PIRACI ZE WSZĄD - KLĄTWA MARNEJ WEŁNY

1
Rozdział I,

KAPITAN PIRATÓW, SKORUMPOWANY NINJA I PLAN UCIECZKI



Dzień przesilenia letniego roku 2001 został zapisany w pamięci ludności niedużego spokojnego miasteczka Jurnik. W tym właśnie dniu zjechało się tu całe buntownicze zaplecze z okolic Nowego Jurku i odbył się tu trzeci ogólnoświatowy zjazd buntowników. Jurek I i arcykapłan zakonu Czopka Rysijeleniov, którzy dowodzili armią buntowników powrócili z krucjaty przeciw Cesarstwu Żarówiańskiemu zaledwie kilka dni temu. Nowy Jurk aktualnie troszkę opustoszał, gdyż większość szlachty, wojska, straży miejskiej, chłopów i ogólnie ludu uczestniczyła w zjeździe.

Na północ od pałacu Tyranosaurus wznosiły się mury klasztoru Vervictimusa. Potężna majestatyczne budowle zbudowane z gliny i siana nadal pięknie się prezentowały. W około przechadzały się tłumy zagranicznych turystów urządzając jakąś prymitywną i nieciekawą paradę. Rycerze wraz z ochotniczą strażą harcerską pilnowali bram. Betonowy dziedziniec często używany jako parking dla karet i innych wozów był przepełniony. Na rzece stały zakotwiczone królewskie statki.

W jednym z głównych apartamentów z klimatyzacją, przy kafelkowym piecu, który wyraźnie nie wytrzymywał temperatury wewnątrz siedział facet z cygarem w twarzy i pocztą w ręku. Odczytywał list z rosnącym niepokojem. Apartament mimo ekstrawagandzkich mebli i kolorowych tapet nosił cechy pewnego jak to zwykle bywa niedopracowania.

Gość mógł liczyć około trzydziestu lat. Wyglądał jak Alibaba z bajki o rozbójnikach. Długa profesjonalnie zapuszczana czarna broda i umięśniona sylwetka wyglądały dość odstraszająco. Podczas odczytywania listu zaczął nerwowo łazić po pomieszczeniu.



„Mam wielką nadzieję, że odczytasz ten list i, że on do ciebie dotrze. Jeśli nie dotrze to daj cynk. W ów czas wyślę drugi. Jest, więc pewna sprawa niecierpiąca zwłoki. W przyszłym czasie już do ciebie nie napiszę, bo tymi zwłokami to zapewne będę. Buntownicy wciąż niby rządzą w Kaloszalinie i niby dla wspólnego bezpieczeństwa pilnie czytają treść wszystkich listów. Musiałem wysłać ten na czarno. Ale do rzeczy. Jakieś dobre trzy tygodnie temu jakiś handlarz wełną Gustaw był na zwiadzie morskim i spisał na morzu dokument, w którym mowa o sojuszu piratów z Żarówą. Miał niby na to jakieś dowody. Na krótko przed tym jak go unicestwiłem uzupełnił swoje zapiski jakimś dopiskiem. Ten dodatek dotyczył jakiegoś pirata. Niestety ktoś mnie ubiegł w kradzieży. Mam tylko nadzieję, że tym piratem, o którym mowa nie jesteś ty. Jeśli zaś tak to lepiej zbieraj ekipę i zabieraj tyłek z lądu na morskie wody.

Z wyrazami szacunku, uznania i szczęścia wszelakiego oddany lojalista Jerry Speedrow.

PS: Sorry, że nie dołączyłem do listu pieniędzy, ale zakleiłem już kopertę.



Autorem listu był nikt inny jak kapitan Jerry Speedrow, jeden z najbezczelniejszych współczesnych piratów. Gościem czytającym owy list był Czarnobrody McSpeed, najbardziej znany i szanowany pirat w całej Lewazji i obecnie siłą przetrzymywany w zakonie.

Po przeczytaniu zgniótł list, wsadził do ust, popił gorącą czekoladą i połknął. Następnie powoli opadł na fotel.

„Jasna kupa! Co to wszystko znaczy? Co tu się dzieje? Jak ja mam się z nim skontaktować? W tym porąbanym zakonie ucieczka będzie graniczyć z cudem. Ale wał!”

