Motyl w kolorze krwi (kryminał fantasy)

1
Motyl w kolorze krwi

Kryminał fantasy











Strażnicy starali się zatrzymać napierający tłum. Krzyczeli głośno, odpychając zaciekawioną tłuszczę drzewcami halabard. Bronili, leżącego w wielkiej kałuży krwi, człowieka. A raczej tego, co z niego zostało.

- Nie ma tu nic do oglądania, chamy! – wrzeszczał przeciągle dowódca straży. – Odstąpcie, na litość Boską! To nie wasza sprawa!

- Jak nie nasza – odkrzyknął ktoś z tłumu – jak to nasz wójt cały we krwi leży!

Ludzie widocznie poglądy mieli podobne do krzykacza, gdyż natarli mocniej. Tłuszcza, składająca się z mieszkańców wioski – niewykształconych, brudnych chłopów - nie dawała za wygraną. Otaczała broniących ciała strażników. Całe zdarzenie miało miejsce w środku lasu, na polanie.

Między ludźmi począł przepychać się mężczyzna w czarnym, drelichowym płaszczu. Klął szpetnie, roztrącając ściskających go wieśniaków.

- Przepuście mnie! Do cholery jasnej! – krzyczał.

Jakieś grube łapsko capnęło go za ramię.

- Chwila, ponie! – czyjś niski głos zabrzęczał mu koło ucha. – A pon dokąd się wybiera, hę?

Właścicielką owej pulchnej dłoni okazała się równie puszysta kobieta o szmaragdowych oczach. Nie można jej było uznać ani za młodą, ani tym bardziej za ładną. Lata swej świetności musiała mieć, o ile w ogóle miała, dawno za sobą.

- Detektyw Turm – warknął mężczyzna, strącając tłuste łapsko z ramienia. – A teraz, wybaczy pani…

Nim zdążyła cokolwiek zrobić, nim zdążyła się w ogóle odezwać, detektyw już niknął w tłumie. Zagubił się w zgiełku, połknął go chaos kłębiących się ciał.

Dął silny wiatr, płaszcze i sukienki zebranych ludzi trzepotały głośno, powiewając niczym chorągwie. Słońce chyliło się ku zachodowi, promienie zalewały polanę ciepłym, mandarynkowym światłem. Niebo było czyste, bezchmurne, przy horyzoncie nasączone barwą pomarańczy. Panował zgiełk i hałas, ludzie przekrzykiwali się wzajemnie.

Kiedy wreszcie Turm stanął w kręgu bronionym przez strażników i zobaczył leżące ciało, mimowolnie odwrócił wzrok. Z dwóch powodów. Po pierwsze: szczątki były szczątkami w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ciało było tak poharatane, tak przeorane i tak zakrwawione, że ciężko było jednoznacznie oznajmić – „to człowiek”. Drugi powód sprawił, że serce detektywa zabiło mocniej.

Widział już tę scenę. Śniła mu się. Dokładnie noc przed morderstwem.

Ktoś chrząknął.

- Detektywie? – rozległ się głos dowódcy, tuż za jego plecami.

- Mhm?

- Przy ciele znaleźliśmy to.

Serce Turma na chwilę jeszcze zamarło. Myśli jeszcze na chwilę pobiegły w kierunku wspomnień. A później wróciły do drżącego w rycerskiej dłoni, małego truchełka motyla.

- Motyl… Moja matka…

Strażnik odchrząknął raz jeszcze.

- Słucham? – Dowódca zatopił wzrok w rozmarzonych oczach detektywa.

Michał Turm postawił kołnierz płaszcza, roztarł dłonie. I spojrzał się ponownie na strażnika. Oczyma pełnymi trzeźwości.

- Moja matka kochała motyle.

Tłum napierał.







Praca była czasochłonna i uciążliwa. Turm siedział w swoim gabinecie, zatopiony w fotelu już od dobrych paru godzin. Za oknem cykały świerszcze, czasem pohukiwała sowa, sporadycznie dało się słyszeć skrzek żaby.

Jedyne światło zapewniały trzy, mocno nadpalone już, świece. Z ich knotów sączyło się mizerne światło, zalewało delikatnym blaskiem okolice biurka, rzucało długi cień zgarbionej nad blatem postaci. Pióro, którym detektyw od czasu do czasu notował coś na kawałku papieru, skrzypiało pod naciskiem. Stary smok chrapał spokojnie, ułożony na czerwonej poduszce. Zegar, powieszony nad posłaniem stwora, złowieszczo tykał.

„Czas się kończy… Za parę godzin świtać będzie.” – myślał detektyw, wsłuchując się w rytmiczną melodię wskazówek zegara.

Przed nim, na blacie, leżał martwy motylek. Wiatr, wlatujący do środka pokoju przez uchylone okno, targał jego skrzydełkami. Jakby znów chciały wzbić się w powietrze.

„Myśl, Michał, myśl… Jedyną poszlaką jest ten mały motylek. To koniec sznurka, po którym dojdziesz do kłębka. Musisz przedostać się do centrum labiryntu i pokonać Minotaura. Myśl. Motylek. Motyl. Motylątko. Nie ma żadnych dowodów. Tylko ten cholerny insekt. Żeby chociaż zabójca pozostawił jakikolwiek ślad, choć cienką nitkę z ubrania! Nic. Nic nie da się z tego ułożyć. Jak zimno… Trzeba zamknąć okno. Zimno. Motyl. Motylek. Malutki. Chodź do mnie… Chodź do taty. Motylku! Matka… uwielbiała… motyle… Nie mogę… zasnąć… Nie mogę.”

Zasnął.





Sen przyniósł ukojenie. Nie można powiedzieć, że był dziwny, bo dziwność swą stracił, gdy śnił się Michałowi po raz trzeci. To było dawno temu. Od tamtej pory nawiedzał go co noc. Widział matkę, w białej, nieskazitelnej sukni, biegnącą ze śmiechem po zielonej łące. Widział słońce, zalewające jasnym blaskiem jej piękne lico. Widział jej perlisty uśmiech. A później widział masakrę.

Widział sztylet zagłębiający się raz po raz w ciele starego, brodatego człowieka. Widział tryskające fontanny krwi. Zielona łąka w jednej chwili zalała się posoką, słońce skryło się za chmurami. Widział gasnące, przerażone oczy mężczyzny. Później widział te same oczy spadające na czerwoną trawę.

Widział latające wokoło błękitne motylki. Jeden z nich upadł na zmasakrowane ciało. Nie poruszył się więcej.

Pojawiła się matka. Z radosnym śmiechem obserwowała całe zdarzenie.

Motylki! Jakie piękne motylki! Dziękuję ci! Dziękuje za twoje motyle! Są śliczne! Chcę mieć ich więcej! Przynieś mi motylka! Przynieś, proszę!

Obudził się.



Ze snu wyrwała go wilgoć na twarzy.

- Boże święty, krew! – wrzasnął i otworzył oczy. Liżący go smok cofnął się przerażony. Turm dotknął ręką twarzy i odetchnął z ulgą. Znajdował się na swym łóżku, przykryty grubą warstwą pierzyny. Smok machał radośnie ogonkiem i wpatrywał się w pana zawadiacko.

- Już wychodzę, poczekaj chwilę – szepnął Michał, klepnąwszy zwierzę w czoło. Smok zajęczał.

Słońce wpadało przez wysokie okno sypialni. Ptaki świergotały radośnie. Turm wstał z łóżka, naciągnął spodnie i koszulę, wzuł buty. Stanął przed lustrem, liznął się w rękę, przygładził zmierzwione włosy. Wtedy usłyszał głos. Cichy, ledwie słyszalny krok.

Zareagował błyskawicznie. Doskoczył do łóżka, wyszarpnął leżący pod poduszką sztylet i stanął przy drzwiach. Wstrzymał oddech, zamarł. Przylgnął do ściany. Ptaki świergotały, nie przejmując się niczym.

Drzwi, powoli, niemal niezauważalnie, poczęły się otwierać.

Pot zrosił się detektywowi na czole. „Zaraz tu wejdzie…”, pomyślał.

Kiedy niespodziewanie rozległ się głos, zadziałał odruchowo. Szarpnął za drzwi, przewrócił stojącego tam człowieka, zablokował mu ramię i przyłożył sztylet do szyi.

- Panie! – wrzasnął leżący mężczyzna. – Ja tylko posłańcem jestem! Nie bij, panie, proszę!

- Kto cię na mnie nasłał? – warknął Turm, mocniej przyciskając sztylet do ciała ofiary.

- Panie, nie „nasłał”, jak to waść raczył ująć, a „przysłał” – tłumaczył się mężczyzna. – Ja od pana Michała Turowa jestem!

- Co robisz w moim domu?

- Powtarzam raz jeszcze panie, przysłał mnie pan Michał Turow! Błagam, nieco łagodniej z tym sztyletem!

Detektyw wolną ręką starł pot z czoła.

- Przepraszam. Muszę być gotowy na każdą okoliczność. Przepraszam za pytanie, ale jak pan się tu dostał?

- Drzwi były otwarte. Proszę mi wybaczyć za to niespodziewane najście. A teraz, mam nadzieję, że pan zrozumie, czas nagli. Pan Turow kazał mi pana przyprowadzić jak najszybciej się da. Jest pan gotowy do drogi?

Turm spojrzał się na jęczącego smoka.

