy spojrzała na swoją młodszą siostrę, jakby czekając na krytykę jej użalania. Ta jednak wzruszyła ramionami.

- Jakby to robiło jakąś różnicę – mruknęła.

- Pieprz się! – krzyknęła Kathy, rzucając w młodszą siostrę poduszką. Catherine parsknęła śmiechem i opadła na łóżko.

- Gdyby tata cię teraz słyszał – powiedziała, wpatrując się w sufit. – Nie byłby zachwycony twoim słownictwem. W dodatku tuż przed ślubem!

Kathy nagle pobladła i usiadła obok Catherine.

- Przed ślubem – powtórzyła cicho. Nagle ukryła twarz w dłoniach. Catherine podniosła się i objęła ją ramieniem. Ile już razy to przerabiała.

- Biorę ślub – wymamrotała Kathy. – W kościele. Ślub. Prawdziwy.

- Hej – zagadnęła wesoło Catherine. – To ty płaczesz, zamiast się cieszyć? Ile ja bym dała, żeby być na twoim miejscu!

- Ja nie płaczę – wychrypiała starsza siostra, wciąż chowając twarz w dłoniach. – Ja biorę ślub.

Catherine pogładziła ją po włosach i wstała. Wykonała ruch, jakby ćwiczyła na zajęcia z baletu.

- Grom! – zawołała z udawanym przejęciem. - Moja starsza o pięć lat siostra wychodzi za mąż!

- Przytkaj się, Cat – fuknęła Kathy.

- A ty wstawaj, bo zagniesz suknię – odparła wesoło Catherine.

Wyjrzała przez okno i przymrużyła oczy, bowiem tego dnia słońce mocno świeciło. Po chwili spojrzała na siostrę i zachichotała.

- Lepiej leć się przebrać – powiedziała. – Idzie twój esposo.

- Es… - zająknęła się Kathy. Próbowała sobie przypomnieć znaczenie tego słowa, lecz bezskutecznie. Dobrze znała hiszpański, lecz w ciągu ostatnich dni wszystko zdawało jej się wylatywać z głowy.

Catherine wpatrywała się w nią z rozbawieniem.

- Mąż – przypomniała jej.

- Co… gdzie on jest?

Catherine ponownie wyjrzała przez okno i nagle wzruszyła ramionami. Na jej twarzy zagościło chłodne opanowanie.

- Poszedł. Przez ostatnie kilka dni przychodzi tu tylko po to, by popatrzeć w nasze okno. Ah, ci latynosi… - westchnęła rozmarzona.

- Ja się tylko zastanawiam – mruknęła cicho Kathy – co by powiedziała… no wiesz, jak by zareagowała…

- Mama? – zapytała Catherine, przeglądając się w lusterku i rozczesując włosy. – Ojciec mówi, że masz to po niej.

- Co masz na myśli?

- Tendencję do szybkich małżeństw – wyjaśniła jej siostra. – Kiedyś mi powiedział, że mama miała osiemnaście lat, kiedy po raz pierwszy wyszła za mąż.

- Ale osiemnaście lat, a dwiadzieścia trzy to jakaś różnica, nie uważasz?

- Dla ojca to i tak za wcześnie – powiedziała oschle Catherine.

Kathy parsknęła wzgardliwie. Catherine wyciągnęła się na łóżku, sącząc powoli colę.

- Cat, powiedz, kiedy zjedliśmy razem kolację? Jak cała rodzina.

- Przestań – skarciła ją siostra. – Armia to armia. Ja tam jestem z niego dumna. I tak doskonale sobie radzi, biorąc pod uwagę śmierć mamy.

Kathy popatrzyła na Catherine i zmarszczyła brwi.

- Myślałam, że nie lubisz coli.

- Teraz lubię.

- Już się nie boisz kokainy?

Catherine wzruszyła ramionami, biorąc kolejny łyk.

- Czytałaś dziś gazetę? – zapytała Kathy, rzucając jej zwitek i wychodząc za ścianę, by się przebrać.

Catherine chwyciła gazetę i spojrzała na pierwszą stronę. Zmarszczyła brwi.

- Kto to jest Ping-Pong? – zawołała.

- Co?