W tym momencie ktoś melodyjnie walnął w drzwi. Czarnobrody odrzucił myśli o ucieczce i opanował chęć zniszczenia. Do pokoju wparował Walimorda, jedyny ocalały podwładny uratowany podczas pechowego napadu na Spirytusowe Wyspy. Pirat zasalutował i powiedział:

- Kapitanie, goniec oczekuje zapłaty za list, który szef przeczytał.

- Forsa leży na parapecie. – odpowiedział Czarnobrody. Domyślając się, że sługa nie zajarzy gdzie są pieniądze zapytał:

- Kto jest tym gońcem?

- To Leonard. Ninja.

- Ooo… - uśmiechnął się kapitan.

Na dźwięk tego imienia Czarnobrody odzyskał utraconą nadzieję. Pamiętał tego skorumpowanego ninja od ładnych paru lat. Na pewno mu pomoże.

- Przybył sam?

- Naturalnie szefie.

- Zawołaj go, podaj mi kasę, zamknij drzwi i osłaniaj mnie.

Za chwilę Leonard siedział wygodnie na drewnianym taborecie przed kapitanem.

- Panie Leonard. Jedzie pan do Kaloszalina?

- A bo ja wiem? Może.

- Forsę już mam. Walimorda podaj mi tę kopertę.

Kapitan oddał kopertę gońcowi. Leonard pokłonił się i schował otrzymaną zapłatę do pojemnego plecaka.

- Stary. – wtrącił Czarnobrody – Ile chcesz za pomoc?

Leonard uśmiechnął się wyraźnie zadowolony.

- Wiedziałem, że dla pana kapitana można nadal pracować. – powiedział szczęśliwy do granic możliwości.

- Spoks. – powiedział kapitan – Mam nadzieję, że się rozumiemy.

- Szefie. – odparł ninja – Dla pana zawsze mogę pracować.

Chyba, że ktoś zapłaci więcej. Dodał w myślach.

- No Leonardo! – westchnął Czarnobrody – Gdybym miał tak więcej służących.

- Dobra! Nie ma czasu na pierdoły! Zlecaj mi misje i już mnie nie ma!

- Spoko. – powiedział kapitan. Wyjął swój unikalny korsarski sztylet i podał go Leonardowi. – Zabierz go do Kaloszalina, wręcz kapitanowi Jerremu Speedrowowi i powiedz, że ja cię przysłałem. On zapewne przekaże ci jakąś wiadomość dla mnie. Zrób to jak najszybciej. Nie mogę ci pomóc, a gdybym próbował wszyscy trzej skończylibyśmy w jakimś lochu lub karcerze.

- Dobra. – rzekł ninja – To ja lecę szefie i rzucam robotę listonosza.

Już po chwili go nie było, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Kapitan z powrotem klapnął na fotel.

- Oby nikt mu nie dał więcej kasy niż ja, bo wtedy leżymy. Wszyscy.

- Tera wszyscy są zajęci wojną. Zaniesie te wieści do Kaloszalina. – pocieszał szefa Walimorda.

Leonard, na którego na dziedzińcu czekał rydwan nie miał czasu na nic. Wiadomości były ważne, ale kasa ważniejsza. Nie pozostało nic innego jak ruszyć w drogę. Zastanawiał się nad pewną sprawą. Może by tak wziąć sobie ten sztylet i coś wymyślić temu kapitanowi Jerremu. Coś się wymyśli. Schował sztylet w zamykanej kieszeni. Ruszył z piskiem opon i pognał w dal.

Wielkie Królestwo Jurka prowadziło wojnę ze wszystkimi miastami wielkiego Imperium Żarówy. Arcykapłan zakonu Czopka Rysijeleniov i król Jurek I po zwycięstwie w Kaloszalinie wrócili do Nowego Jurku. Wieść tę właśnie miał do Rysijeleniova wieźć Leonard.

Ponieważ postanowił tą jeszcze wieść zanieść spieszył się strasznie. Co przystanek wymieniał rydwany i grzał na maksymalnych obrotach.

Księżyc wisiał już na niebie, więc Leonard musiał podjąć decyzję. Nie jadąc na światłach ryzykuje mandat, ale jeśli będzie pędził tak to jeszcze więcej może dostać. Zaś przy zgaszonych światłach istnieje szansa, że zostanie niezauważony. Podjąwszy decyzję gnał wzbijając za sobą tumany kurzu.

