Koljaczkowa

1
KOLJACZKOWA

Siedziała wyprostowana w fotelu. Właśnie przeglądała stare fotografie i listy. Wysypały się z pudełka po butach. To on miał takie głupie zwyczaje, że wszystko chował w tych pudełkach. Bałaganiarz. Brudas. Flejtuch po prostu. Niczego nie potrafił zrobić jak należy. Wszystko byle jak. A w jego pokoju jeszcze gorzej. Lepiej nie wchodzić. Zamknie go na klucz, niech się kurzą te papierzyska, to powieścidło nigdy nie napisane. Jednak z listami coś powinna zrobić. Wyrzucić? Nie, lepiej spalić. Jego matka tak bardzo by je chciała mieć. Ale o tym nie ma mowy. Skoro takiego wspaniałego synka wychowała, nie powinna liczyć, że coś po nim zostanie. No może mała Agnieszka. Powinna się nazywać Agnes. Jak tamta z powieści. I nosić nazwisko dziadka, nie ojca. Przynajmniej tyle literatury w rodzinie by zostało. Co teraz powinna zrobić? Ach, tak te głupie listy. Sprzed dwudziestu lat. O czym on wtedy pisał? Że chodzi bez celu po Długim Pobrzeżu, że jej szuka, że każda jasnowłosa, długonoga nimfa z kaszubskich jezior, przypomina mu tę jego jedną jedyną, Mariolę K. A przecież dobrze wiedział, że była wtedy w Krakowie i tam studiowała na pierwszym roku anglistyki. I prawie codziennie chodziła na Kazimierz. I myślała o nim. O tych jego czarnych, inteligentnych oczach. I o ciemnych włosach. I o tym, że był od niej o całe pięć centymetrów niższy. I że do ślubu nie będzie mogła założyć pantofli na wysokich obcasach. A on ciągle na tym Długim Pobrzeżu, zamiast wsiadać w pociąg i jechać, jechać za nią do Krakowa. I całą noc stać na korytarzu, gdzie pełno podpitych żołnierzy, a dym z papierosów wżera się w szary sweter,

który udziergała jego matka. Jednak zamiast wsiadać w pociąg, ten rzekomo w niej zakochany chłopak, wolał spacerować po Długim Pobrzeżu, co jest długie jak wszystko w tym mieście. I smagał go północno-zachodni wiatr, co latem unosi niesforne pierzaste obłoki, a jesienią ciężkie, pękate chmury, z których pada deszcz. Zimne krople wprost z ołowianego nieba padają na kryte czerwoną dachówką kamieniczki, zbiegają rynnami w dół. Gdy jakaś rynna jest uszkodzona, wówczas strumyki spływają po czerwonych cegłach kościołów. A te cegły podobno spajano zaprawą z kurzych jaj. Pewnie dlatego nie strawił ich do końca ogień, gdy miasto płonęło i pękały serca dzwonów, a ludzie kryli się po piwnicach.



Babka Koljaczkowa świetnie zapamiętała tamten pożar i to jak bolszewicy gwałcili kobiety. Nie tylko niemieckie, kaszubskie też. Wtedy właśnie począł się ojciec Marioli. To było bolesne poczęcie. Niechciane. Wstydliwe. Ale co było robić? Nie ma większych sił niż siły natury. Babka przez wiele lat utrzymywała, że jej syn był synem Koljaczka nieboszczyka. Dopiero Dawid wyciągnął z niej prawdę. Usiadł u stóp jej fotela. Wyjął reporterski magnetofon, zdobycz z czasów, gdy pracował w biurze prasowym Komisji Krajowej Solidarności, i rozpoczął łagodne przesłuchanie. I teraz, gdy już nie było Babki, a ciało Dawida dopiero co spoczęło na jednym z miejskich cmentarzy, ta nieszczęsna kaseta z opowieścią o pełnym sprzeczności i niedomówień początku rodziny wypadła ze starego pudełka po butach. Jego zawartość składała się na opowieść o młodym Dawidzie, jego miłości do Marioli i reporterskiej pasji. Ciągle jeździł nad jezioro i wypytywał Babkę o szczegóły z przeszłości. Po co? Rewelacje Babki Koljaczkowej nikogo w rodzinie nie obchodziły. Trudno się dziwić, że mało kto chce być synem, a tym bardziej wnuczką czerwonoarmisty. Jakiegoś kałmuka na krzywych nogach. Przecież Koljaczek mógł być ojcem Joachima zwanego Hanno i dziadkiem Marioli. Zginął tuż przed zakończeniem wojny. Dawid jednak lubił komplikować ludzkie historie, więc pewnie wmówił to babce. I ona w to uwierzyła. Była już wtedy stara. Nigdy zresztą nie odznaczała się specjalną bystrością umysłu. Wypiła za dużo wina porzeczkowego i nagadała bzdur. Dawid wyjął magnetofon i zaczął te niedorzeczności nagrywać. Uwielbiał takie opowieści i Franię, która niespecjalnie lubiła się myć. Toteż Mariola i jej brat unikali jak tylko się dało uścisków starej Kaszubki. A Frania była wylewna. Opowiadała nieskładnie. Powstawały z tego obrazy.