- Ping-Pong – powtórzyła Catherine. – P-i-n-g – P-o-n-g.

Głowa Kathy wyjrzała zza ściany. Jej wzrok był pełen troski.

- Cola i upał to nienajlepsze połączenie – stwierdziła. – Tam musi być ta kokaina.

- Cudownie. Powiesz mi, kto to jest?

- Ping-Pong?

- Ping-Pong.

- Co za Ping-Pong?

- W gazecie – pokazała Catherine. – Piszą, że Ping-Pong wyszedł z więzienia. „Pozamykać drzwi i okna i czekać z wybranym 911”.

Kathy wyszła zza ściany, przebrana w koszulkę i jasne spodnie. Usiadła obok Catherine i chwyciła gazetę.

- Hm – mruknęła zamyślona. – Ping-Pong… czekaj, czekaj, gdzieś o nim słyszałam – zamyśliła się na chwilę. - Wiem! To ten terrorysta. On przypadkiem nie wykorzystywał afrykańskich dzieci do walki? Taak… Szprycował je kokainą.

- Kokainą? – powtórzyła Catherine. Spojrzała na opróżnianą do połowy butelkę coli.

- Kokainą. Gdzieś czytałam, że kokaina poprawia skuteczność w walce. Ten typ bodajże nazywa się brown-brown. Tu jest napisane, że dawał to dzieciakom w Sierra Leone, żeby lepiej walczyły. Dostał tylko trzy lata i właśnie wyszedł.

Catherine opadła na plecy i wypuściła powietrze ze świstem.

- Nie jadę do Sierra Leone. To jakiś koniec świata.

- Więc się ciesz. Współczuję tym dzieciom.

- Yhm – mruknęła Catherine, ponownie patrząc do gazety. Kathy zajrzała jej przez ramię.

- Nowy… co to znaczy papa?

- Papież – odpowiedziała Kathy, wyrywając jedną stronę. - Co z twoim hiszpańskim?

- Hej, mąż to ważniejsze słowo!

- Mąż! – zawołała nagle Kathy, zrywając się z łóżka. – Muszę iść do Torresów. Odkurz tutaj.

- Taak.

Kathy niezgrabnie zeszła po schodach, pozostawiając Catherine samą.



Odkąd przeprowadziły się do Madrytu, miały aż nadto czasu dla siebie. Ojciec często wyjeżdżał do Walencji, albo wypływał na Majorkę, pozostawiając je „pod opieką” Vincenza Leone. Vincenzo jednak miał dość spraw na głowie, by pilnować jeszcze dwóch dojrzałych dziewcząt, toteż zlecił robotę gospodyni domu, pani Cierri. Ta z kolei była uprzedzona do „amerykańskich rozpustnic”, więc jej opieka ograniczała się do wołania na posiłki.

Skoro Catherine odczuwała senność, musi być już grubo po dziesiątej. A skoro jest grubo po dziesiątej, wypadałoby zjeść śniadanie. Śniadanie jednak oznacza zejście po drewnianych schodach do kuchni. Kuchni, gdzie zwykle przesiaduje pani Cierri, w swoim zwyczaju, rozprawiająca o rozpuszczonych dzieciach i „starych czasach w Huelvie”. Łączny czas śniadania to jakieś pół godziny, a zatem przez pół godziny, Catherine słuchałaby o nadchodzącej trzeciej wojnie światowej i przypalonym befsztyku. Który i tak z zamiaru miał się nie udać, bo to zbyt amerykańska potrawa. I przede wszystkim zwrot: „panno Squire”, ponieważ zwrócenie się do Catherine po imieniu byłoby nader bezpośrednie i całkowicie niepotrzebne.

Z odrętwienia wyrwał ją odgłos opon, zatrzymujących się na żwirze. Otworzyła oczy, lecz nie czuła się na siłach, by wyjrzeć przez okno. Gdzieś z dołu dobiegł ją ostry głos pani Cierri. Catherine złapała się na myślach o uduszeniu gospodyni, zwłaszcza, że mówiła coraz głośniej. Jej chrapliwy, cienki głos podziałał orzeźwiająco na dziewczynę. Z czystej ciekawości, ześlizgnęła się z łóżka i powolnym krokiem zeszła na dół.