Nagle rozległ się wystrzał z kuszy. Jedno z kół w rydwanie jak niby nigdy nic zostało w tyle. Leonard chcąc uniknąć dalszej niebezpiecznej jazdy zrobił piruet, gwiazdę i salto w powietrzu, skoczył i akurat pojawiło się przed nim drzewo. Odbił się od nieprzyjemnego konaru i boleśnie wyrżnął się na kamienistej drodze.

Otrzepał fryzurę, naciągnął kuszę i postanowił czołgać się na zboczu drogi.

„Bandyci – pomyślał Leonard – Może się kiedyś do nich przyłącze jak dobrze płacą”

Czołgając się tak dotarł do miejsca napadu. Obok wywróconej karety roztaczał się widok na niezły bajzel. Porozbijane talerze, porozlewane różnorodne procentowe napoje, stosy kartek, papieru, ale niestety nic cennego.

Znalazł podziurkowanego jak sito kupca. Przyglądając mu się uważnie znalazł ładny złoty pierścień i dwa zwoje pergaminu – zapewne listy.

„W sumie zawsze lubiłem czytać prywatną korespondencję” – przyznał w myślach – „Przeczytam, gdy dotrę do najbliższego miasta”.

Schował zdobyte przedmioty do plecaka i wziął się za naprawę rydwanu. Pożyczył jedno z kół karety, podkręcił i ruszył w dalszą drogę.

„Jakby się zastanowić ten napad na kupca był mi na rękę. Pierścień złoty za nic dostałem i podczas odpoczynku w karczmie będę miał, co do snu poczytać.” – rozmyślał Leonard.



Rozdział II

PLANY WIELKIEJ ELIMINACJI



Wiosną 2001 roku całe Wielkie Królestwo Jurka pogrążone było w narastającym konflikcie z wojskami jego cesarskiej mości Żarówy, plagami bandytów, zamieszkach cywilnych oraz braku środków ochrony roślin.

Prawdą było, że Zielona Dziura się stawia, że barbarzyńcy z Trzystusiedemdziesięciopięciomilowego Lasu przestali ingerować w wojnę – ale to było przeszłością. Teraz arcykapłan zakonu Czopka Rysijeleniov prowadził wojska z Kaloszalina po zwycięstwie buntowników.

Jurek I – obecny Król Wielkiego Królestwa Jurka jest królem dość ciemnym i często gada suche żarty, przez co uzyskał sobie przydomek „suchy”. Jednak wbrew obiegowej opinii całkiem dobrze radzi sobie z rządzeniem w państwie. Miał obecnie jeden problem, a był nim arcykapłan Rysijeleniov. Wtrącał się on okrutnie w sprawy państwa.

Ostatnimi czasy Jurek niepokoił się coraz bardziej, gdyż miejscowa wróżka wyczytała mu z linii papilarnych, że spotka go zdrada.

Prawdziwą siłą Rysijeleniova były informacje. Jego nadzwyczaj zaufany przyjaciel, sojusznik i sługa dostarczał mu je niesłychanie dokładnie i sprawnie. Tym człowiekiem był mnich Jakub Jan Vencinmotor. Ów mnich był chyba jedynym gościem w Wielkim Królestwie Jurka, którego dosłownie nic nie obchodziło.

W prywatnej przyczepie arcykapłana Rysijeleniova ci dwaj ludzie prowadzili rozmowę paląc fajkę wodną i popijając spirytus pierwszej klasy.

Mnich Jakub Jan Vencinmotor był człowiekiem wysokim i krzepkim, na twarzy nosił ślady licznych stoczonych w młodości bójek. Jego fryzura była bardzo oryginalna. Za pomocą żelu zbudował sobie odstający na wszystkie strony system kolców. Broni nie nosił przy sobie żadnej. Jego jedyną bronią były własne ręce i nogi.

Rysijeleniov o jeszcze ciekawszym wyglądzie ubrany był w lekko przykrótkie spodnie stworzone na bazie kolczugi obficie zdobione grafikami wszystkich wyznawanych idei, elegancką szatę maga we wszystkich kolorach tęczy i ładny słomiany kapelusz skrywający łysiejącą głowę. Na stopach zaś miał markowe sportowe tenisówki.

- Mój przyjacielu Jakubie Janie Vencinmotor. Jak dobrze cię ujrzeć dzisiaj. – przywitał się arcykapłan.