Oto po całej nocy zwijania się z bólu, młoda wdowa po żołnierzu Wermachtu, sama bez niczyjej pomocy urodziła syna. I bardzo się potem cieszyła, że miał jasne włosy, niebieskie oczy, a jego nogi były długie i smukłe jak te, które należały do nieboszczyka Koljaczka. Lubiła też opowiadać Dawidowi, jak ją Koljaczek oplatał tymi nogami i usiłował spłodzić potomka. Ale mimo sporego wysiłku z jego strony i pokornej uległości Frani nic z tego nie wychodziło. A potem zabrali go do wojska. Trzeba przyznać, że pięknie wyglądał w mundurze Wermachtu. Nawet Marioli podobał się ten dziadek w szwabskim mundurze. Dawid był zachwycony. A przecież on właśnie powinien czuć lęk na widok tego munduru. Ale jakoś nie czuł. Lękał się wielu rzeczy, ale dziadek Marioli w niemieckim mundurze nie budził w Dawidzie Zylbergu żadnych obaw. Frania nie chciała zostać sama na gospodarstwie, gdy zabrali jej Koljaczka do wojska. Modliła się, płakała, aż w końcu uciekła do miasta, do kuzynki, co mieszkała przy Pelonker Weg i była tam za służącą u takiej jednej profesorowej, co pewnego dnia uciekła z córkami. Zabrała tylko kosztowności, futra. Zostawiła całą resztę. Cynowe garnki, lśniące patelnie, rosenthalowską porcelanę, srebrne łyżeczki, bieliznę adamaszkową i mnóstwo innych pięknych rzeczy. Wkrótce okazało się, że ona i jej córki utopiły się. Statek, którym popłynęły został storpedowany i zatonął, one razem z nim. Dzięki temu adamaszkowa pościel przez wiele lat służyła Frani i jej synkowi. A potem korzystała z nich Matka Marioli. Nawet jeszcze mała Agnieszka spała na poduszkach powleczonych bielizną pani profesorowej, której kości od dawna spoczywały na dnie Bałtyckiego Morza. Więc gdy Frania i jej kuzynka zostały same w profesorskiej willi i zaczęły przyglądać się temu bezpańskiemu dobytkowi i niepokoić się, czy aby właścicielki tych wspaniałości nie powrócą, rozległo się łomotanie do drzwi.

To była Agnes - żona sklepikarza. Przybiegła, żeby je ostrzec. Cała rozedrgana opowiadała o tym, że bolszewicy są już w mieście, palą kościoły i kamienice. A jakby tego było mało, gwałcą kobiety. Nie przebierają. Stare, młode, Niemki, Kaszubki. Frania trochę się bała, ale jednocześnie była ciekawa, jak ci bolszewicy wyglądają. Czy rzeczywiście mają karabiny na sznurkach i krzywe nogi? Miała trzydzieści dwa lata. Od dziesięciu lat była żoną Koljaczka. Nigdy jednak nie czuła podniecenia, gdy jej płowowłosy mąż kładł się obok niej i przystępował do spełniania swych małżeńskich powinności. Teraz jednak była podekscytowana. Jej długonogi wojak był daleko na froncie. Pisał do niej listy, ale ona nie umiała czytać, więc chowała je do skrzyni. A wilgotne, zwiastujące wiosnę, powietrze pomieszane z dymem i pyłem, zapowiadało coś nowego i podniecającego. Czuła, że to nowe, pachnące wilgocią, kurzem i samogonem jest już gdzieś blisko. Kuzynka Brygida wpadła w panikę. Chciała uciekać. Płonęły kościoły. Ten najpotężniejszy z czerwonej cegły, górujący nad całym miastem też. I słychać było dudnienie ludzkich stóp, odzianych w ciężkie buciory, sunących szeroką aleją wysadzaną lipami. Kuzynka nie chciała patrzeć jak płoną kościoły. Frani, choć zawsze uważała się za bardzo religijną, widok płonących świątyń sprawiał ogromną, wręcz niewypowiedzianą radość. W niej też coś zaczęło płonąć. Tyle lat mieszkała nad wodą, której przecież wcale nie lubiła. W przeciwieństwie do Koljaczka, który świetnie pływał, łowił ryby, wiosłował, jego żona bała się tej niebieskiej toni. A w domu też wszystko było niebieskie. Nawet ona musiała haftować serwety niebieską nicią. Jej mąż miał w skrzyni niebieski surdut. Bardzo mu było ładnie w tym kolorze. Jednak Frania wolała ogień, który rozpalała pod kuchnią. Pewnie dlatego tak lubiła gotować i jeść. I gdy Koljaczek pływał, wiosłował, łowił ryby, ona jadła i robiła się coraz bardziej krągła. Jej ciężkie piersi zwisały jak dwa wielkie bochny chleba. Gdy zdejmowała koszulę mąż zawsze odwracał wzrok. Nie rozumiała, dlaczego. Czuła się zawstydzona i upokorzona. Wiedziała, że nie pasowali do siebie - on wysoki i smukły, ona niska i krępa. Jak mogli ich pożenić, ci ojce? Więc gdy paliło się miasto, Frania zamiast lęku czuła podniecenie. Wiedziała, że stanie się coś, na co czekała przez całe swoje ponad trzydziestoletnie życie. W tym ogniu spełni się jej los.