- Zaraz. Tylko z Burzą wyjdę.

Posłaniec oddychał głęboko.

- Jednakże… Czy mógłby pan ze mnie zejść? Dech mi zapiera.

- Słucham? A, tak, już schodzę. Nie jęcz pan, jak baba. Taki ciężki nie byłem chyba, nie?

Mężczyzna o szpakowatej twarzy spojrzał na Michała spode łba.

- Lekki jak motylek waść był. Doprawdy. Lekki jak motylek…





Lot smoka wygląda majestatycznie. Szerokie, niemal przezroczyste błony skrzydeł biją z rozmachem w powietrze. Stwór mknie przez niebo, przestaje machać skrzydłami, na chwilę opada, po czym znów wznosi się wyżej. Wygląda jak fala, pnąca się w górę, wydawałoby się nieskończenie wysoko, a później, zupełnie niespodziewanie, opadająca.

„Bez wątpienia smoki to piękne stworzenia”, myślał Turm, wpatrzony we własne zwierzę, szybujące beztrosko po niebie. I rzeczywiście, trudno było znaleźć coś piękniejszego w całym Flüglandzie. Można by szukać czegoś takiego wśród każdej rasy, zamieszkującej wyspę. Mieszkające na południu, za rzeką Schlägt i pasmem gór Tollskich, okolone długimi, wartkimi rzekami, Niskoczłeki powiedziałaby, że piękniejsze od smoka jest złoto, lub ewentualnie srebro, a później poszczułyby cię ogarami. Żyjące we wszystkich lasach, to jest, na zachodzie, tuż przy morzu, na południowym-wschodzie i w centrum, Älfowie rzekliby, że piękniejsze od smoka są drzewa i jelenie. Wojujące z Älfami Skreetche, wieczni myśliwi, człekokształtne lisy o chytrym, przenikliwym spojrzeniu, wyśmiałyby cię i wyjaśniły, że na świecie nie ma już nic pięknego. Zamieszkujący równiny i pola ludzie, po wypiciu sporego kufla piwa, powiedzieliby ci, bełkocząc pod nosem, że najpiękniejsza to jest, proszę ciebie, o, ta dzieweczka w kącie. A spójrz tylko na jej zgrabne nóżki! Orkowie, służący u ludzi, stwierdziliby, że najpiękniejsza na świecie jest wolność. Ale mało która rasa docenia smoki. Tylko niektórzy, bogatsi, ludzie. Tylko, co bardziej szaleni, Älfowie. I niektóre Niskoczłeki, jeżeliby smok ten pracował w kopalni.

A przecież to zwierzę jest takie cudowne! Tak wspaniale lata!

- Panie detektywie, musimy się spieszyć – głos posłańca wyrwał Turma z zamyślenia. Skinął powoli głową i gwizdnął głośno, wzywając swego pupila. Smok wylądował na trawie, pomachał ogonem i wmaszerował do domu. Detektyw zamknął drzwi na klucz i ruszył za posłańcem, przez ścieżkę, która przecinała ogród jego rezydencji jak długi, elegancki sztylet. Słońce powoli wznosiło się.





Za żeliwnym płotem, otaczającym cały teren domu Turma, czekała na nich dorożka. Czarne, zaprzężone do powozu konie parskały głośno i stukały kopytami o ziemię. Na koźle siedział, zgarbiony nieco, Ork o topornych rysach twarzy. Spod krzaczastych brwi i wysuniętego czoła, patrzyły na zmierzającą ku niemu parę, dwoje zamglonych, brązowych oczu, pozbawione tęczówek. Stwór był postawny, dobrze zbudowany, w zielonych, ogromnych łapskach trzymał kurczowo lejce. Okutany był w obdrapany, brązowy płaszcz z wysokim kołnierzem. Woźnica skinął idącym głową.

Chwilę później siedzieli już obaj w środku. Ork krzyknął coś w charkotliwym, dziwnym języku, smagnął batem grzbiety koni i powóz ruszył. Pojazd podskakiwał na wybojach, chybotało nim jak okrętem. Turm obserwował mijany, znany mu dobrze, krajobraz, przez małą, okrągłą szybkę. Jechali leśnym duktem, przez puszczę, która przylegała niemalże do terenu rezydencji detektywa.

- Czy teraz powiesz mi, o co chodzi? – zapytał Turm posłańca, nie odwracając się.

- Cóż, sam za dużo nie wiem, proszę pana. Ale jedno jest pewne. Zabili kolejnego.

Detektyw aż się zachłysnął z wrażenia.

- Na następny dzień! – wysapał, kręcąc głową. – Są szybcy. Niesamowicie. Kto zginął?

- Zdaje się, że to był sekretarz pana Turowa – odpowiedział zgodnie z prawdą posłaniec. – Zaszlachtowali go nożem.

- Gdzie?

- Na peryferiach Svernheim. Niemalże, przepraszam za wyrażenie, pod dupą pana Turowa.

Turm uśmiechnął się, zrozumiawszy jakiego rodzaju był ów posłaniec. Turow nazywał ich „ochotnikami z poboru”. Detektyw spróbował sobie przypomnieć , kiedy ostatnio widział się z Andrzejem Turowem, wójtem wioski Svernheim, w której się urodził i wychował. Z szybkiego obliczenia wynikło, że było to ponad siedem lat temu.

Szmat czasu.

Rozmawiał z nim wtedy o sprawie zaginionych brylantów najbogatszej mieszkanki miasta. Pamiętał, jakie było ich rozbawienie, gdy po paru godzinach ciężkiej pracy, kobieta przyszła i powiedziała, że brylant miała cały czas na szyi, lecz o tym zapomniała. Najpierw chcieli ją udusić gołymi rękoma, później przypiec na ogniu, a ostatecznie wybuchnęli gromkim śmiechem. Kobieta wyszła sfrustrowana.

Pamiętał jego błyszczące, błękitne oczy i pożółkłe zęby, wyszczerzone w szerokim uśmiechu. I zmarszczki na policzkach, zabawnie pogłębiające się podczas śmiechu. Pamiętał jego czarne, długie włosy, lekko siwe przy skroniach.

„Ciekawe, jak wygląda teraz, po tylu latach…”, pomyślał.

- Hroghtä! Ïe! – wrzasnął Ork, popędzając konie.

- Skąd go masz? – zaciekawił się Turm.

- Hm? – posłaniec odkleił wzrok od szyby i spojrzał zdezorientowany na detektywa.

- Skąd masz tego Orka? – powtórzył pytanie Turm. – Nie wygląda na zadowolonego.

- Och, to nie mój Ork! – Posłaniec wzruszył ramionami. – To pana Turowa.

- Aha, zapytam się go, jak tylko dojedziemy.

Posłaniec zaciekawił się nieco sprawą.

- Pan wybaczy, ale czy może pan jest z ruchu „Wyzwólmy ich”? – zagadnął.

- Słucham? – Tym razem detektyw niedosłyszał, wpatrzony w mijane drzewa i krzaki.

Rozmowa nie kleiła się. Posłaniec powtórzył pytanie.

- Ach, nie, nie! – powiedział Turm. – Po prostu zastanawiam się nad kupnem…

Posłaniec nie przyznał się, że należy do owej organizacji. Zmarszczył brwi i więcej nie odzywał się, może obrażony na detektywa za jego bestialstwo. Turm był z tego zadowolony, bo mógł w spokoju oglądać krajobraz. Droga była uciążliwa.





Do Svernheim dotarli godzinę po południu. Dorożka mijała pierwsze zabudowania – wiejskie chałupy, domki, gospodarstwa. Czasami za płotem mijanego domu pojawiał się ogier. Obszczekiwał ich głośno, próbując zerwać się z trzymającego go łańcucha.

- Wartët! Haïtarthak! Frâtanka seith! – warknął woźnica. Turm obiecał sobie, że później sprawdzi to w słowniku języka Orków.

Parenaście minut później wiejskie domy ustąpiły miejsca wysokim, stylowym kamienicom, a leśną, wydeptaną drogę, zastąpił bruk. Kopyta stukały głośno.

- Przejeżdżamy przez miasto? – zaciekawił się Turm, obserwując chodzących po ulicy ludzi.

- Tak, tak. Zbrodnia miała miejsce po drugiej stronie miasta. Po drodze podjedziemy pod pana Turowa.

- Rozumiem.

Dorożka kołysała się, skacząc po kamiennych łbach.









Kiedy zatrzymali się pod rezydencją wójta, Turma szczerze zatkało. Przed bramą stał mężczyzna, który wyglądał, gdyby tylko pominąć parę rzeczy, niemalże jak Turow. Trochę czasu zajęło, nim Turm zidentyfikował w nim swojego starego przyjaciela. Najbardziej zszokował detektywa sposób, w jakim jego wygląd uległ zmianie. Otóż zmarszczki, które widniały siedem lat temu na jego licu, teraz zniknęły. Pasemka siwizny, które biegły wzdłuż jego skroni, nasączyły się kolorem. Zmęczone oczy, niegdyś wiecznie nabiegłe krwią, błyskały radośnie. Ręce, w dawnych czasach wiotkie i pozbawione mięśni, wyglądały teraz silnie i grubo. Brzuch też, w ślad za ramionami, nieco się zaokrąglił. Z całej postaci biło życie, emanowało jasnym światłem, zalewało wszystko dookoła. Turm nie mógł się nie uśmiechnąć, gdy przyjaciel począł gramolić się do dorożki, stękając.