- Witaj Master! – powiedział mnich stosując skomplikowany układ powitalny – Cóż, więc planujesz panie?

- Mam zamiar na reszcie zrealizować wielki plan zdobycia władzy.

- Ach! Cóż za wykwintny pomysł sir. A jakimi to wrogami jest wasza wysokość zainteresowany?

- To tak: kapitan Czarnobrody, kapitan Jerry Speedrow, król Jurek I, ninja Leonard oraz państwo Julia i Alf Romeo. Jedynie ta zgraja patafianów może mi pokrzyżować szyki.

- Doskonale. Od kogo zacząć panie? – mnich jak zawsze rozłapywał sedno sprawy.

- Poczekaj chwileczkę. – powiedział Rysijeleniov, oddalił się kawałek i zatrzymał. Zaczął się koncentrować. Wypowiadając tajemnicze słowa znane tylko członkom jego zakonu wykonywał skomplikowane gesty, krążąc po całym pomieszczeniu. Gdy zakończył recytować słowa zaklęcia z jego palców wystrzeliła kręcąca się złota kula. Zaczęła rosnąć, aż osiągnęła rozmiar sporej szafy i przekształciła się w dosłowne lustrzane odbicie kapłana. W mgnieniu oka odbicie zostało wchłonięte przez swego stwórcę.

- Tak, tak! Na niewtajemniczonych robi to wrażenie. – powiedział Rysijeleniov.

- Panie? – mnich nie mógł rozgryźć sensu zaklęcia.

- Musiałem odświeżyć umysł. Standardowe proste zaklęcia. – wytłumaczył kapłan.

- Aha. Kogoż to pierwszego masz na liście? – Jakub wrócił do bieżącej rozmowy.

- O ile wiem niedługo tu będzie. Ninja Leonard właśnie wiezie mi pocztę. Gdy tu dotrze pomożesz mi go zwolnić.

- Z przyjemnością. A potem?

- Następnie udasz się do Nowej Zuli i zajmiesz się państwem Romeo.

- Oczywiście. Dostanę wsparcie?

- Jakżeby inaczej? Nieduża grupka wojowników będzie służyć ci pomocą.

Wtem rozległo się pukanie do drzwi.

- Otwarte! – krzyknął Rysijeleniov.

Do przyczepy wtoczył się Leonard grzebiąc w torbie wypełnionej listami i innymi ciekawymi przedmiotami.

- Dobry! Oto list do pana. – powiedział Leonard podając kopertę kapłanowi.

Rysijeleniov wziął przesyłkę i natychmiast schował ją w szufladzie swojego biurka.

- Tak korzystając z okazji to od razu chciałbym się zwolnić z pracy listonosza. – powiedział Leonard.

- To cudownie się składa. – odpowiedział z coraz większym uśmiechem Rysijeleniov.

Leonard zrozumiał, że coś jest nie w porządku. W pomieszczeniu zapadła niezręczna cisza.

- To ja już się chyba pożegnam… spieszy mi się na pewien bankiet… - przerwał ciszę ninja.

- Pośpiech bywa zbędny, mój sługa odprowadzi pana do drzwi. – powiedział Rysijeleniov wskazując mnicha.

- To jest metr drogi. Trafię sam. – wytłumaczył Leonard nie kryjąc zdziwienia.

- Ależ nalegam. – podniósł głos Rysijeleniov.

- Jak mus to mus. – powiedział Leonard z rezygnacją w głosie.

Mnich Jakub Vencinmotor powolnym krokiem podszedł do drzwi, lecz zamiast je otworzyć poprzekręcał wszystkie zamki.

- Oto koniec pańskiego mieszania się… we wszystko. – spokojnie powiedział Rysijeleniov – Janie, pozbądź się tego pajaca!

Mnich w błyskawicznym tempie wyskoczył w powietrze i potężnym ciosem strzaskał ścianę, przy której jeszcze sekundę temu stał ninja.

- Moja przyczepa! – jęknął Rysijeleniov.