Brygida prawie nie umiała po polsku, zapomniała nawet po kaszubsku. Od wielu lat mieszkała w mieście. Bała się strasznie, szukała kryjówki. Ciągnęła za sobą Franię. Ta opierała się. Nie chciała schodzić do piwnicy, ani smarować twarzy sadzą, ani udawać garbatej. Wręcz przeciwnie obciągnęła bluzkę. Zerknęła w lustro. Całkiem ładnie wyglądała. Nosiła biustonosz, który ofiarowała jej kuzynka. Był trochę za mały i cisnął, ale piersi nie były już obwisłe. Upięła rzadkie włosy w kok. Zeszła do piwnicy i spokojnie czekała na swoje przeznaczenie, któremu z pewnością nie było na imię Johann Koljaczek. Czekały tak dwa dni i znacznie gorsze od tych dni, dwie niezbyt długie, wiosenne noce. Brygida na przemian modliła się i płakała. A Frania spała i jadła, jak gdyby nigdy nic. Czekała. I gdy już się wydawało, że do ich piwnicy nikt nie wtargnie usłyszały dudnienie wojskowych butów. Ilu ich było? Frania nie wszystko zapamiętała. Przypomniała sobie tylko dwóch. Ten pierwszy był niski i krępy. Wpadł do piwnicy pierwszy. Zaraz upatrzył sobie złotowłosą, wiotką Brygidę. Nic nie pomogła sadza położona na policzkach. Kałmuk od razu wybrał ładniejszą i rzucił się w jej kierunku z jakimś niezrozumiałym okrzykiem. Kuzynka, ubrana w szarą, podkreślającą jej kobiece kształty sukienkę, która kiedyś należała do jej pani, próbowała uciec przed paskudnym zalotnikiem. Na darmo. Dopadł ją. Frania patrzyła na to siedząc na skrzyni, w której gospodarze przechowywali jabłka. Była dziwnie spokojna, choć kuzynka wrzeszczała wniebogłosy, wiła się, wierzgając nogami tak zabawnie, że Frani po prostu śmiać się chciało, choć przecież powinna płakać. A kałmuk zupełnie nic sobie z tego nie robił. Za nic też miał jedwabną bieliznę pani profesorowej, która już zdążyła przejść do wieczności wraz ze swoimi niewinnymi córeczkami, z których jedna miała na imię Gretchen i przygotowywała się do konfirmacji. Ani jedwabie, ani angielskie wełny, ani nawet francuskie perfumy nie były w stanie powstrzymać pragnącego wojennej zdobyczy barbarzyńcy. Brał tę swoją zdobycz chciwie i pewnie. Wtedy do piwnicy wszedł ten drugi. Też nie był zbyt wysoki. W mgnieniu oka ogarnął całą sytuację bystrym wzrokiem ciemnych oczu. Zdjął ciężki, brudny kaftan. Miał czarne oczy i kasztanowe włosy. Podszedł do skrzyni z jabłkami, na której siedziała Frania. Obrzucił ją uważnym, acz niechętnym spojrzeniem. Miał przed sobą trzydziestoletnią babę z olbrzymimi piersiami. Pewnie szukał młodej gazeli, a trafiła mu się byle jaka kaszubska chłopka. Frani było coraz bardziej wstyd. Wiedziała, że żołnierz wolałby jej smukłą kuzynkę, ale ta ledwie już dyszała pod rozsierdzonym kałmukiem. Jej szara sukienka powoli nasiąkała krwią. Wiotkie ciało nie stawiało oporu. Gdy już myślała, że ją ominie bolszewicki gwałt, ten drugi żołnierz podszedł do niej i jednym wprawnym ruchem swej ciężkiej dłoni zerwał z niej bluzkę i stanik. To co zobaczył musiało mu się spodobać, a może nawet wzruszyć, bo z wielką ochotą przypadł do jej wielkich piersi. Niewiele zapamiętała z tego, co zdarzyło się potem. Jedno wiedziała na pewno. To, co działo się z nią przez kilka lub kilkanaście następnych