- Witaj, stary przyjacielu! – Turow zawołał głośno, gdy już się usadowił. – Czemu tak na mnie patrzysz? Zmieniłem się, co?

- Jak… - zaczął Turm.

- Poczekaj.

Zwrócił się do posłańca. Wyciągnął sakiewkę zza pazuchy, zabrzęczało.

- Oto nagroda, dziękuję ci. Możesz wyjść.

Posłaniec ukłonił się i niemalże wyszarpnął mieszek z dłoni wójta.

- Do widzenia – powiedział, otwierając drzwiczki i wychodząc. Ork popędził zaprzęg.

- Medycyna Älfów czyni cuda, drogi Michale – uśmiechnął się Andrzej. Jego białe, nieskazitelne zęby zalśniły w świetle. – Poczekaj, niech ci tylko opowiem…





Opowiedział.





Mówiąc szczerze, Turm w ogóle nie słuchał opowieści wójta. W ogóle nie obchodziło go, w jaki sposób należy smarować twarz olejkiem z mandragory, aby pozbyć się zmarszczek. Obserwował miasto, machinalnie przytakując gadaninie starego znajomego. Turow chyba zauważył brak zainteresowania detektywa i zamilkł na dłuższą chwilę. Kiedy znowu się odezwał, jego głos brzmiał zupełnie inaczej. Był spokojny, trzeźwy i poważny.

- Cholerna sprawa – powiedział, stukając palcami o kolano. Ubrany był w gustowne, granatowe spodnie, o szerokich zakończeniach, marynarkę tego samego koloru, czarne, dwurzędowe palto, zawiązane pod brodą, i podłużny kapelusz – znak jego statusu i rangi.

Turm zmienił pozycję na wygodniejszą; założył nogę na nogę.

- Niestety – przytaknął, patrząc w błękitne oczy przyjaciela. – Zero dowodów, zero świadków, zero wiadomości. Jeżeli chcesz znać moje zdanie, Turow, to oni, lub on, albo w ogóle ona, szlag by to - nie wiemy kim są zbrodniarze - po prostu, najzwyczajniej w świecie, nas dymają. Są sprytni. Są niesamowicie szybcy. Są niewidoczni. Tak, jakbyśmy chcieli złapać cień, uwięzić powietrze.

- Lub motylka. – Turow uśmiechnął się krzywo. Zapadła chwila milczenia.

- Lub motylka – przytaknąłem i kontynuowałem wywód. – Jeżeli chcemy ich złapać, musimy coś wymyślić. Musimy przechytrzyć prawdopodobnie najpotężniejsze umysły całego zbrodniczego pół-światka. Trzeba ich wziąć podstępem, należy ich wyprzedzić. Przejąć inicjatywę.

- Jak zawsze masz rację, Michale. Jest tylko jeden problem…

- Słucham.

- To jest niewykonalne. Póki nie wiemy jakim systemem się poruszają, póki nie wiemy kto będzie następnym celem.

Turm podrapał się w skroń. Przez całą drogę do Svernheim myślał nad sprawą. I postanowił.

- Jest pewien sposób – powiedział.

- Doprawdy?

Detektyw zaczerpnął głęboko powietrza i wypalił:

- Magia.

Wójt parsknął głośno, jak za starych czasów. Śmiał się do rozpuku, chwytając za żebra. Ślina leciała kropelkami z jego rozdziawionych ust. Błękitne oczy zdradzały niesamowite rozbawienie. Turm cierpliwie czekał, aż atak śmiechu przyjaciela zakończy się. Kiedy, po paru naprawdę długich minutach, stało się to, Turow otarł łzę z oka i rzekł:

- I co? Ty to zrobisz? Użyjesz tego, co już dawno wymarło, czego używa już tylko kilku wariatów, może jeden profesor i jedno opętane dziecko? Michale, szanowny detektywie, ty chyba nawet nie wiesz, co powiedziałeś! Magia! Ha, to ci się udało.

- Turow, ja nie żartuję – odparł chłodno Turm, zaciskając dłonie na kolanach.

- Ależ oczywiście, że żartujesz. Nie pozwolę ci użyć magii. Rozumiesz!? To cię tylko zniszczy. Niekoniecznie zabije, zdarzają się różne przypadki, ale zniszczy. Może urwie ci nogę, może obudzisz się ślepy, może postradasz zmysły… Nie oszukujmy się, o wielki detektywie, uczyłeś się o magii na uniwerku. Wiesz, że każdy czar wymaga poświęcenia, ze strony zaklinacza. Wiesz o tym dobrze. I powiem ci coś, najdoskonalszy detektywie, wydedukuj to sobie, ja, twój stary przyjaciel, chociażby ci zbrodniarze zabili pół miasta, nie pozwolę ci się zniszczyć, jasne?

- Jasne – powiedział Turm, w głowie jednak układając sobie już plan całej akcji. – Czyli zrobimy to normalnie. Bez magii.

Turow odetchnął głęboko, ale jego oczy uważnie badały Turma.

- Nie wiem czemu, ale coś mi mówi, że mnie nie posłuchasz, Michał. Nie zrób niczego głupiego, błagam cię.

- Jasne.

Obaj przez dłuższą chwilę zatopili się w myślach. Ciszę przerwał Turm.

- Skąd masz tego Orka? – Pytanie przeszyło powietrze między siedzącymi i trafiło w tył głowy wójta. Ten milczał długo. Detektyw, chociażby usilnie starał się to wydedukować, nie mógł odkryć prawdy. Turow płakał cicho.

Odpowiedział przyjacielowi po dłuższej chwili. Był to ledwie słyszalny, żałosny szept, brzmiący niczym oddech śpiącego dziecka.

- To mój syn.

Turm nie drążył tematu.





Do końca drogi przyjaciele nie odzywali się. Dopiero kiedy dorożka zatrzymała się, zrzucili z siebie smutek i zamyślenie. Zaczęli pracę. Turm założył swoje ulubione, brązowe rękawiczki i kapelusz, który całą drogę trzymał na siedzeniu obok siebie. Stanął na zewnątrz i rozejrzał się, poprawiając ułożenie kapelusza na głowie. Znajdowali się na szerokiej i rozległej łące, niedaleko małej kępki młodych drzewek. Przed nimi majaczyła w oddali ściana klifu, na prawo widzieli Svernheim. Nieopodal owego małego zagajnika stał duży, biały, płócienny namiot, wokoło którego kręciło się mnóstwo ludzi w stalowych zbrojach. Dął silny wiatr, rozwiewający poły płaszcza detektywa i poruszający z szelestem listkami rachitycznych drzew. Sporadycznie dało się słyszeć krzyki i rozkazy krzątających się ludzi.

Detektyw włożył ręce do kieszeni i ruszył do namiotu, czując na sobie ciężki oddech przyjaciela. Turm poruszał się dziwnie. Szeroko rozkładał nogi, lekko kuśtykał, był idealnie wyprostowany. Jego ramiona i głowa trwały w bezruchu. Szedł wolno, ale rytmicznie, wyglądało to niczym skromny taniec, w wykonaniu starca. Dwa kroczki w przód, głowa przekręca się w lewo, oczy bacznie obserwują okolicę, płaszcz powiewa na wietrze, ręce spokojnie spoczywają w kieszeniach. Rusza dalej, powoli ześlizgując wzrok na krajobraz z prawej. Idzie przed siebie, nie zważa na mijających go ludzi, kieruje się do namiotu. Przed wejściem przystaje, wdycha głęboko powietrze, poprawia kapelusz ręką, oprawioną w błyszczącą, skórzaną rękawiczkę. Energicznym szarpnięciem stawia wysoki kołnierz, wkłada ręce z powrotem do kieszeni i znika w namiocie.

Turow cmoknął z wrażenia.

- Ma swój, kurwa, styl – rzekł, kręcąc głową.

Ruszył w ślad za przyjacielem.





W środku namiotu Turm znalazł to, czego się spodziewał. Mówiąc ogólnie – nie znalazł nic nowego. I chociaż powinien przejąć się losem zaszlachtowanej ofiary, to tego nie zrobił. Czuł głęboki, nieznośny zawód. Wszystko wyglądało niemal identycznie, co dzień wcześniej.

Na trawie leżał trup człowieka, w pozycji przypominającej tak zwanego „aniołka” – ręce i nogi rozpostarte, głowa ułożona idealnie prostopadle do ramion. Na ciele, w okolicach szyi, leżał mały, cytrynowy motyl. Całość, okiem detektywa, zapowiadała się marnie. Zero dowodów.

Należało jednak spróbować.

Turm zawołał stojącego przy wejściu strażnika. Rycerz podszedł, zasalutował i uniósł brwi.

- Czy ktoś już oglądał ciało? – spytał detektyw, rozcierając dłonie.

- Nie, panie, czekaliśmy na kogoś o lepszych… - zlustrował Turma od stóp do głów –predyspozycjach.

Detektyw uśmiechnął się zdawkowo.

- Rozumiem. Kiedy znaleźliście ciało?

- O świcie.

- Kto je znalazł?

- Zawołać go?