Leonard potoczył się po podłodze, dobył swą profesjonalną katanę i wybijając się z narożnika natarł na wroga. Jego błyskawiczne i kierowane doświadczeniem ciosy dosłownie o milimetry mijały doskonale wyćwiczonego mnicha. Gdy gniew ustąpił zmęczeniu Leonard był już praktycznie bez szans. Jakub ze śmiertelną precyzją trzepnął przeciwnika w twarz. Impet uderzenia był znaczny, gdyż ninja przekoziołkował przez pomieszczenie i ciężko runął na drewniany stół doszczętnie go niszcząc. Wstał, szybko otrzepał się z resztek stołu i rzucił się w stronę okna. Mnich niestety był szybszy. Wystrzelił naprzeciw pędzącego przeciwnika i perfekcyjnym ciosem z półobrotu posłał go na łopatki. Ostatnim, co zobaczył Leonard był but zmierzający w kierunku jego twarzy.

*****

Mnich Jakub Jan Vencinmotor był w fantastycznym nastroju. Cieszył go fakt szybkiej kreski na liście robót do wykonania. Teraz tylko pozostało przejąć dowodzenie nad grupką wojowników i udać się do Nowej Zuli, aby trochę posprzątać. Nie dość, że mógł codziennie kogoś skopać, to jeszcze mu za to płacili. Po prostu genialny układ. Ostatni przeciwnik był dość kiepskim wojakiem. Ninja – partacz z jakimś kiepskim żelastwem próbował się mu stawiać. Przecież to kpiny. Zawsze myślał, że ninja to niebezpieczny przeciwnik, a tu się okazuje, że to jakiś pokraczny cieć z fikuśnym mieczykiem. Życie sprawia niespodzianki. Przynajmniej mógł sobie w nagrodę przywłaszczyć jego ładny złoty pierścień. Przestał w końcu rozmyślać, gdyż doszedł do niedużego, prywatnego garnizonu Rysijeleniova.

Garnizon prezentował się całkiem ładnie. Był to spory budynek z kamienia i pseudo drewnianych paneli ogrodzony ochronnym metalowym płotkiem. Na straż stało dwóch nadprzeciętnie zbudowanych gości odzianych w przeplatankę różnych zbroi i ochraniaczy wszelkiego typu. Kulturalnie ukłonili się mnichowi i wpuścili go do budynku. Wnętrza nie można było nazwać skromnym. Wysokiej jakości piętrowe łóżka, porządne skrzynie, szafy na uzbrojenie i koralowe umywalki perfekcyjnie porozstawiano po całym pomieszczeniu. Na środku pokoju na obszernym dywanie po turecku siedziało kilkunastu wojowników paląc cygara i grając w pokera o dobra materialne.

- Baczność! – krzyknął mnich.

Wojownicy błyskawicznie uprzątnęli bałagan, zgasili niedopałki cygar i stanęli w idealnym rzędzie salutując do dowódcy.

- Witam serdecznie i oznajmiam: szukam dziesięciu odważnych i rządnych przygód wojowników na ekspedycję batalistyczną do Nowej Zuli. Naturalnie czeka wysoka pensja plus ewentualne łupy. Skuteczność także gwarantuje premię pieniężną. Jest ktoś chętny?

Złożyło się tak, że chętni byli wszyscy. Niestety grupa musiała być ograniczona do dziesięciu plus dowódca. W drodze eliminacji mnich zebrał ekipę i wypłacił wstępną należność. Jakub nie lubiąc stać bezczynnie w miejscu zorganizował jakąś mapę i ruszył w drogę.



Rozdział III

NAJEMNEGO ZŁODZIEJA ŻYWOT



Jerry Speedrow jak zwykle obudził się z nożem w dłoni. Usłyszał zza ściany cichnące z lekka skrzypienie. Pospiesznie, a jednak ostrożnie pozbierał się z podłogi. Dosłownie w ostatniej chwili uniknął nadlatującej z naprzeciwka włóczni. Błyskawicznie odbezpieczył dwa bliźniacze pirackie ostrza. Pięknie pozłacane, napełnione magią klingi zalśniły w ciemności niebieskim neonowym światłem.

- Moje oczy! – wrzasnął jeden z napastników i chwilowo nic nie widząc miał pecha natrafić na klatkę schodową. Pech był duży, bo gość nieprzyjemnie i boleśnie poleciał na spotkanie niższego piętra.

- Przeklęty latarnik! Niech ja cię dorwę! – groził drugi z napastników po omacku poruszając się po pomieszczeniu.