godzin, stanowiło dla niej dowód na to, że człowiek może za życia znaleźć się w niebie. Został jej tylko w pamięci zapach dymu, samogonu i machorki. Wszystko to kojarzyło się Frani z jej ulubionym żywiołem – ogniem, przez który zapewne niejeden raz przechodził ów bolszewicki żołnierz. Dobrze zapamiętała jego pokryte wojennym pyłem, kasztanowe włosy, za które szarpała za każdym razem, gdy wydawało się jej, że jest w niebie. Chociaż właściwie to nie, bo niebo jest przecież niebieskie, a ona tego koloru nigdy nie lubiła, tak jak lśniącego jeziora i surduta, w który odziewał się Koljaczek w niedziele i święta. A tamten miał na sobie pachnący dymem mundur, a jego oczy były brązowe, ciało od dawna niemyte, jędrne i gorące. To był prawdziwy oblubieniec Frani. Na niego czekała wędrując przez trzydzieści lat pośród kartoflisk i kapuścianych zagonów. Aż wreszcie w tym obcym, płonącym mieście znalazła swoje szczęście. Gdy się obudziła bolszewików już nie było. Leżała zupełnie naga na twardej skrzyni. W kącie na worku z kartoflami rozpostarte było ciało jej pięknej kuzynki. Prawie nic nie zostało z jej eleganckiej sukienki z angielskiej wełny. Same tylko krwawe strzępki. Twarz przypominała krwawą miazgę, podobnie jak cała reszta. I tylko jasne włosy wydawały się wciąż jeszcze żyć. Jednak Brygidy od dawna już nie był w tej piwnicy. Frania wiedziała to, zanim jeszcze dotknęła martwego, sztywnego ciała swej kuzynki, dzięki której przeżyła chwile szczęścia, o jakim nawet nie śmiała marzyć, gdy przez wszystkie lata swego życia kopała ziemniaki, kisiła kapustę, haftowała serwetki niebieska nicią. Co było robić. Brygidzie już nikt nie mógł pomóc. Ale ona, Frania, wciąż jeszcze żyła, może nawet bardziej niż kiedyś. Jej życie właśnie stało się podwójne. Wiedziała to od pierwszej chwili. I tylko jedna myśl budziła w niej niepokój. Starała się zagłuszyć w sobie tę natrętną, niesforną myśl. Ale ona wciąż wracała i wracała. Weszła na piętro. Znalazła w szafie ciepłe swetry i spódnice. Na nogi włożyła ciężkie kamasze pana domu. Do brezentowego plecaka, którego kolor przypominał barwę munduru tego drugiego żołnierza, z którym zaznała iście bolszewickich rozkoszy, zapakowała skarby schowane uprzednio pod podłogą – dzbanek, dwie filiżanki. Porcelanę owinęła w adamaszkową pościel i już była gotowa do wyjścia. Przypomniała sobie o łyżeczkach z monogramem J.K. O tym monogramie to wiedziała od Brygidy, bo sama nigdy nie miała głowy do liter, zwłaszcza tych niemieckich. Ale srebrne łyżeczki to, co innego. W dodatku owo J.K. wyryte na nich mogło znaczyć tyle, co Johann Koljaczek, jej ślubny. Nigdy nie wyciągała ręki po cudze, ale te łyżeczki mogły się jej przydać. Nie tylko jej zresztą. O świcie opuściła starą willę przy Pelonker Weg, w której zostało rozdarte na strzępy ciało jej kuzynki Brygidy. Frania wiedziała, że powinna opuścić miasto jak najszybciej i ruszyć w stronę wzgórz i jezior, skąd tu przywędrowała. I choć nie lubiła tych jezior i chałupy Koljaczka, tam właśnie było jej miejsce. Wiedziała jak poruszać się wśród pagórków i lasów. Wędrowała kilka dni. Zachodni wiatr uderzał prosto w jej brzuch. Wreszcie dotarła nad jezioro.