- O, nie, nie… Chociaż tak! Zawołaj go, ale nie do mnie. Każ mu się stawić w rezydencji pana Turowa za półtorej godziny. – Turm spojrzał się na stojącego nieopodal przyjaciela, jakby szukając w jego oczach zezwolenia. Turow kiwnął głową.

- Tak jest. Czy potrzeba panu czegoś jeszcze?

W oczach detektywa pojawiła się iskra.

- Macie piwo?

Strażnika zatkało na chwilę, Turowa zresztą też. Kłopotliwe milczenie panowało despotycznie jeszcze przez chwilę, dopóki demokratyczna rozmowa nie wyparła go.

- No… Mamy jeszcze trochę… - powiedział rycerz, przestępując z nogi na nogę.

Turm ponownie roztarł dłonie.

- To świetnie. Przygotujcie dwie butelki. Idę obejrzeć ciało.

- Tak jest. – Strażnik oddalił się.

Turow zmarszczył brwi i spojrzał się na Michała. Nie wyrzekł ani słowa.

Obaj podeszli do leżącego ciała. Detektyw klęknął przy nim, począł uważnie oglądać każdy szczegół jego wyglądu.

”Tak, tak… Typowe cięcia sztyletem. Miał długie, szerokie ostrze, to widać po wielkości ran. Tutaj dostał pięścią, wyraźne wgniecenie i siniec. Nos złamany, tutaj również mu się oberwało”- myślał, dotykając różnych miejsc na ciele zmarłego - „Auuć… Ręka złamana, kość wystaje z zewnętrznej części łokcia. To musiało cholernie boleć. Trawa dookoła mówi wiele, dobrze, że rycerze trzymali się od ciała z daleka. Ciekawe… Spróbujmy to sobie odtworzyć. Widać, że szamotali się długo. Ofiara pełzła po ziemi, próbowała się bronić. Miała tylko pięści, a jednak… To tylko rozjuszyło mordercę. Widać mnóstwo cięć w jednym miejscu, musiał być wściekły. Może jest chory psychicznie? Niby wszystko jest jasne, a jednak wciąż coś mi nie pasuje. Coś jest tutaj nie tak.”

Wydawało się, że na Turma spadła błyskawica zrozumienia.

„Obejrzyjmy jeszcze plecy, a będziemy mieli jakiś trop. Już tak blisko… Ale ciężki, bydlak. No tak, w końcu służył u Turowa, tam wszyscy tak… O cholera! Plecy są gorsze niż przód! To jest obrzydliwe! No nic, trzeba to obejrzeć… Mhm, tutaj został nieźle przeorany, ciekawe dlaczego. A gdyby tak pominąć te wierzchnie rany? Zaraz, zaraz… No tak, cholera, wszystko jasne! Wiedziałem!”

Turm spojrzał się na Turowa.

- Kiedy ostatnio widziałeś się z sekretarzem? – zapytał spokojnym głosem.

- Parę godzin przed zabójstwem. Rozmawialiśmy wtedy o pewnej sprawie, stary nie uwierzysz jacy głupi mogą być…

- Turow, przestań pieprzyć. Konkrety, poproszę. Co mówił, gdzie miał zamiar jechać, jak się zachowywał?

Wójt zmrużył oczy, przejechał palcem po lśniących, kruczoczarnych włosach, na których niegdyś widniały pasemka siwizny.

- No, był zupełnie normalny. Rozmawiał, pił… Mówił, że jedzie… Mówił, że jedzie… - Pot wystąpił Andrzejowi na czoło. – Mówił, że jedzie…

Turow spojrzał na przyjaciela oczyma, w których igrało wiele uczuć. Szok, zdumienie, strach, radość...

- Cholera jasna! – wrzasnął, aż jakiś rycerz podskoczył ze strachu. – Cholera! Kurwa! Szlag! On mówił, że jedzie do domu! Do swojego domu! Jego rezydencja jest po drugiej stronie miasta!

Turm oblizał spieczone wargi, uśmiechnął się.

- Mamy cię, motylku – wyszeptał w przestrzeń. – Mamy pierwszy trop.





- A więc twierdzisz, że ten ktoś musiał zaciągnąć mojego sekretarza w tamto miejsce? – zapytał Turow, kiedy już siedzieli w salonie jego domu, popijając wino z kieliszków.

- Dokładnie tak, Andrzej. Zabójca musiał ogłuszyć ofiarę, podczas gdy ta jechała do domu. Sądząc po ranach, mamy do czynienia z kimś cholernie zawziętym. A kto, kochany przyjacielu, jest cholernie zawzięty? No? Kto?

- Wariat – rzekł Turow.

- Dokładnie tak! – Turm strzelił palcami. – Jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z groźnym wariatem! Żaden zawodowy morderca nie czyniłby tego całego rozgardiaszu. Nie zwracał by na siebie uwagi, nie drwiłby tak z nas. Po prostu by zaszedł cię kiedyś od tyłu i poderżnął gardło. Ale ten nie… Ten jest zawzięty, postępuje wbrew logice, jakby jego głównym celem było najpierw nastraszenie cię, a później widowiskowe morderstwo. Jakby już dawno pożegnał się z życiem i teraz chciał je jak najefektowniej zakończyć. Poza tym widziałem na plecach, oprócz ran pozostawionych przez nóż, jeszcze inne.

- Inne?

- Tak. Nie jestem tego pewien, ale widziałem tam ślady pazurów. Żeby nie było – smoczych pazurów, Turow.

- Ach, rozumiem! – Turow zaczynał rozumieć. – To smok zaciągnął mojego sekretarza pod tamten zagajnik!

- Właśnie. – Turm upił łyk wina. – Właśnie tak. Niestety, muszę ciebie dzisiaj zmartwić, przyjacielu. Bo pozostaje jeszcze parę spraw, a jedną z nich jest powód, dla którego zaciągnięto ofiarę w tamto miejsce. I ja znam ten powód, Turow.

- Gadaj.

- Oni, a raczej on, chcieli cię ostrzec. Przestraszyć. Dlatego rzucili ciało niemalże pod twoją rezydencję.

Oczy wójta rozszerzyły się ze strachu.

- Sądzisz, że…

- Dokładnie tak. Dlatego wzmocnisz straże, rozstawisz warty i zrobisz wszystko, aby cię nie dopadł, jasne? Wszystko!

- No tak, ale…

Turm nie pozwolił mu mówić.

- Posłuchaj mnie uważnie. Dzisiaj zostanę na noc u ciebie. Może uda nam się wreszcie złapać motylka. Ale jest rzecz, której potrzebuję…

- Mów prędko, dam ci wszystko.

- Potrzebuję chwili ciszy, spokoju i potrzebuję dostępu do twojej biblioteki.

Andrzej Turow odstawił pusty kieliszek na stół, spojrzał w ogień płonący w kominku.

- Jasne, Michał. Cokolwiek byś sobie zażyczył – powiedział po krótkiej pauzie.





Kiedy już Turow przyczynił odpowiednie przygotowania, kilkanaście strażników patrolowało ogród rezydencji i drugie tyle pilnowało wnętrza, wybiła godzina siódma wieczorem. Kościółek, przytulony do miasta od wschodu, zwoływał na ostatnią tego dnia mszę regularnym biciem w dzwon. Przez okno domu wójta, Turm widział śpieszących do klasztoru ludzi. Podziwiał ich wytworne stroje, ich spokój i ich beztroskę. Zazdrościł im.

Zapatrzony w miasto, skubał delikatnie podbródek i myślał gorączkowo. Spierał się w duchu ze swoim ego, a raczej – ze swoją matką.

- Musisz to zrobić! – powiedział głos matki w jego głowie, brzmiący jak śpiew ptaka. – Synku kochany, zrób to! Ze względu na mnie, chociażby. Nie zrobisz tego inaczej, sięgnij po magię! To cię nie zniszczy. Przysięgam! Przyysięgaaam!

- Mamo – głos Turowa był ostry, zdecydowany. – Ja wiem, co się dzieje z ludźmi po użyciu magii. Uczyłem się.

- Gówno prawda – stwierdziła kochana mamusia i smarknęła głośno. – To wszystko gówno prawda. Myślisz, że jestem głupia? Przecież sama zaklęłam kiedyś pewnego mężczyznę. I co, stało mi się coś?

- Ty?

- Tak, ja. I powiem ci coś, syneczku: nie rozwiążesz tej sprawy inaczej, musisz skorzystać z grimuaru!

- Ale… Ja się boję.

Matka parsknęła złowieszczym, sarkastycznym śmiechem.

- Ooooch, biedny synek! Chodź, przytul się do mamusi…

- Matko…

- Zamknij pysk, skurwielu! – wydarła się kobieta, wysokim piskliwym głosem. – Mam ciebie dość! Zafajdany, zadufany, kurewski strachała! Pierdolę cię, rozumiesz!? Pieerdoolę!

- Matko, przestań! – Turm wydarł się na całe gardło, z jego nosa pociekła krew.

- Pierdolę cię! – zaśpiewała mama. – Ooo! Pierdolę cię! Hahaha!

- Matko!! – Turm upadł na kolana.

- Michał! – wrzask Turowa przywrócił detektywa do rzeczywistości. Wójt klęknął przy przyjacielu, zbadał ręką temperaturą czoła.

- Jesteś gorący! – rzekł Andrzej. – Czy zdajesz sobie sprawę, że gadałeś sam z sobą?

Ale Turm odpływał powoli.

- Motyl…

- Słucham?