Nicholas Squire rozsiadł się wygodnie w fotelu i założywszy nogę na nogę, czekał na rozwój sytuacji. Siegnął za pazuchę, wyjął swoje ulubione cygara i spojrzał pytająco na muskularnego mężczyznę, siedzącego przed nim.

- Proszę się nie krępować – powiedział. – Na to już nie ma się wpływu.

Nick zapalił i pociągnął, delektując się aromatem.

- To Hiszpanie rozpowszechnili cygara – odparł mężczyzna. – Za to między innymi kocham swój naród.

Nicholas z uznaniem pochylił głowę, lecz jego wzrok pozostał chłodny.

- Będę szczery – ciągnął tamten. – Liczę na pańską pomoc. W bardzo delikatnej sprawie. A kto to zrobi lepiej, niż prawdziwy patriota?

- Nie jestem patriotą – zaprzeczył spokojnie Nicholas. – Nigdy nim nie byłem, panie Alvarez.

Na twarzy Alvareza odmalowało się zdziwienie.

- Podziwiam pana – przyznał. – Człowiek, który wykazał się bohaterstwem podczas Wojny Wietnamskiej i odebrał Medal Honoru jest dla mnie patriotą.

- To tylko medalik – rzekł cicho Nicholas, robiąc kołka z dymu. – Pozłacany kawałek surowca. Nic jest i nie będzie niczym więcej. Znaczenie patriotyzmu zmienia się z dnia na dzień.

- Więc, kim on według pana jest? Politykiem?

- Politycy się zmieniają – odparł Nicholas.

- Któż więc? – zapytał Alvarez, nalewając im obu czerwonego wina.

Nicholas zgasił cygaro i chwycił szklankę. Sączył powoli wino, zwlekając z odpowiedzią. W końcu odchrząknął i rzekł:

- Patriotyzm nie ma definicji. Każdy go widzi jak chce, inaczej rozumie. Według polityków, patriotą jest prezydent, zdaniem niektórych Niemców Hitler. Na Kubie, uważany za patriotę jest Castro. Pan z kolei nazywa patriotą mnie.

- A za kogo pan się uważa?

- Ja? Jestem tylko żołnierzem. – powiedział Nicholas. - Pionkiem w rękach wyższych. Robię to, co mi rozkażą, to wszystko. Spełniam tylko swoją powinność wobec kraju, który mnie wychował.

Spojrzał na zegarek i uniósł brwi.

- Niestety nie mam dużo czasu – rzekł, uśmiechając się przepraszająco do Alvareza. – Więc, w jakiej sprawie miałbym pana wesprzeć?

Alvarez, który słuchając Nicholasa zamarł w bezruchu, poklepał się dłonią w czoło.

- Ah, perdón! – zawołał. – Od razu przechodzę do rzeczy. Jak pan wie, jestem prokuratorem z Wydziału do Walki z Przestępczością Zorganizowaną. Wczoraj zamordowano Thomasa Carroliniego,świetnego prawnika. W tym samym czasie, z Majorki wypłynął statek wyładowany kokainą. Zawinął do portu w Walencji. Został natychmiast zatrzymany, a załoga postawiona przed komisją. Martwi nas jednak, że Synowie Ibarry mogli maczać w tym palce. Zamierzamy wsadzić szefa tej godnej pożałowania grupy przestępczej. I tutaj jest moja prośba.

- Odważny cel – zauważył Nicholas. – Jeśli to się uda, to pana będą uważać za patriotę.

- Potrzebuje jednak pańskiej pomocy – ciągnął Alvarez. – Nie możemy mu nic zrobić bez haka. Jego Synowie wszystko tuszują. Nawet w przypadku zamordowania Carroliniego, wszystkie podejrzenia padły na sekretarkę. Najgorsze jest to, że ten sukinsyn jest uważany za wybitnego biznesmena. Wyobraża sobie pan tę burzę po jego aresztowaniu?

Nicholas skinął głową, coraz bardziej nerwowo spoglądając na zegarek. – Do Madrytu trochę drogi – pomyślał sępnie. – Spóźnie się na kolację.