Chałupa stała nienaruszona. Gdy weszła do środka, nawet nie rozpaliła pod kominem. Nie chciała, żeby ktokolwiek z sąsiadów wiedział, że Koljaczkowa wróciła do domu. Miała zresztą inne zmartwienia. Po kilku miesiącach, gdy jej brzuch wyraźnie się zaokrąglił, niepokój stał się jeszcze większy. A jeśli to Kałmuk? Ten, co zamęczył kuzynkę Brygidę... Ten lęk towarzyszył jej przez całe życie. Nawet wtedy, gdy się okazało, ze jej syn ma zupełnie proste i w dodatku długie nogi, dokładnie takie jak nieboszczyk Koljaczek, świeć Panie nad jego duszą, gdziekolwiek jego ciało spoczywa. Stara kobieta zapłakała. Już za wiele opowiedziała temu ciemnowłosemu chłopakowi o czarnych oczach, w które tak zapatrzyła się jej wnuczka, płowowłosa Mariola. Szloch staruszki i ciepłe słowa Dawida kończyły nagranie. No już dość na dzisiaj, jest chyba dwunasta w nocy.



Mariola wyłączyła magnetofon, zgasiła światło i powędrowała na górę. Weszła do łazienki. Niecierpliwym gestem zdjęła czarny sweter, a potem spodnie. Lubiła czarny kolor, więc noszenie żałoby nie było dla niej żadnym przykrym obowiązkiem. Wręcz przeciwnie, teraz mogła upajać się swoim ulubionym kolorem i nikt, a już zwłaszcza teściowa, nie będzie mógł zadawać jej natrętnych pytań, dlaczego wciąż ubiera się tak ponuro. To był teraz jej wdowi obowiązek. Rozebrała się. Stanęła przed wielkim lustrem w łazience. Była wysoka, choć nie tak smukła jak wtedy, gdy kształt jej ud i łydek opiewał, w swoich nigdy nie opublikowanych wierszach, Dawid. Zawsze miała szerokie biodra, które zakłócały harmonię jej sylwetki, a teraz jej dawniej smukłe nogi zrobiły się ciężkie i masywne. Dlatego wolała nosić spodnie zamiast ulubionych mini spódniczek. Patrzyła z nostalgią na coraz dłuższe i smuklejsze kończyny Agnieszki i myślała, że to jest jedna z tych rzeczy, które chciałaby odzyskać. Ale ani diety ani basen, ani chodzenie na siłownię nie pomagały. Wciąż stała twardo na ziemi, na tych swoich potężnych nogach i wiedziała, że nie wzbudzą one niczyjego zachwytu. Z kolei piersi miała tak małe, że zdawały się tonąć w czeluściach staników z najmniejszą miseczką A. Weszła do kabiny prysznicowej, zamknęła szczelnie drzwiczki. Teraz nadszedł czas, żeby zmyć z siebie ten cmentarny kurz, w którym pełno było niezrozumiałych emocji, jakie przeżywała po śmierci męża. Stała długo pod intensywnym strumieniem ciepłej wody, nie bacząc, że taka kąpiel niewątpliwie sporo kosztuje. A przecież jak żył Dawid to wszystkim domownikom wydzielała czas, który mogli spędzić pod prysznicem, albo ilość ciepłej wody, którą można było wlać do wanny. Dawid w końcu zupełnie przestał używać ciepłej wody. Mówił, że się hartuje. Ale zamiast tego przeziębiał się i okropnie kaszlał. Nie sposób z nim było wytrzymać w sypialni. Nie chcąc budzić swoich kobiet spał na kanapie w salonie. I wszystko było w porządku. Dzięki temu mogła zostawać w sypialni sama ze swymi fantasmami, których bohaterem był Wiesiek Formela. Rosły blondyn o ciężkich dłoniach. Znali się jeszcze z liceum. Wszystkie dziewczyny za nim szalały, tylko jedna Mariola była wobec niego lodowato obojętna. A biedny Formela ciągle o niej rozmyślał. Usiłował jej zaimponować starym samochodem ojca, którym przyjeżdżał pod szkołę. A że oboje mieszkali w dzielnicy portowej często ją odwoził i przywoził ze szkoły. Trwało to do czasu, gdy pojawił się Dawid, a wraz z nim zaczęła się era tramwajowa, a potem pociągowa. Nieszczęsny Formela zamiast pisać patriotyczne poematy i studiować polonistykę, poszedł na budownictwo i zaczął stawiać własny dom. Mieszka teraz dwie ulice dalej. Jego chałupa jest najokazalsza na całym osiedlu. Jaką głupią gęsią była, że go nie wybrała! Przecież zawsze jej się podobał. Wytarła mokre ciało szorstkim ręcznikiem, natarła balsamem nawilżającym. Weszła do sypialni. Zdjęła szlafrok i położyła się na wznak. Zaczęła wyobrażać sobie, że oto Wiesiek dzwoni do drzwi, a ona w samym tylko szlafroku zbiega na dół. Otwiera drzwi. Wiesiek wchodzi. Gdy zamyka drzwi na zasuwę, on już zdejmuje z niej szlafrok i choć Mariola prosi go, żeby poszedł z nią do sypialni, on jednak wybiera kanapę Dawida w salonie. I dopiero tam na tej kanapie Mariola znajduje utracone szczęście, i namiętnie ciągnie za płowe kudły Wieśka za każdym razem, gdy ma orgazm. Po kilku zbliżeniach nareszcie może zasnąć.