- Słabi ci, co mają gdzieś właściwości światła, albowiem zawsze dają się zrobić w konia. – wyrecytował pięknie Jerry i ciosem perfekcjonisty pozbawił przytomności grożącego mu przeciwnika. Siłą woli zwiększył moc światła. Napastnikiem okazał się być strażnik miejski. Ubłocone, połatane i wyświechtanie umundurowanie świadczyło o paru dniach służby.

„Znowu ci partacze! Ani chwili spokoju! Gdzie się nie ruszę tam i oni! Lecą za mną jak muchy za gów… Nieważne…”

Gdy skończył swe wyniosłe rozmyślania zabrał się za pakowanie swojego sprzętu. „Zestaw noży, długi łuk, kołczan ze strzałami, kusza snajperska, pas z bełtami, sześciopak miejscowego spirytusu, koc gaśniczy, składany namiot wojskowy…i…A co to?” Jerry podniósł jakiś sześciocentymetrowy najwyraźniej platynowy pręcik. „Hm…Ładne. Może i się przyda”. Schował znalezisko w zamykanej kieszeni luźnych złodziejskich spodni. Zabrał swój pakunek, wziął rozpęd i wyskoczył przez okno wzbijając w około setki błyszczących w świetle latarni szklanych odłamków. W ostatniej chwili chwycił się oburącz sznurka na pranie, zakręcił się na nim dwa razy i wzbił w powietrze lądując na dachu budynku po drugiej stronie ulicy. Biorąc pod uwagę, że ulica była dwupasmówką z wysepkami wyczyn ten wymagał nie lada wprawy i umiejętności.

Jerry złapał oddech, otrzepał się z resztek szkła ptasich piór i rozejrzał w około. Żeby wybyć z Kaloszalina musiał pokonać jeszcze całkiem ładny dystans. Uliczki odpadły od razu ze względu na wzmożone ostatnimi czasy patrole, teleport także odpadał. Jerry nigdy nie mógł pojąć tych magicznych przenośni. Pozostała mu, więc droga górą. Już miał ruszyć dalej, gdy instynktownie padł na ziemię. Tuż nad nim poszybowała salwa strzał. Wychylił głowę zza gzymsu i zerknął w dół. Stał tam ładny oddziałek łuczników pod dowództwem jakiegoś wyższego rangą strażnika.

- Pamiętajcie! Dwie seryjki w tył głowy jako strzał ostrzegawczy! – rzekł dowódca.

- Tak jest poruczniku! – odparli łucznicy i rozproszyli się po terenie.

„Ten porucznik to jakiś psychopata! Dwie seryjki…”

Jerry wstał i ze zgrozą stwierdził, że nie jest sam na dachu. Przez wejście wgramoliło się ośmiu strażników uzbrojonych w piki.

- O choinka! - krzyknął Jerry unikając ciosu, który mógłby pozbawić go głowy. Zawsze lubił swoją głowę i nie chciał jej tracić, więc postanowił działać szybko. Błyskawicznie wyjął swoje bliźniacze miecze i błyskawicznie skoczył w wir walki. Solidnym kopniakiem posłał strażnika kawałek za powierzchnie dachu. Nieszczęśnik poleciał w dół tylko po to, by zderzyć się z balkonem dwa piętra niżej. Jerry dosłownie w ostatnich chwilach blokował wszystkie nadchodzące ataki. Uniknął nadlatującej piki i zrobił wypad w przód pozbawiając przeciwnika broni, przytomności i uzębienia. Następnie z nadnaturalną prędkością popodhaczał wszystkich strażników i wycofał się na krawędź dachu.

„Niezły jestem!” – pomyślał.

Ku jego zaskoczeniu strażnicy zdumiewająco szybko pozbierali się do kupy i nadchodzili z wrogo sterczącymi pikami. Jerry skoczył do przodu. Cały świat zwolnił. Biegł, biegł i biegł. W końcu dotarł do wrogów. Uniknął powolnych ataków i wzbił się w powietrze. Wpadł na strażnika i w ułamku sekundy wybił się z jego głowy lądując na następnym budynku. Czas wrócił do normy.

- Nie róbcie tego w domu. – powiedział Jerry uśmiechając się do strażników.