- Motyl…

- Turm, patrz na mnie!

- Motyl…

- Michał, do cholery jasnej! O co chodzi!?

- Mo… Matka. Przyniosę ci motyla, mamo.

- Turm!

- Motyl, matka, matka, motyl, magia, matka, motyl, magia!

Detektyw zasnął.

„Ooo! Pierdolę cię!”, śpiew rodzicielki kołatał mu się w głowie.

„Pierdolę cię!”.





Turm obudził się, kiedy na zewnątrz cykały już świerszcze, a powietrze wlatujące do pokoju przez okno stało się lodowato zimne. Detektyw leżał na posłaniu w pomieszczeniu gościnnym rezydencji Turowa, przykryty cienkim kocem. Turma dręczyło niepokojące uczucie, koniuszki jego zziębniętych palców drżały, jak w febrze. Nieomal czuł, jak jakaś niewidzialna siła, która zapewne wcześniej wyrwała go ze snu, każe mu wstać. Nie potrafił oponować.

Niepewnym krokiem podszedł do uchylonego okna. Firanka drżała na wietrze, unosiła się niczym wielka, biała fala. Kiedy wiatr dął mocniej, tkanina zalewała detektywa, owijała się wokół tułowia, jakby chcąc go utulić. Gdyby nie nieprzerwany koncert świerszczy, panowała by cisza.

Turm gwałtownym ruchem odrzucił firankę na bok, nogi zaprowadziły go do okna. Dziwna moc kazała mu uchylić je jeszcze bardziej. Widok, który roztaczał się z tego punktu, był mroczny. Powiewające na wietrze drzewa, gęste krzaki, niebo czarne jak śmierć.

Niespodziewanie krzak rosnący nieopodal zaszeleścił. Turm stłumił krzyk. Zza chaszczy wyłonił się wilk. Jego krok wyglądał iście królewsko - zwierzę stąpało delikatnie po ziemi, obserwowało wpatrzonego weń człowieka. Zatrzymało się parę kroków przed oknem, usiadło, wpatrując się z zaciekawieniem w detektywa.

Turm nie wiedział, czemu ten wilk budził w nim taki lęk. Być może dlatego, że był inny od reszty drapieżników? Nie syczał, nie warczał, nie wyszczerzał kłów, nie łypał nań morderczym wzrokiem. Chyba dlatego biła od niego taka groza. Cichy, spokojny zabójca.

Detektyw nie był w stanie opanować drżenia rąk, a gdyby tylko nie pętała go owa tajemnicza siła – uciekłby, krzycząc.

Sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność, a wilk nie odwracał wzroku, wpatrywał się w człowieka. Milczenie trwało długą chwilę.

- WITAJ, DETEKTYWIE – głos wilka brzmiał tak niesamowicie, że nie sposób było go zapisać inaczej, jak wielkimi literami. Brzmiał jednocześnie w uszach i umyśle Turma, przenikał kości i ściany, wędrował nad podłogą i pod sufitem, drżał z trawy i drzew, był wszechobecny.

- Kim jesteś? – zapytał Turm. Jego głos był wyuczony: chociażby palili go żywcem na stosie i jednocześnie wyrywali paznokcie, mówiłby tak samo – chłodno, rzeczowo, dosadnie.

- JESTEM TAKIM, JAKIM MNIE POSTRZEGAJĄ – rzekł wilk. – A TY? KIM DLA CIEBIE JESTEM, CZŁOWIEKU?

- Dziwadłem?

Zwierzę zamyśliło się.

- W TAKIM RAZIE MAMY PODOBNE POGLĄDY. WIESZ, ODKRYWANIE SIEBIE SAMEGO TO TRUDNA SPRAWA. GŁOWIŁEM SIĘ NAD NIĄ PRZEZ PONAD TRZYDZIEŚCI LAT I DO TEJ PORY WYCHODZI, ŻE JESTEM PO PROSTU, JAK TO UJĄŁEŚ, DZIWADŁEM. ODPRYSKIEM.

- Wybacz, pytanie, ale czemu…?

- CZEMU MÓWIĘ? CZEMU MYŚLĘ JAK CZŁOWIEK?

- Tak.

- PONIEWAŻ NIM JESTEM. TAK, WIEM, WYGLĄDAM JAK ZWIERZ. I W SUMIE TAK SIĘ CZUJĘ. CODZIENNIE RANO SIKAM POD DRZEWO, W POŁUDNIE IDĘ ZAPOLOWAĆ, PO POWROCIE SRAM SOBIE GDZIEŚ NA POLANCE, A POD WIECZÓR NIE POTRAFIĘ SIĘ POWSTRZYMAĆ I PARZĘ SIĘ Z JAKĄKOLWIEK WILCZYCĄ W JASKINI. TO SIĘ WŁAŚNIE NAZYWA PIESKIE ŻYCIE.

Turm uniósł brwi.

- A JEDNAK, DETEKTYWIE, BYŁEM KIEDYŚ CZŁOWIEKIEM, TAKIM JAK TY. ZGUBIŁA MNIE MOJA GŁUPOTA.

- Jak…

- CHCESZ POZNAĆ MOJĄ OPOWIEŚĆ?

- Tak.

- W TAKIM RAZIE MUSIMY SIĘ SOBIE PRZEDSTAWIĆ. NAZYWAM SIĘ KRISTO.

Wilk podszedł do okna i uniósł łapę w górę.

- Michał Turm.

Gdyby ktoś przechodził akurat przez ogródek pana Turowa, zdziwiłby się bardzo. Pod jednym z okien działa się niesłychana scena. Człowiek wychylał się przez otwór, ściskając w swej dłoni małą łapę drapieżnego wilka. Obaj wyglądali jak starzy przyjaciele, w oczach obojga błyskało zrozumienie. A nad ich złączonymi rękami (kończynami, jak kto woli), na niebie, wisiał księżyc. Świerszcze cykały.

- CZAS ZACZĄĆ. ZAMKNIJ OCZY, MICHALE. ZAMKNIJ OCZY I WSŁUCHAJ SIĘ W MÓJ GŁOS.





Wychowałem się jak niemalże każdy człowiek – na farmie ojca. Byłem typowym, jakże powszechnym chłopcem. Biegałem, śmiałem się, bawiłem z kolegami. Prowadziłem sielankowe życie, nasza rodzina nie była bogata, ale była kochana. Troszczyła się o moje potrzeby, dawała mi jeść, obdarzała prawdziwą miłością. Dorastałem wśród sześciu braci i trzech sióstr, byłem najmłodszym dzieckiem rodziny. Tamte dni mojego życia pamiętam jako śmiech i radość.

Kiedy wszedłem w wiek, w którym większość chłopaków zaczynała pracę u ojca, tata był przeszczęśliwy. Chodziliśmy razem z nim i moimi braćmi orać pole, zbieraliśmy ziemniaki, sialiśmy zboże. Cały mój świat zamykał się wtedy wokół naszej chałupy, naszych hektarów ziemi i ramion mojej matki.

Teraz wiem, jaki byłem głupi. Trwałem w tym intelektualnym dole, nie kształcony i nie nauczany, nie wiedziałem nawet, że istnieje coś takiego jak książka! Potrafisz to sobie wyobrazić, szanowny detektywie? Życie bez książki, życie w bagnie i ziemi, ciągła praca, wysiłek i pot?

I wtedy, kiedy nikt się tego nie spodziewał, zjawił się On. Nadszedł ścieżką, tą którą tak często biegłem na spotkanie przyjaciół, tą samą, dobrze mi znaną dróżką. A jednak, mimo wszystko, wydawał się być znakiem nadciągających zmian. I słusznie.

On od początku mnie fascynował. Kiedy przyszedł do naszego domu – w płaszczu i kapturze, opierając się o kostur – zrozumiałem, że jest moim przeznaczeniem. Mówił, że chce na chwilę u nas zostać, nie zabawi długo, oj nie, musi po prostu odpocząć po ciężkiej podróży. Ja jednak od razu zauważyłem, że w Nim jest coś nie tak. Być może był to fakt, że nigdy nie widać mu było twarzy – zasłonięta w cieniu kaptura, w mroku nocy, pod kołdrą… Nigdy, przenigdy jej nie ujrzałem. Może to mnie w nim właśnie zafascynowało? Tajemniczość?

Tymczasem minął dzień, dwa, słońce wiele razy schyliło się za horyzontem, a On nie odjeżdżał. Ojciec mówił mi w tajemnicy, kiedy zajmowaliśmy się pracą, że On jest zły. Że nas zniszczy, że nas pożre, tak jak wilk pożera owcę. I, cholera jasna, nawet wtedy, pomimo ostrzeżeń ojca, ciągnęło mnie do Niego.

Postanowiłem się go pozbyć. Zawędrowałem pewnego dnia do miasta, które leżało nieopodal naszego domu. Tam dostałem się do biblioteki i szperałem starych tomiszczach przez prawie cały dzień. Udało mi się zakraść do strzeżonego działu, w którym leżały księgi mówiące o magii. I odkryłem, że nieznajomy to demon. Da się go pozbyć tylko i wyłącznie posypując go solą. Pełen radości wróciłem do domu, schowałem woreczek soli pod poduszką i przez resztę dnia chodziłem głową w chmurach myśląc, w jaki sposób wykonać plan.

Musiał to zauważyć, bo pewnej burzliwej nocy zapukał do mojego pokoju.