Nazajutrz obudziła się około południa z okropnym bólem głowy. Czekał ją kolejny dzień wspomnień. Pokój Dawida Zylberga stanowił wyzwanie dla każdego, kto tam wchodził. Już od progu atakował słodkawy zapach brudnych skarpetek. To nawet zabawne - facet od tygodnia nie żył, a jego skarpetki wciąż śmierdziały. Nie, z pewnością nie będzie ich prać. Szkoda pralki, proszku, nie mówiąc już o energii i wodzie. Wyjęła z szuflady w kuchni foliowy worek na śmieci i zaczęła zbierać szarobure, boleśnie poskręcane skarpetki, porozrzucane po całym gabinecie niespełnionego pisarza, któremu w zeszłym tygodniu pękło serce. Ze skarpetkami poszło łatwo. Gorzej z popielniczkami, puszkami po piwie i nie dokręconymi butelkami, w których zmarły, z właściwą sobie perfidią, zostawił dość cieczy, by nieostrożny przechodzień wylewał ich zawartość na książki i papiery. Mariola musiała być ostrożna. Pochylała się nad każdą butelką i dopiero zakręciwszy ją, wrzucała do worka. Najgorsze jednak były pety, które można było znaleźć w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Także w pudełkach po butach, gdzie Dawid archiwizował dokumentację do swojej wielkiej powieści, której tematem miało być oczywiście miasto. To wspaniałe, dumne miasto, które przez stulecia przechodziło z rąk do rąk, chlubiąc się swoją niezależnością niczym grecka polis. Dawid znał je od podstaw. Jego ojciec penetrując cmentarze, zalegające pod posadzkami kościołów, niejednokrotnie dokopał się do calca, gdzie już nie było ani kości, ani nawet wojciechowych krzyżyków. Tam był początek. I Dawid go znał i wiedział, co było dalej. Z każdym rokiem swojej żmudnej pracy wiedział coraz więcej o mieście i jego mieszkańcach. Jednak jego powieść nie miała nawet początku. Zdawała się także nie mieć końca. Za to inni zgrabnie opiewali niegdysiejsze i obecne piękno owego miasta. I to właśni ci inni, którzy wcale nie dotykali krzyżyków pozostawionych tu u zarania dziejów przez praskiego biskupa, dostawali nagrody, a ich twórczość znajdowała amatorów także za granicą, co przynosiło sławę i całkiem spore dochody. A Dawid szukał swojego bohatera, który miał go wyprowadzić z labiryntu szczegółów, których nie sposób było ze sobą powiązać. Kilkakrotnie wydawało mu się, że znalazł właściwy trop, właściwego człowieka. Najpierw była babka Koljaczkowa, ale ona tak niewiele czasu spędziła przy ulicy Pelonker Weg. I choć widziała, jak płonęły kościoły i odchodzili dawni mieszkańcy, to przecież jej właściwym miejscem był dom nad jeziorem, gdzie przyszedł na świat jej jedynak - Joachim, a siedemnaście lat później pewna dziewczyna, która pracowała jako kelnerka w pobliskim ośrodku wczasowym FWP, urodziła mu bliźniaki Marka i Mariolę. I przez następnych dziesięć lat chałupa pełna była dziecięcych wrzasków, a gdy te cichły, słychać było pochlipywanie ich matki, która nie mogła wytrzymać pod jednym dachem z apodyktyczna teściową. Aż wreszcie jej Hanno pojechał do Ameryki i przywiózł dolary, za które kupili mieszkanie w portowej dzielnicy i przenieśli się do miasta. Potem w życiu Dawida pojawiła się pewna młoda Niemka. Jej dziadkowie zdołali w porę uciec z miasta i szczęśliwie dotrzeć do Bawarii, skąd pochodziła znakomicie mówiąca po polsku Annemarie. Jasnowłosa Lorerai przyjechała pod pozorem zbierania materiałów do pracy doktorskiej akurat wtedy, gdy Mariola była w ciąży. Oczywiście właściwym obiektem badań ambitnej doktorantki był młody asystent, którego wygląd i nazwisko musiały wzbudzać w tej przedstawicielce rasy dawno wygnanych stąd panów, zrozumiałe wyrzuty sumienia. Jednak oprócz owych wyrzutów było coś jeszcze. I to coś najbardziej wkurzało Mariolę, przemienioną za sprawą asystenta, w pokraczne stworzenie o kształtach hipopotamicy. Annemarie była wysoka i rosła. Miała rudawe włosy i twarz niewiniątka. Lubiła zabierać Dawida Zylberga w dalekie podróże, dzięki którym odnajdował ową nić, która miała stanowić wątek główny jego powieści. Niemka zaproponowała mu kontynuowanie badań w monachijskich bibliotekach i archiwach, oferując jednocześnie niezbędną pomoc językową, ponieważ Dawid był równie biegły jak babcia Koljaczkowa w czytaniu pisanej nie tylko gotykiem niemczyzny. Gdy więc Mariola, zbolała po ciężkim porodzie, wróciła do mieszkania rodziców, zamiast męża znalazła tylko nabazgraną znajomym pismem kartkę wyrwaną z zeszytu, z której wynikało, że jej autor udał się