Tamci podbiegli do narożnika i doszli do wniosku, że jako kamikadze nie pracują i skakać tak nie będą. Zwarzywszy na broń, elementy uzbrojenia, sakiewki z monetami i klucze daleko by nie zalecieli. A perspektywa zderzenia się z chodnikiem parę pięter niżej bynajmniej nie wyglądała zachęcająco. Nie tracąc, więc czasu na zbędne przemyślenia żołnierze odwrócili się i gęsiego ruszyli w dół klatką schodową kontynuując pościg dołem.

Jerry ruszył dalej. Przeskakiwał umiejętnie z budynku na budynek. Zatrzymał się dopiero przed dość dużą uliczką, której szerokość wykluczała logiczną możliwość przeskoku. Jego bystre oczy wychwyciły linkę, na której wieszano pranie. Nie czekając na zachętę ruszył przed siebie. Z gracją linoskoczka przebiegł po sznurku na kolejny budynek.

„Cholera! Gdybym był swoim ojcem byłbym z siebie dumny!” – pomyślał.

Niestety gromki huk wyrwał go z samolubnych i egoistycznych myśli. Ku zaskoczeniu hałas ten wywołały drzwi zamykające drogę zejścia z dachu. Okazało się, bowiem, że owe drzwi strzaskane z wyjątkowym okrucieństwem przeleciały nad całą powierzchnią dachu, zderzyły się z budynkiem naprzeciwko i z trzaskiem wylądowały na chodniku. Z spowitego mrokiem wejścia wymaszerował wyszczerzony agent. Wyglądał naprawdę profesjonalnie. Modnie przystrzyżone włosy, markowe czarne okulary, starannie pucowana czarna pełna zbroja płytowa. Gdyby nie to, że był konstruktem konkurowałyby o niego hordy księżniczek. Stał tak wyprostowany wpatrując się w przeciwnika.

- Buntownik. – agent praktycznie wypluł to słowo – Jedynym rozsądnym wyjściem jest pana unicestwienie panie…

- Nazywam się Speedrow. Jerry Speedrow. – rzekł pirat – I nie unicestwi mnie żaden włazidupek Żarówy!

- Powiedział linoskoczek… A tak w ogóle nie pyskuj do mnie synku.

- Zamknij twarz, bo się przeciąg robi.

- Może jakieś ostatnie życzenie biedaczku?

- Tak. Freeze mada faka! – warknął Jerry wydobywając spod płaszcza ukrytą kuszę maszynową, o której istnieniu do teraz pojęcia nie miał – Żryj bełty cyborgu!

Kapitan pociągnął za spust błyskawicznie opróżniając magazynki. Bełty wirowały w powietrzu z charakterystycznym dźwiękiem. Agent unikał wszystkich pocisków ze zdumiewającą prędkością. Ciekawostkę dla Jerrego stanowił fakt, że gość był w płytówce i mu się to udawało. Jerry ze zgrozą wymalowaną na twarzy stwierdził, że skończyła mu się amunicja, a przeciwnik nie jest nawet draśnięty. Nie czekając na reakcję agenta odrzucił zbędną kuszę na bok i skoczył w kierunku wroga. Zrobił fikołka w przód, obrócił się na ręce i posłał kopniaka prosto w klatkę piersiową przeciwnika. Zawył, gdy przez jego nogę przemknęły fale bólu. Czół się jakby kopnął w betonowy mur. Agent nie tylko się uśmiechnął, lecz przeszedł do walki. Trzasnął pięścią w twarz pirata. Jerry przekoziołkował po dachu i zatrzymał się dopiero na barierce. W duchu podziękował, że owa barierka w ogóle istnieje. Inaczej zatrzymałby się dopiero na powierzchni ulicy, lub, co gorsza w kanałach pod miastem.

Otrząsnął się i skoczył do ucieczki. Wybił się na kolejny budynek. Agent ruszył zaraz za nim. Biegli tak skacząc po budynkach nie zmieniając odległości między sobą. Jerry już widział przed sobą zewnętrzne mury. Niestety były one w znacznym odstępie od budynków. Jedynie wieże narożne były dość, blisko, ale z kolei były za wysokie i na górę wskoczyć się nie dało. Lecz uciekinierowi zaświtał w głowie pewien plan. Gwałtownie skręcił w lewo, dobiegł do krawędzi budynku przed wieżą i wybił się. Ku własnemu zdumieniu przebiegł kawałek po pionowej ścianie, następnie przeszedł kawałek po murze i dał nura do fosy. Wypłynął dopiero w krzakach, gdzie mógł się ukryć. Agent zatrzymał się na krawędzi fortyfikacji.