- Witaj, chłopcze – powiedział, gdy już znalazł się w środku, a głos jego brzmiał inaczej niż zwykle, był chłodny niczym sople lodu.

Zakryłem wtedy twarz kołdrą, zapłakałem cicho.

- C-co tu robisz? – zdołałem wyjąkać.

- Nie sądzisz, że czas zacząć przedstawienie? – rzekł, a burza szalała za oknem.

Nie zdołałem wyrzec ani słowa, uchyliłem tylko rąbek tkaniny, z czystej, cholera, ciekawości.

On zdjął z twarzy kaptur i wtedy ujrzałem potwora. Jego twarz wyglądała niczym wykrzywiona w wiecznym grymasie maska, z odpadającego nosa wychodziły mu karaluchy. Jeden po drugim, jeden po drugim. Wydostawały się z zamknięcia i z cichym tupnięciem lądowały na podłodze. On szczerzył się do mnie w przeraźliwym uśmiechu, ukazując mi żółte i czarne zęby. Z gardła płynęła mu krew, przesiąkała miedzy szkliwami, spływała po brodzie i skapywała na dół. Oczy, czarne i pozbawione jakiegokolwiek białka, wydawały się być bezdennymi, czarnymi studniami.

Podchodził do mnie powoli, widziałem go tylko wtedy, gdy błyskała błyskawica, oświetlała jego siejącą grozę sylwetkę. Dreszcz biegł mi po plecach, pot pokrywał niemalże każdą część mojego ciała, zsikałem się, cholera jasna i zwymiotowałem. A on zbliżał się. Powoli, metodycznie, pojawiając się w błysku światła i na powrót znikając. Syczał groźnie, wypluwając krew.

Krzyczałem ile sił, ale nikt mnie nie słyszał. Deszcz siekł nieustannie, spływał po szybie mojego jedynego okna.

Wreszcie On stanął krok od mojego łóżka. Wciągnął głęboko powietrze, powstrzymując na chwilę wychodzącego karalucha. Przekrzywił głowę i rzekł, cedząc przez spróchniałe zęby:

- Chcesz zobaczyć przedstawienie? Oto ja, sławny cyrkowiec i komik! – Dopiero wtedy zauważyłem, że na czole i policzkach nałożoną miał białą, cyrkową pomadkę, zachlapaną przez krew. – Patrz, bachorze, patrz!

Krzyczałem ile sił.

- Zabiję twoich rodziców – powiedział On, po czym wybuchnął śmiechem, wypluwając krew i kawałki zębów. – Chodźcie, moi kochani! Przedstawienie czas zacząć!

Wtedy, ku mojemu przerażeniu, do pokoju weszli rodzice. Stanęli naprzeciw mnie (w tym czasie zdołałem już na powrót się zsikać) i ukłonili się w pas, z szerokimi uśmiechami na twarzy.

- Nie! – krzyknąłem. – Błagam nie rób tego! Zabij mnie, potworze! – Rozległ się grom potężniejszy od wcześniejszych. – Uciekajcie! Uciekajcie! Mamo! Tato!

Ojciec mrugnął do mnie porozumiewawczo.

- Synku, nie martw się – uśmiechnął się łagodnie. – On nas zabije.

- Wypruje z nas flaki! – wrzasnęła matka, plunąwszy fontanną krwi. – Dalej, sławny cyrkowcu, zabij mnie! Na oczach dziecka!

- Nie! Niee! Matko! Ojcze! Uciekaaajcie! – wrzeszczałem, samemu będąc sparaliżowanym. On stał i śmiał się.

- Synu, nie przeszkadzaj – powiedział ojciec. - To naprawdę fajna sztuczka. Proszę, maestro, zaczynajmy!

Maestro zabrał się do pracy. Rozrywał rodziców gołymi rękami, zjadał wnętrzności i pił ich krew. Oni śmiali się spazmatycznie. Ja byłem niewładny do zrobienia czegokolwiek. Płakałem, krzyczałem, dusiłem się, wymiotowywałem. Posoka tryskała fontannami, w akompaniamencie gromów i kropel deszczu stukających o szybę. Dopiero wtedy, szlag by to, przypomniałem sobie o woreczku z solą, który leżał spokojnie pod poduszką. Wcześniej widok Jego tak mnie zszokował, że straciłem orientację, zapomniałem o najważniejszym. W ostatnim, rozpaczliwym geście woli wyszarpnąłem mieszek z solą i, krzycząc zaklęcie, posypałem demona. Tego, co się stało, już nie widziałem. Straciłem przytomność.

Rano obudziłem się przemieniony w wilka, a Jego już nie było.

Zniknął. Powrócił do miejsca, z którego przybył. Pozostawił po sobie ból.





Wilk skończył mówić, zapatrzył się w niebo. Michał Turm był zszokowany jego historią, w ciszy przyglądał się zwierzęciu, współczując mu z całego serca. Milczenie trwało długo, dość długo, by Kristo mógł otrząsnąć się ze wspomnień.

- TO BYŁO MOJE OSTRZEŻENIE – rzekł, na powrót zatapiając swój wzrok w detektywie. – NIE RÓB TEGO, CO KAŻE CI MATKA, MICHALE. ONA KŁAMIE. CHCE KOGOŚ ZABRAĆ DO SIEBIE. JEŻELI TO ZROBISZ, JEŻELI UŻYJESZ MAGII, STANIESZ SIĘ TYM, KIM JA JESTEM.

Detektyw zmarszczył brwi.

- OCH, NIE ZAMIENISZ SIĘ W WILKA, NATURALNIE. ALE ZATRACISZ SIĘ W BÓLU, WSPOMNIENIACH I ŁZACH. NIE RÓB TEGO, DETEKTYWIE. GODNOŚCI ZABIEGANIE – MOTYLÓW ŁAPANIE, JAK MÓWI PRZYSŁOWIE. OBYŚ TY ZŁAPAŁ SWOJEGO.

Turm gorączkowo myślał. Gdyby wilk potrafił mu czytać w umyśle, zawiódłby się mocno. Michał był niemalże pewien, że będzie mógł poświęcić wiele, nawet bardzo wiele, aby odkryć prawdę. Nawet swoje człowieczeństwo.

- Tak zrobię. – Głos detektywa brzmiał jeszcze zimniej niż zwykle. – Dziękuję, Kristo.

Wilk rozejrzał się nerwowo.

- MAM NADZIEJĘ, ŻE POSŁUCHASZ GŁOSU ROZSĄDKU, TURM. BYWAJ ZDRÓW.

- Żegnaj, Kristo.

Zwierz ostatni raz spojrzał na człowieka, odwrócił się i powłócząc nogami zniknął w zaroślach, pozostawiając detektywa sam na sam z myślami i głośnym koncertem świerszczy.

Turm skubał podbródek i zastanawiał się jeszcze przez parę minut, po czym machnął ręką, cmoknął cicho i poszedł prosto do biblioteki.





Opasłe tomiszcze, którego znalezienie zajęło detektywowi sporo czasu, leżało spokojnie na blacie dębowego biurka. Mężczyzna wpatrywał się w nie usilnie, wahał się. Zegar w bibliotece Turowa tykał głośno. Turm siedział w głębokim fotelu, w kąciku czytelni, otoczony wysokimi regałami, których półki uginały się pod ciężarem książek. Światło dawały mu świece.

Wyciągnął rękę w stronę woluminu, zawahał się jednak i dłoń zawisła kilkanaście centymetrów nad stołem.

„Synku kochany, zrób to! Ze względu na mnie, chociażby.”

Ręka dotknęła skórzanej okładki. Detektyw w skupieniu zmagał się z myślami. Pot wystąpił mu na czoło.

„NIE RÓB TEGO, CO KAŻE CI MATKA, MICHALE. ONA KŁAMIE.”

Obwoluta jest szorstka, zachęcająca. Wyhaftowany złotą nicią tytuł mówi:



MAGIA A SPRAWY NIEWYJAŚNIALNE



Wystarczy zacisnąć palce, wystarczy otworzyć i znaleźć odpowiedni rozdział. Zegar tyka, czas ucieka. Palce drżą w skupieniu, pot spływa kroplami po czole i policzkach. Okładka milczy, a jednocześnie krzyczy, prosi o otworzenie. Księga wydaje się śmiać z detektywa, jest iście rozbawiona, chociaż milczy. A dookoła sceny widownia – setki innych, dziwacznych ksiąg – jakby komentuje sytuację, pokazuje palcem człowieka, mruczy pod nosem.

„Nie zrobisz tego inaczej, sięgnij po magię!”

Palce Turma zaczynają otwierać książkę. Dreszcz przebiega po plecach detektywa, jest jeszcze niezdecydowany. Wie, że ta naśmiewająca się z jego zmagań książka zabije go, zdruzgoce jego człowieczeństwo, zniszczy ostatnią krztynę radości, jaką chował w duszy. A jednak… Obowiązek wzywa. Prosi, błaga na kolanach, aby ją otworzyć. Aby nie zważać na skutki, aby wykonać swoją pracę. To trudna decyzja. Albo zniszczy siebie, albo zdruzgoce swoją reputację.

„ONA KŁAMIE. CHCE KOGOŚ ZABRAĆ DO SIEBIE. JEŻELI TO ZROBISZ, JEŻELI UŻYJESZ MAGII, STANIESZ SIĘ TYM, KIM JA JESTEM.”