do Niemiec na kwerendę i wróci w październiku, czyli za trzy miesiące. Kwerenda musiała być niezwykle udana, gdyż Dawid tylko raz przysłał kartkę, w której pozdrawiał wszystkich, a na końcu nawet swoją nowonarodzona córkę Rut, która otrzymała zupełnie inne imię, a jej matka złożyła pozew o rozwód.

Kolejną i chyba już ostatnią, a chronologicznie pierwszą, nicią, która miała stanowić zarówno osnowę, jak i wątek główny powieści o mieście był Artur Hoffmann, potomek starej, pruskiej szlachty. Polak z wyboru. Choć tego wyboru nieraz żałował. I to za sprawą Polaków głównie. Jednak Hoffmann, choć z natury wielki pesymista, nie ustawał w wysiłkach by dźwigać z ruin miasto, potem walczył o jego kulturową tożsamość i kulturalną autonomię środowiska literatów, któremu przewodził, by w końcu wspierać swym intelektem ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa, który ogarnął najpierw miasto, a potem cały kraj dokładnie wtedy, gdy Dawid i Mariola przygotowywali się do matury. Właśnie wtedy tuż przed Bożym Narodzeniem, gdy Mariola po raz pierwszy i ostatni w życiu przekroczyła próg tajemniczej, pełnej zakamarków willi, gdzie na parterze miał swój salon i pracownię pisarz Artur Hoffmann, a na piętrze trzy pokoje zajmowała jakaś inna rodzina. Kilka miesięcy wcześniej do ich klasy dyrektorka przyprowadziła nowego ucznia. I wszyscy zaczęli szeptać, że Dawid jest Żyd. Ma się rozumieć, że Zylberg to Żyd. Precz z Żydami – krzyczał Wiesio Formela, nerwowo zerkając na Mariolę, która nie mogła od tego nowego oderwać wzroku. Cały czas się na niego gapiła. A on nic. Był cichy i skryty. Z nikim nie gadał. Dziewczyny wyszpiegowały, że jest od nich o cztery lata starszy, choć taki mały i drobny. Kiepsko się uczył. Właściwie to nie uczył się wcale. Był zajęty czymś innym. Tym czymś było przesiadywanie w pewnym salonie przy ulicy Polanki.

Znowu siedziała wyprostowana w fotelu. Czarna wdowa. Myślała, co dzieje się z ciałem Dawida. Pewnie się rozkłada. Pocieszające było tylko to, że Hoffman leżał na tym samym cmentarzu od kilkunastu lat i było go tam jeszcze mniej niż jej męża. Wzięła do ręki telefon i wykręciła numer Wieśka. W słuchawce usłyszała niski, męski głos. Chciała życia, nowego początku, zupełnie jak jej babka. W powietrzu czuło się zapach zbliżającej się wiosny, ogień płonął na kominku.

2
Oj Dzoana... Dzoana... <kiwa palcem>


Siedziała [1]wyprostowana w fotelu. [2]Właśnie przeglądała stare fotografie i listy. [3]Wysypały się z pudełka po butach. To on miał takie głupie zwyczaje, że wszystko chował w tych pudełkach.




[1]- Kto siedział? Podmiot domyślny jest jakby w ogóle nie okreslony. Taki mały zgrzyt na początku tekstu naprawdę kłuje w oczy.

[2]- Skąd te właśnie?

[3]- Wcześniej piszesz o fotografiach, dalej, że się wysypały, a nagle ON miał zwyczaj? Zbyt duży skrót myślowy!


Niczego nie potrafił zrobić jak należy. Wszystko byle jak. A w jego pokoju jeszcze gorzej


Było jeszcze gorzej, czyli brudniej, czy robił w tym pokoju gorzej niż w innych miejscach? Ponowny skrót w twoim zapisie i można się zgubić...