- Dzisiaj ci się udało, ale to nie koniec! Nikt nie ujdzie gniewowi Imperium Żarówiańskiego! Możesz być pewien, że Jego Królewska Mość Żarówa cię dorwie! Możesz sobie już zacząć grób kopać! – to mówiąc odszedł.

Jerry wygramolił się na suchą powierzchnię kawałek dalej.

„Cholera! Więc Żarówa odbił Kaloszalin! Co za gość! Czyli Jurek cieszył się zwycięstwem tylko dwa dni… Cudownie! Chyba powinienem zacząć kopać ten grób…”
Ostatnio zmieniony pn 16 lut 2009, 21:37 przez Dzwienkoswit, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Gatuneczek? To poprawię
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

4
Dzwienkoświcie, prezentujesz dokładnie to samo poczucie humoru jakiego ja używałem na początku swej twórczości, humor lekko prześmiewczy, szyderczy, taki jak bardzo lubię. Teraz coraz rzadziej udaje mi się to uzyskać.

Nie przeczytałem całości (mały fragment tylko), bo nienawidzę czytać przy kompie, nie jestem w stanie przeczytać coś dłuższego, a jeśli już to w wielkich bólach.

Tytuły masz świetne (klątwa marnej wełny najlepszy tytuł jak dotąd, rozwalił mnie), imiona bohaterów, humor jak mówiłem mój ulubiony, momentami absurdalny, żadnego twojego tekstu chyba w całości nie przeczytałem, po urywkach większość i zawsze było tam coś co mnie rozbawiło.

Teraz wielu będzie pisać, że trochę szczeniackie, taki gówniarski dowcip, przekręcanie nazw znanym postaciom, filmom i parodiowanie. Otóż mówię ci - nie przejmuj się! :P

Twoje poczucie humoru zwiastuje, że za jakiś czas będziesz pisał naprawde dobre, inteligentne utwory umiejętnie ubierając rzeczywistość w lekką dozę groteski, absurdu itp. Oby, mam taką nadzieję, trochę znam się na ludziach a co może powiedzieć więcej jak nie utwór własny?
Tych wszystkich którzy upajają się zgiełkiem mass mediów, kretyńskim uśmiechem reklamy, zaniedbaniem przyrody, brakiem dyskrecji wyniesionym do rzędu cnót, należy nazwac kolaborantami nowoczesności.

5
Haha, ale się uśmiałem.

Żartuję.

Teraz bardziej serio.



Według mnie reprezentujesz dowcip bardzo niskich lotów. Zapisujesz niektóre zdania w sposób nielogiczny dla mnie. Dialogi wydają się być pisane na siłę.
Dzień przesilenia letniego roku 2001 został zapisany w pamięci ludności niedużego spokojnego miasteczka Jurnik.
Kto go zapisał? Przecinka brak.
facet z cygarem w twarzy
o_O W twarzy? Nieźle.
ekstrawagandzkich
Ekstrawaganckich.



Ogólnie nie podoba mi się. Praktycznie do każdego zdania można się doczepić. Nie mam za bardzo czasu żeby to robić. Znajdzie się pewnie ktoś kto go będzie miał.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

6
Ja rozpisywać się nie będę i odpuszczę wytykanie błędów. Tekst przeczytałem dwa tygodnie temu, uśmiałem się. Teraz przejrzałem go ponownie i znowu uśmiech zagościł na mym obliczu. Czyli jakiś efekt jest. Zapewne stąd, że ja lubię parodie wszelkiej maści, prześmiewki i "oczka" puszczane do odbiorcy. Pomysł imienia (nicka?) Rysijeleniov mnie rozwalił :) :) :) . Niektóre kawały wplecione w opowiadanie też dały radę. Średnie to, ale śmieszne. Absurd absurdem, ale to jest cios poniżej pasa > Nagle rozległ się wystrzał z kuszy. :) :) :)



O stylu: w tego typu tekstach, gdzie głównym aspektem jest żart, ciężko wychwycić styl. Nie widzę nigdy kunsztu, zawsze umyka mi, jakby maskowany przez kolejne "śmieszne zwroty akcji".



O tekście: Mało oryginalny, ale przynajmniej kompletny. Resztę opinii załączyłem na początku.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”