Turm na powrót zamknął uchylone skrzydełko okładki. Starł ręką pot z czoła, szczęka drżała mu w ślad za dłońmi. Płomyki świec falowały, trącane niespokojnym oddechem detektywa.

„To cię nie zniszczy. Przysięgam! Przyysięgaaam!”

Michał odetchnął głęboko, zegar tykał, płomyki falowały, pot skapywał z brody. Drżące ręce sięgnęły do woluminu, poczęły go otwierać.

Zaczął czytać.

Na przekór wilkowi i swojej duszy.

Na rozkaz matki.

Musiał to zrobić, musiał odkryć prawdę, choćby miał przestać istnieć.

To był jego obowiązek.

Oczy poruszały się szybko, gdy czytał. A kiedy wreszcie znalazł odpowiednią stronę, przygotował czar i rozpoczął inklinację.

Głos Kristo w jego głowie zabrzmiał ostatni raz, jakby z ironią lub złością.

„GODNOŚCI ZABIEGANIE – MOTYLÓW ŁAPANIE”.





Świat zaklęcia wygląda śmiesznie. Wszędzie widać kolory, jaskrawe spirale, przyprawiające o ból głowy, w uszach piszczy a z nosa płynie krew. Czarodziej, według wszelkich norm, powinien znajdować się w świecie zaklęcia, po ukończeniu inkantacji, przez jakieś dwadzieścia jeden sekund. Później magik wędrował albo do świata rzeczywistości, albo do świata snów, w zależności od rodzaju czaru.

W tym wypadku zaklinacz, czyli detektyw Turm, powędrował do świata snu.

Pierwszym, co ujrzał, był jakże znajomy widok. Polanka, starzec, motylki, słońce. Tak, jak w każdym jego śnie. Tylko że tym razem wyraźnie czuł swoją świadomość, mógł w pełni normalnie, logicznie myśleć.

Nagle, w akompaniamencie głośnego łoskotu, na trawie przed detektywem wylądował sekretarz Turowa. Zrzucił go z nieba smok. Dobrze znany Turmowi smok.

Widział przerażone oczy sekretarza.

- Co pan, do cholery, wyrabia!? – wrzasnął, cofając się raczkiem.

- Zabijasz go – podpowiedziała Turmowi matka. – Przynosisz dla mnie motyla.

- Zabijam cię – stwierdził chłodno detektyw, wyciągając długi, szeroki sztylet zza pasa.

- Choleraaa! – wrzeszczał sekretarz, próbując wstać. Nie zdążył.

Turm ze zwinnością kota doskoczył do ofiary, w oczach pojawiły mu się iskierki szaleństwa. Sekretarz rozpaczliwie zamachnął się pięścią, uderzył, lecz nie trafił. Detektyw zgrabnie uniknął ciosu i samemu wyprowadził kontratak, łamiąc przeciwnikowi nos. Rozległ się chrzęst kości i kolejny wrzask ofiary. Nikt jej nie słyszał.

- Ty! Kurwo! – Turm darł się na całe gardło, zagłębiając za każdym słowem sztylet w ciele mężczyzny. – Nie! Nawidzę! Cię! Głupi! Jebany! Motyl! Przyniosę! Matce motyla! Kurwa! Cholera! Jasna! Przyniosę! Jej! Motyla!

Wszystkie szesnaście ciosów zadanych pokaźnym sztyletem w zupełności wystarczało, by mieć pewność, że przeciwnik nie żyje. Turmowi to nie wystarczało. Musiał się wyżyć, musiał się słuchać matki, musiał to robić.

- Ty! Jebany! Gnoju! Nie! Nawidzę! Cię! Nie! Nawidzę! Cię! Gnij! W piekle! Durna! Cipo!

Krew tryskała fontannami, zalewała ziemię.

Detektyw Turm patrzył z niedowierzaniem na to, co robi przestępca Turm.

Turm złapał Turma na gorącym uczynku. Turm widział Turma.

Turm to Turm. Michał to Michał.

Detektyw to przestępca.





Kiedy detektyw obudził się, nie odczuwał nic, co powinien w takiej sytuacji. Nie targała nim złość, rozpacz, bezradność, czy szok. Po prostu – obudziły go promyki słońca, a on zrozumiał, że nie jest człowiekiem. I bynajmniej nie chodzi o to, że zamienił się w wilka, czy jakieś inne zwierzę, o nie. U niego stało się coś, co można spokojnie nazwać odwrotnością Kristo. Na zewnątrz pozostał człowiekiem, lecz w środku stał się bestią, wilkiem, drapieżnikiem, który poczuł zapach ofiary.

Owa bestia w jego duszy kazała mu wstać, przetrzepać płaszcz i pójść po jakąś broń. Przez plątaninę korytarzy przeszedł bez najmniejszych problemów. Nieliczni strażnicy, którzy go mijali, opuszczali w wyrazie szacunku głowę i ignorowali go. Co innego, gdyby był wilkiem na zewnątrz. O, wtedy by musieli coś z nim zrobić. Bo dla ludzi najważniejsze jest widzieć. Jeżeli widzą człowieka, choć jest bestią – uśmiechną się. Jeśli zobaczą bestię, choć jest człowiekiem – niezwłocznie go zabiją. Taka jest ich natura i właśnie przez nią strażnicy zostali później surowo ukarani.

Michał Turm znalazł w pokoju gościnnym, przy swoim ubraniu, ukochany sztylet. Nawet nie kłopotał się, by włożyć go za pas. Miał go na widoku, trzymał w drżącej ręce.

- Musisz odszukać motylka – podpowiedziała matka. – Pewnie jeszcze śpi, sukinsyn, w swoim pokoju.

- Muszę odszukać motylka – powtórzył Turm beznamiętnym, wypranym z uczuć głosem.

- A później go zabić. Dla mnie – rzekła matka.

- A później go zabić. – Iskry nienawiści zabłysły w oczach detektywa. – Złapać motylka.





Turowa obudził głos przyjaciela. Lekko otworzył oczy, zły na Turma, że obudził go tak wcześnie. Zaraz jednak oprzytomniał, siadł na łóżku i zatopił wzrok w oczach Michała. Te nie wyglądały najlepiej – wyglądały jakby stało się coś złego.

- Co się stało, Turm? – zapytał, cały czas nie domyślając się niczego; ignorował nawet sztylet dzierżony przez przyjaciela, tak bezgranicznie mu ufał.

- Owszem, Turow – powiedział detektyw tym nowym, zimnym głosem.

Wójt zmarszczył brwi; dopiero wtedy pierwsza igiełka niepokoju wbiła mu się w plecy, zadrżał.

- Przyszedłem cię zabić, Turow – oznajmił detektyw, podchodząc do ofiary.

Turow najpierw zmarszczył brwi, później roześmiał się głośno.

- To ci się udało Turm! – wykrzyknął. – Na chwilę naprawdę mnie wystraszyłeś! Ale z ciebie jest skurczybyk…

Lecz detektyw już nie odzywał się, z zacięta miną podszedł do dawnego przyjaciela, a bestia w jego duszy zaczęła robić swoje.

- Ty! Głupi! Naiwny! Dupku! Pierdol! Się! Kurwo! Jebana! – Nie trzeba dodawać, co wyprawiał sztylet Turma przy każdym wypowiedzianym słowie. Krew tryskała na wszystkie strony, ochlapywała biel pościeli, zapryskiwała ściany i twarz detektywa.

Kilku strażników zdołało już wskoczyć do pokoju, lecz chwilę zajęło im oprzytomnienie.

- Nie! Nawidzę! Cię! Pierdol! Się! Kurwo!

Wreszcie jeden z wartowników zdobył się na odwagę, doskoczył do szaleńca, złapał go w pasie, a w ślad za nim poszli następni.

Turm jeszcze długo młócił sztyletem w powietrzu, wrzeszcząc.

Robił to nawet wtedy, gdy zamykali go w celi pobliskiego więzienia.





Egzekucja rozpoczęła się parenaście minut przed świtem. Detektyw stał na krześle, wyprostowany, dumny jakby, wpatrywał się w przestrzeń. Tłum zebrany wokoło wrzeszczał opętańczo

(Powiesić go! Zabić sukinsyna!)

ale żadne z tych słów nie docierało w pełni do niego. Ostatnia cząstka jego świadomości toczyła zacięte bitwy z matką.

Dokonał wyboru, choć tylu go ostrzegało. Wybrał drogę, która go zniszczyła.

Owszem, wykonał swą pracę, pojął kim jest zabójca, ale nie zdołał zapobiec katastrofie. Zabił przyjaciela, zabił wielu. Przynosił matce motyle. Tak bardzo kochała motyle.

Jaskrawe, radosne, latające wkoło niczym zwiastuny wiosny. Beztroskie, kolorowe, zabawne. Symbole duszy, wiecznego życia, szczęścia. O tak, to trzeba było jej przyznać, miała poczucie piękna. Motyl to piękne stworzenie. Wysłannik samego Boga.

Kat założył pętle na szyję Turma.

Michał Turm przegrał jako detektyw, choć dowiedział się wszystkiego, co chciał i wygrał jako przestępca zabijając cel. Wygrał tak mało, przegrał tak wiele. A za chwilę miał przegrać jako człowiek.