Jego matka tak bardzo by je chciała mieć. Ale o tym nie ma mowy
Czasy droga pani, czasy!



chciała mieć
- przeszły

nie ma mowy - teraźniejszy


Wtedy właśnie począł się ojciec Marioli.
Zdolniacha. Sam się począł :)


Usiadł u stóp jej fotela
Fotel ma stopy? A nie nogi?


Wyjął reporterski magnetofon
Jaki??? Dziennikarz używa dziennikarskiego magnetofonu, reporter reporterskiego, aktor aktorskiego... no ciekawy tok myślenia :)


Wkrótce okazało się, że ona i jej córki utopiły się. Statek, którym popłynęły został storpedowany i zatonął, one razem z nim. Dzięki temu


Tak, dziękujmy za to, że się utopiły :)


Frania patrzyła na to siedząc na skrzyni,


:) :) :) :)




Dobrze zapamiętała jego pokryte wojennym pyłem, kasztanowe włosy, za które szarpała za każdym razem, gdy wydawało się jej, że jest w niebie.
Wcześniej napisałaś, że nie wiele pamiętała. Nie pasuje mi do opisów, które budujesz w następnych linijkach. Ona zapamiętała naprawdę DUŻO.


I wszyscy zaczęli szeptać, że Dawid jest Żyd


Dawid to Żyd (poprawnie stylistycznie, ale nie gramatycznie)

Dawid jest Żydem (poprawnie w obu przypadkach)



O tekście: Wybujały, pełny ciekawych wyrazów, których mnogość pozwala na szersze pojecie opisywanych sytuacji, wnętrz, rzeczy. Jest bardzo dobry pomysł, ciekawe, barwne postaci i całkiem interesujący motyw przewodni. Na duży plus zaliczam kontrast Frani - cicha woda - płonąca ogniem niewiasta, która rozkoszuje się gwałtem, czynem lubieżnym. Grzechem. Bardzo delikatne opisy wcale nie delikatnych scen to naprawdę sztuka - tobie się powiodła! Opowiadanie uznałem za interesujące i podobało mi się.



O stylu: Jest w porządku. Czasami widzę jakieś zapętlenie w narracji - gubisz wątek na chwilę, wtrącasz rzeczy tylko tobie znane, w taki sposób, ze trzeba wrócić dwa-trzy razy w tekście, ale poza tym, jest dobry i klimatyczny. Przede wszystkim, nie nudzi.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

4
Siedziała wyprostowana w fotelu. Właśnie przeglądała stare fotografie i listy. Wysypały się z pudełka po butach.
Spróbujmy tak:

"Siedziała wyprostowana w fotelu. Właśnie przeglądała stare fotografie i listy, które wysypały się z pudełka po butach"

Spytasz dlaczego. Wnioskuję, że to opowiadanie na razie stonowane, niekoniecznie dynamiczne, ale w zamierzeniu przyjemne dla oka. W takim przypadku nie najlepszym pomysłem jest strzelać jak z karabinu samymi pojedynczymi zdaniami - lepiej układać długie, melodyjne, tworzące ciepły klimat.


Bałaganiarz. Brudas. Flejtuch po prostu. Niczego nie potrafił zrobić jak należy. Wszystko byle jak. A w jego pokoju jeszcze gorzej. Lepiej nie wchodzić
Tutaj to samo, a poza tym - brak mi wykrzykników. Domyślam się, że to słowa bezpośrednio w głowie bohaterki. No nie da się narzekać bez wykrzykników ;]



Przeczytałem akapit "Babka Koljaczkowa świetnie zapamiętała tamten pożar..." i się pogubiłem. O co chodzi? Kto jest kto?

Za dużo informacji naraz! To jest koszmarny reportaż, prawie jak z podręcznika do historii, nikt nie będzie czerpał przyjemności z czytania tego





ŁOJEZU! CHAOS!

Zacznijmy od tego, że to, co zmieściłaś na sześciu stronach, przy odrobinie chęci mogłoby zająć pięćdziesiąt. Nie ma akcji, jest reportaż! Skondensowałaś całe mnóstwo informacji - rozwlekłą historię kilku osób - korzystając z szablonu "minimum stylu, maksimum treści". Nie ma emocji - twój tekst jest czymś jakby streszczeniem, gdyby jeszcze tylko ukrócić scenę gwałtu Koljaczkowej.

Druga rzecz - akapity. Zajmują od ciebie od pół do dwóch i pół strony. Tekst nie jest przejrzysty, po pewnym czasie dostałem oczopląsu.

Mam do ciebie to samo zastrzeżenie co do Lovecrafta - dystansujesz mnie i świat przedstawiony, jakbyś pisała artykuł. Brak dialogów, brak szczegółów

A historia mogłaby być ciekawa

Trzymaj się!



PS.: No i na pewno nie jest to nowela. Nowele są jednowątkowe, tu jest mnóstwo wątków
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”