Nie była to zwykła kolacja; miał się na niej zjawić jego przyszły zięć. Spojrzał nerwowo na Alvareza, który najwyraźniej znów się nakręcał.

- Powiem wprost – zaproponował Alvarez, opadając na oparcie fotela. – Potrzebujemy kogoś, kto wstąpi w ich szeregi i dowie się coś-niecoś. Jest to niezwykle ryzykowne, lecz nie niemożliwe. Jest pan idealną osobą do tego zadania. Podejmie się go pan?

Nicholas westchnął ciężko. Spędzając dwa lata w Wietnamie nauczył się szybkiego podejmowania decyzji. W jednej chwili zobaczył martwe oczy swoich kompanów. Odrzucił wstrząsający obraz. Wystarczy, że nawiedzał go w snach.

- Uważam pana za wielkiego człowieka – powiedział uprzejmie. – I szanuję, za walkę z zorganizowaną przestępczością. Niestety, dopóki nie zostanę wezwany do armii, muszę poświęcić się rodzinie. Zbyt wiele rzeczy zaniedbałem, zbyt wiele razy zawiodłem. Muszę odmówić, przykro mi.

Twarz Alvareza była pozbawiona wyrazu. Wpatrywał się w Nicholasa i wzruszył ramionami.

- To… szkoda – wymamrotał z wymuszonym uśmiechem. – Nie przypuszczałem takiej odpowiedzi. Trudno, jak to się mówi, trzeba iść dalej. Dziękuję za poświęcony czas.

Nicholas wstał i uścisnęli sobie dłonie.

- Gdyby pan zmienił zdanie… - zaczął, lecz Nicholas mu przerwał:

- Nie zmienię. I proszę mnie nie namawiać.

Alvarez skłonił głowę, lecz kiedy się wyprostował, Nicholas ujrzał w jego oczach żal, może nawet gniew. Nie przejął się tym; chodziły po tym świecie rzeczy, którym musiał poświęcić uwagę. Przynajmniej tyle może zrobić, po dwóch latach rozłąki i wysyłania krótkich listów.

2
Nie dobrnąłem do końca, ale większość przeczytałem. ;)



Mam klika uwag, raczej krytycznych.




Wcześniej był na partyjce u Pheel’a, która przedłużyła się do późna w noc.


Powinno być: Pheela; do późna w nocy


Stojąca nieopodal herbata zupełnie wystygła,


Włoch pijący herbatę?! Rozumiem, że do tego ma problemy z żołądkiem? Wiem, wiem – czepiam się. ;)


Ostatnio jego jedyną ucieczką od zamglonego Nowego Jorku było whisky.


Powinno być: była whisky. Whisky jest rodzaju żeńskiego.


pomyślał Tom, podchodząc do komórki.


To ten telefon stał w jakiejś komórce? Bo chyba nie chodzi o telefon komórkowy? Dobrze zrozumiałem, że akcja toczy się w 1978 roku?


Kancelaria prawnicza Toma Carroliniego mieściła się przy Central Park.


W Nowym Jorku są ulice Central Park North i Central Park West. O którą z nich Ci chodziło? Chyba, że miałeś na myśli park. Wtedy poprawnie byłoby przy Central Parku, albo w sąsiedztwie Central Parku. Chociaż lepiej sprecyzować podając konkretną ulicę, bo Central Park jest jednak dość duży. ;)


Był to niewielki, ładny budynek o czerwonej cegle,


No byłoby lepiej „z czerwonej cegły”?


Tom zawsze pamiętał o swoich włoskich korzeniach; jego ojciec był Włochem, jednakże zaniechał prób wychowania swojego syna na swój – typowo włoski – sposób.


Może warto wspomnieć co masz na myśli przez typowo włoski sposób wychowywania dzieci?


- Gracias, señora – mruknął mężczyzna, uśmiechając się zalotnie.


Wtrącenia w obcych językach lepiej zaznaczyć kursywą.


kawałki czaszki spadły na podłogę. Arantolli odskoczył, by tryskająca krew nie poplamiła garnituru.


Czym on strzelał? Amunicją na słonia?! ;) Chyba troszkę fantazja Cię poniosła.