Kat począł wygłaszać winy, jakie zarzucono przestępcy.

Tak mało brakowało… Gdyby tylko posłuchał wilka…

Ostatnia cząstka świadomości detektywa sprawiła, że z oczu zaczęły mu lecieć łzy.

Zabił przyjaciela i zabił siebie, próbując złapać motyla. A przecież każde dziecko wie, że te stworzonka tak łatwo nie dają się złapać. Wymykają się z sieci, wzlatują wyżej, unikają morderczych rąk.

Kiedy pętla zacisnęła się na szyi przestępcy, kiedy tłum zawył z radości, ostatnia, broniąca się zaciekle cząstka świadomości detektywa odezwała się:

„Godności zabieganie – motylów łapanie, szczególnie gdy motyle są w tobie ukryte.”

Po czym zgasł ostatni bastion wolnej woli owego nieszczęsnego człowieka, zgasło jego życie.

Zadyndał na szubienicy.

Odpłynął.





Chyba was nie dziwi, że obserwowałem egzekucję. Musiałem to zrobić. Mimo wszystkich wad – detektyw spodobał mi się. Szkoda, że zawisnął. Szkoda, że nie posłuchał rady.

Zdarzenie obserwowałem zza pobliskich krzaków, żeby nikt mnie nie zobaczył. Smutny to był widok.

Widziałem jak ludzie poczęli się rozchodzić. Umykali szybko, bo z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Krążących na niebie wron to jednak nie odstraszyło. Ptaszyska wylądowały na belkach szubienicy, kracząc głośno.

Kiedy plac opustoszał, ośmieliłem się wyjść. Stąpałem lekko, cicho, aby nikt mnie nie usłyszał. Przegoniłem wrony i zapatrzyłem się w detektywa. Nawet wtedy, z pętlą na szyi, sprawiał wrażenie zagubionego. Jakby do ostatniej chwili toczył w swym wnętrzu zaciętą walkę. Kiwał się na boki, sznur skrzypiał cicho, wrony krakały.

Chwilę jeszcze wpatrywałem się w wiszące ciało, po czym westchnąłem i powróciłem do domu – lasu, a gdy liznęły mnie pierwsze promyki słońca, na powrót zamieniłem się w człowieka.

Wiecie co? Szkoda, że mnie nie posłuchał.

Gdyby tylko mógł wiedzieć, że to nie on zabił sekretarza. Gdyby tylko mógł wiedzieć, że magia go zdradziła. Jak robi to zawsze.

Lecz przecież nie bez powodu ja, Kristo, zwierzołak, podsunąłem mu wizję.

Przecież nie mogłem pozwolić, aby się dowiedział.

Nie chciałem, aby wiedziano, że za morderstwami stoję ja.

I że to ja jestem motylem.

Motylem w kolorze krwi.

[ Dodano: Wto 14 Kwi, 2009 ]
Hm, nie chcę byż zbytnio nachalny, ale może chciałby ktoś ocenić tego stwora? Naprawdę mi na tym zależy...

2
Pierwsza myśl po przeczytaniu: bardzo dobre opowiadanie!

Ale zacznijmy od tej strony, do której można się przyczepić - w końcu trzeba, nie? Rzecz pierwsza: nadużywasz przecinków. W późniejszej części tekstu to się poprawia, ale na początku wtykałeś je wszędzie, gdzie się dało. Na przykład: "Turm obserwował mijany, znany mu dobrze, krajobraz, przez małą, okrągłą szybkę". Raz, że w tym zdaniu niepotrzebne jest "mijany", dwa, że w związku z tym zdanie powinno/może wyglądać tak: "Turm obserwował znany mu dobrze krajobraz przez małą, okrągłą szybkę". Te niepotrzebne przecinki zaburzały mi często czytanie. Druga rzecz, czysto edytorska. Zdarzały ci się dziwne wpadki typu pomylone imiona. Na początku, kiedy do Turma przyszedł posłaniec, nazwałeś Turowa Michałem, a potem stał się Andrzejem. Raz użyłeś narracji pierwszoosobowej, kiedy to było niepotrzebne i bez sensu. O, tu: "- Lub motylka - przytaknąłem i kontynuowałem wywód..." To gdzieś w trakcie rozmowy Turma z Turowem.

Lećmy dalej. Powiedzmy sobie w twarz: w twoim opowiadaniu absolutnie zbędni są wszelkiego rodzaju Alfowie, Skreetche i Niskoczłeki. Nad smokami też bym się zastanowił, ale teraz je pominę. Chodzi o to, że żaden przedstawiciel którejkolwiek z tych ras się nie pojawił ani nie przyczynił do rozwoju akcji. Poza tym - nawet jeśli zmienisz nazwę (albo jedną literkę z nazwy), nikogo nie zwiedziesz ;] Proponuję ci podejście typu: krasnoludy i elfy czy tam Niskoczłeki i Alfowie powinni pojawiać się tam, gdzie są niezbędni, bo jako nic nieznaczący element świata przedstawionego dają tylko krytykom powód, żeby nazwać cię nieoryginalnym reproduktorem. Czaisz? ;]

Wiesz? Chyba już się naprodukowałem o tym, co złe. Teraz o tej drugiej stronie

Na początku trochę mnie nudziło i nie mogłem do końca złapać tego rytmu. Pierwszy plus to kwestia "ma swój, kurwa, styl" ;] Potem się wciągnąłem. Ogólnie lubię dedukcję na podstawie z pozoru nic niemówiących śladów. Razem z bohaterem próbowałem dojść, co, kto i jak - a to dobrze. Kolejna dobra rzecz to psychologia - tak się w środku tekstu zastanawiałem, czy aby Turm nie jest niezrównoważony psychicznie (kiedy rozmawiał we śnie z matką). Aż w końcu - świetna puenta. W sumie rzadko kiedy zło wygrywa z dobrem, a i tu nie mam pewności, co tak naprawdę jest czym.

I na koniec dwie rzeczy: chciałbym dowiedzieć się więcej o fakcie, że wójt urodził (!) Orka - lubię takie ciekawostki ;] Druga rzecz: czy pisząc to, miałeś na myśli efekt motyla? Tak tylko z ciekawości pytam.



Trzymaj się!

3
Efekt motyla mówi raczej o czymś innym, ale może się mylę. W każdym razie nie miałem go na myśli.

Jeżeli chodzi o opisy ras, wstawiłem je, aby "urealnić" świat, pokazać czytelnikowi, o czym czyta. Ale być może zrobiłem źle. Trudno.



Wielkie dzięki za ocenę! ;P

4
Serce Turma na chwilę jeszcze zamarło.
Dla melodii tego zdania, nie byłoby lepiej: „Serce Turma zamarło jeszcze na chwilę.”?


sporadycznie dało się słyszeć skrzek żaby
Skrzek to jaja żaby ;) Czy na pewno tak nazywa się dźwięki wydawane przez żaby? Może lepiej „skrzeczenie żab”?


Widział matkę, w białej, nieskazitelnej sukni, biegnącą ze śmiechem po zielonej łące.
Co to jest nieskazitelna suknia? Może lepiej: „…w nieskazitelnie białej sukni…”?


Widział sztylet zagłębiający się raz po raz w ciele starego
Może zamiast „raz po raz” powinno być „raz za razem”? „Raz po raz” znaczy tyle co „od czasu do czasu”. Jak rozumiem temu brodatemu człowiekowi z opowiadania zadano wiele ciosów w krótkim czasie, a więc „raz za razem”.


Pamiętał, jakie było ich rozbawienie, gdy po paru godzinach ciężkiej pracy, kobieta przyszła i powiedziała, że brylant miała cały czas na szyi, lecz o tym zapomniała.
Pan Hilary ;) Sięgamy do klasyki ;)


pół-światka
To się pisze razem, bez myślnika: „półświatek”.


- Ma swój, kurwa, styl – rzekł, kręcąc głową. [/quote

Boskie! ;)


W środku namiotu Turm znalazł to, czego się spodziewał. Mówiąc ogólnie – nie znalazł nic nowego.
Następne piękne zdanie ;)


Krew tryskała fontannami, zalewała ziemię.
Chyba nadużywasz tego określenia.



Pozwól, że zacytuję jednego z Twoich bohaterów. „Ma swój, kurwa, styl!”. Naprawdę masz dobry styl. Świetnie się czytało. Lekko, szybko, bez zgrzytów. Ale… No właśnie muszą być jakieś „ale” ;)



Podzielam zdanie Bina co do świata przedstawionego. Wszelkie elfy, krasnoludy inne takie nic nie wprowadzają swoją obecnością. Moim zdaniem, można by nawet umieścić akcję tego opowiadania w realnym świecie, a domieszka magii by w tym nie raziła.



Moim zdaniem trochę bije po oczach zderzenie prób stylizacji języka z współczesnymi, potocznymi wyrażeniami.



No i elementy komiczne. Moim zdaniem są. Czy celowo? Komicznie robi się, np. w wypowiedziach z wulgaryzmami. Przynajmniej u mnie wywołują uśmiech na twarzy ;)



I jeszcze tylko taka mała uwaga. Nadużywasz wersalików. Mimo tego, że tłumaczysz się z tego, że
głos wilka brzmiał tak niesamowicie, że nie sposób było go zapisać inaczej, jak wielkimi literami.




Podsumowując. Jestem na TAK. ;)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”