Przeczytałem jeszcze dialog dwóch kobiet i na tym skończyłem. Na więcej nie mam siły. ;)



Ponadto co już napisałem, początek nudny i chyba za dużo wątków na raz wprowadzasz.

3
Wtrącenia w obcych językach lepiej zaznaczyć kursywą.
Fakt, zapomniałem, że przy kopiowaniu kursywa znika :)
Włoch pijący herbatę?!
Rzecz naturalna.
Czym on strzelał? Amunicją na słonia?!
Nie zapominaj, że dzieliło ich tylko biurko ;)
To ten telefon stał w jakiejś komórce? Bo chyba nie chodzi o telefon komórkowy? Dobrze zrozumiałem, że akcja toczy się w 1978 roku?
OWN3D! Wpadka jakich mało. Mea culpa.
Chyba, że miałeś na myśli park. Wtedy poprawnie byłoby przy Central Parku
Tak, chodziło o park. Dzięki.

4
Włoch pijący herbatę?!
Rzecz naturalna.
Włosi zazwyczaj piją herbatę jak mają problemy z żołądkiem. Nie traktują jej jak zwykłago napoju. Ale ja się tego czepiać nie będę. To tylko taka moja drobna uwaga w kwestii zwyczajów i kultury ;)
Czym on strzelał? Amunicją na słonia?!
Nie zapominaj, że dzieliło ich tylko biurko ;)
Przy strzale z rewolweru/pistoletu, nawet z bliskiej odległości, nie ma rozprysku, a pocisk może utkwić w czaszcze. Nawet przy samobójstwach pocisk nie rozrywa czaszki.



Pozdrawiam! ;)

5
Z kartami rozpocząłem romans dziesięć lat temu, w moim rodzinnym Nowym Jorku. W tamtej chwili po raz pierwszy dotknąłem kart i jednocześnie przetasowałem całe swoje dotychczasowe życie.
wtedy lub wówczas


Jednakże nie należę do tych, którzy wyciągają białe zające z czarnego cylinra
Cylindra


Jej lodowaty uśmiech zawsze śnił mi się po nocach, czułem jak niesie śmierć, jak zalewa czyjeś serca falą mroku i jakąś ciemną namiętnością. To ona jest moim zadaniem, po to dziesięć lat temu po raz pierwszy przetasowałem karty.


Śnił - jest. Błąd Powinno być: stała się moim zadaniem

zamaist przecinka - myślnik.


Stojąca nieopodal herbata zupełnie wystygła, a promienisty ból w kościach się potęgował.




Zbytnia skrótowość w zdaniu. Brzmi to tak, jakby herbata i ból były powiązane.

Po edycji:

Stojąca obok herbata już dawno wystygła, a ból, który odczuwał w kościach, nasilał się z każdą chwilą.


Wyglądało na to, że to koniec zajęć na dziś.
Kto na to wyglądał? Na to, że to?



Zdawało się, że to koniec zajęć na dziś.


Lecz przez ostatnie kilka tygodni Tomem rządziło zdrowie
Niesforna przenośnia: rządziło zdrowie - był zdrów jak ryba. Ale gdyby tak rządziła nim choroba, albo kłopoty zdrowotne, to zdanie zaczyna być logiczne.


Już niedługo będzie rano, a wtedy trzeba będzie wyjść do pracy, przekładać papiery w kancelarii i wysłuchiwać wywodów klientów, których – rzecz jasna – zapewni, że rozważy przyjęcie sprawy. Codzienność.


Po rozdzieleniu myślnikiem otrzymujemy dwa zdania. Pierwsze kończy się liczbą mnogą, a drugie pojedynczą. Błąd w rozdzieleniu.



których zapewni - rzecz jasna - że rozważy przyjęcie sprawy z tym, że te wtrącenie nagle zaczyna wyglądać niepoprawnie, a więc zamieniamy:

których oczywiście zapewni, że rozważy przyjęcie ich sprawy,

Dlaczego odjąłem rzecz jasna? Ponieważ wtrącenie nie dotyczy rzeczy a zdarzenia.


Od trzech lat wyłącznie to samo: pobudka, praca, poker, sen. Ostatnio jego jedyną ucieczką od zamglonego Nowego Jorku było whisky.


Ostatnio jednak, - Zaczynasz dwa zdania, stosując tą samą regułę, co burzy spójność czasową. Niech od trzech lat pozostanie sztywną informacją, a ostatnio jednak informuje, że nadeszły pewne zmiany (jednak).


Tom wstał i nalał sobie whisky. Zawsze lubił wypić lampkę przed zaśnięciem, w dodatku łatwiej mu się po niej usypiało.
Rozdzielasz sytuację na dwa zdania, gubiąc spójność.



Po edycji:

Tom wstał i nalał sobie lampkę whisky. Zawsze lubił ją pić przed zaśnięciem, bo ułatwiała zasypianie.


- Co za… o tej porze? – pomyślał Tom, podchodząc do komórki.
Imiesłów przysłówkowy użyty jako równoważnik zdania powinien być zapisany równorzędnie. Czyli podchodził - pomyślał.

Zamieniamy:

Pomyslał, kiedy podchodził do komórki.


Zaprzepaścił, kto wie, może jedyną szansę na zaciśnięcie więzi z Anną.
kto wie, jest wtrącone źle, bo nie spełnia funkcji pytającej, ani stwierdzającej. Trzeba usunąć.

Po edycji:

Być może zaprzepaścił jedyną szansę na zaciśnięcie więzi z Anną.


Że grając z kolegami w karty, mając przed oczyma zegarek, zapomniał o ich spotkaniu?


znów imiesłowowy równoważnik zdania: grając, mając - został użyty z zapomniał. Przerabiamy, aby czas się zgadzał.

Po edycji:

Że kiedy grał w karty i miał przed oczyma zegarek, zapomniał


Czekałam na ciebie ponad godzinę, siedząc jak głupia przy zamówionym stoliku, a ty mi mówisz przepraszam?


Ten sam błąd co wyżej. Czekałam - siedząc. Zamieniasz na czekałam - i siedziałam


Kancelaria prawnicza Toma Carroliniego mieściła się przy Central Park. Był to niewielki, ładny budynek o czerwonej cegle, wyróżniający się wpośród innych flagą Włoch,


To zakrawa na KRĄG bractwa "Był to"... :D

Przerabiam zdanie:

Kancelaria prawnicza Toma Carroliniego mieściła się przy Central Park w niewielkim, ładnym budynku o czerwonej cegle, który wyróżniał się spośród innych flagą Włoch.

Przy czym tutaj powinieneś określić, gdzie ta flaga była. Zatknięta gdzieś czy namalowana? W końcu wyróżnia się...


Tom zawsze pamiętał o swoich włoskich korzeniach; jego ojciec był Włochem, jednakże zaniechał prób wychowania swojego syna na swój – typowo włoski – sposób.
Przez pomyłkę wyszedł ci potworek, który ciężko odczytać. Zamieniam na:



Tom zawsze pamiętał o swoich włoskich korzeniach (jego ojciec był Włochem), jednakże zaniechał prób wychowania swojego syna na typowo włoski sposób.


Była ładnym stworzeniem o
Była kobietą... to nie National Geographic


Tom Carrolini spojrzał na zegarek. Rozległo się pukanie do drzwi.
Ponieważ przedstawiłeś mi tą osobę, nie musisz ponownie tego robić. Wygląda to zbyt sztywno w narracji. Możesz śmiało napisać Tom - albo też - jeżeli chcesz, abym nabrał odpowiedniego szacunku do tej postaci, napisać samo Carroliniego.


Jose Arantolli jednym szybkim ruchem wyciągnął pistolet i oddał strzał. Tom, zaskoczony, wbił się w fotel i po chwili jego ciało rozłożyło się na biurku;


Na pewno był zaskoczony. Ty też - najwyraźniej :)

Raniony/Postrzelony Tom, wbił się w fotel...



I tak dalej...



O tekście: wydał mi się niedojrzały do kryminały. Tyle się działo, że zasnąłem. Świetnie zarysowałeś postać Toma (na początku) co dobrze zapowiadało całość, z tym, że im dalej w tekst, tym bardziej rozjeżdża się. Wiem, że masz to wszystko przed oczami, ale miejscami po prostu brakuje "polerki" - jakbyś chciał pisać dalej, wypełniając luki masą tekstu, który wytrąca klimat wcześniejszych linijek. Skuteczny "klimatozabijacz" to co kilka linijek Tom Carrolini - ileż można... Ah, i najważniejsze - wprowadzenie za długie w stosunku do samej akcji.



Styl: czasem robisz pokręcone opisy, czasem zbyt krótkie, jakbyś bał się tego, że nagle za dużo będzie informacji (wskazałem w kilku przykładach). Ale jest miarowo - co wróży dobrze, bo miarowy styl to już styl i to mi się podoba.



Opowiadanie średnie: ma plusy i minusy, ale bliżej jest do lepszego, niż gorszego. Kwestia odpowiedniego polerowania - bo błędy, które są, to zwykła korekta poprawi i tekst nabierze odpowiedniego wymiaru.





EDIT: Post zniknął z listy?
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

6
Post pod postem, dla Inżyniera :)


Przy strzale z rewolweru/pistoletu, nawet z bliskiej odległości, nie ma rozprysku, a pocisk może utkwić w czaszce. Nawet przy samobójstwach pocisk nie rozrywa czaszki.
Polecam lekturę "Leczenie obrażeń bojowych od broni palnej" autorstwa M. Dziekiewicza :D



Strzał z bliska w czaszkę, jeżeli kula naruszyła kości twarzoczaszki, czoło lub natrafiła na przeszkodę w momencie wejścia, powoduje rozerwanie pocisku, w następstwie czego, odłamki wyrywają fragmenty potylicy (lub innej części, którą odłamki wylatują...)





EDIT: Literówka w nazwisku autora ksiązki.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

7
Post pod postem, dla Inżyniera



Cytat:

Przy strzale z rewolweru/pistoletu, nawet z bliskiej odległości, nie ma rozprysku, a pocisk może utkwić w czaszce. Nawet przy samobójstwach pocisk nie rozrywa czaszki.



Polecam lekturę "Leczenie obrażeń bojowych od broni palnej" autorstwa M. Dziekiewicza



Strzał z bliska w czaszkę, jeżeli kula naruszyła kości twarzoczaszki, czoło lub natrafiła na przeszkodę w momencie wejścia, powoduje rozerwanie pocisku, w następstwie czego, odłamki wyrywają fragmenty potylicy (lub innej części, którą odłamki wylatują...)


Nie polemizuję ani z Tobą, ani z autorem książki. Wiem, że przy ranie przestrzałowej z jej wylotu, wraz z kulą, wydostają się fragmenty tkanki i kości. Czepiałem się bardziej, ze względu na ten rozprysk krwi. Cały opis sprawiał wrażenie jakby ofierze rozsadziło czaszkę - przynajmniej ja tak to odebrałem. Dlatego pisałem o kulach na słonia ;)



[/quote]

8
Fakt - też odniosłem takie wrażenie - po prostu opis źle został zbudowany :)
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

10
przy Queens
masz na myśli jakąś ulicę? czy chodzi ci o "dzielnicę" NY miasto "Queens" ?


u jest napisane, że dawał to dzieciakom w Sierra Leone, żeby lepiej walczyły.
a czy czasem walki w Sierra Leone nie zaczęły się nieco później? jakoś lata 80? tutaj się nie upiera, tylko pytam, ale nawet jeśli - co zbrodniarz wojenny robi w nowojorskim więzieniu?



takie drobne uwagi, potknięć w tekście trochę jest, ale to już ci wypunktowano.

Początkowo tekst wciąga mało, rozmowa dziewczyn jest... męcząca, szczerze mówiąc. Wydaje się mocno sztuczna i nie mam pojęcia, po co ona jest, to się pewnie wyjaśni jakoś gdzieś później. Tymczasem jest po nic.

Dopiero ostatni dialog mnie trochę bardziej wciągnął. Zapowiada się coś ciekawego. Mam nadzieję...



Trochę sztuczny wydawał mi się też stosunek bohatera do medalu honoru, który otrzymał, no ale to powiedzmy pikuś ;>
//generic funny punchline
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”