No, to nie pozostawcie na mnie suchej nitki

Hengst był odźwiernym w gospodzie „Winna Lura" od lat. Od początku swej kariery na tym jakże zaszczytnym stanowisku, otwierał już drzwi przeróżnym dziwakom i to nie ważne czy to pod postacią obłąkanego wędrowca, czy przejezdnego kupca, mrugającego - prawdopodobnie na skutek jakiegoś dobitego targu – nieustannie lewym okiem. Poprzez cały ten czas praktyki i zawodowego doświadczenia, nauczył się dokładnie, jakiego typu ludzi lepiej unikać, chowając się za otwieranymi drzwiami. Zwykle kończyło się to dla niego w mało przyjemny sposób (najczęściej złamanym nosem, choć bywało i gorzej), ale za każdym razem brało w nim górę przeświadczenie, że w ten sposób przynajmniej ocali swe życie. Sam o sobie mawiał, że jest człowiekiem o głębokim konflikcie tragicznym, więc gdy miał do wyboru skwasić sobie nos, lub stanąć twarzą w twarz z „persona non grata”, zwykle wybierał mniejsze zło (choć to podobno nie istniało).
Pewnego chłodnego wieczoru Hengst stał wsparty o balustradę werandy przed drzwiami oberży i paląc swoje ulubione ziele, patrzył na migoczące płomienie latarni wzdłuż głównej ulicy miasteczka, wsłuchany w dźwięk wiatrowych dzwonów. W dzwonach było coś, czego w żaden sposób nie potrafił określić; był nimi zafascynowany, ale jednocześnie odczuwał pewnego rodzaju lęk. Nie potrafił sprecyzować co było tak niepokojącego w ich brzmieniu, lecz miał dziwne wrażenie, że dzwony mają jakiś związek z śmiercią. Przeszył go chłodny dreszcz. Wzdrygnął się, zaciągnął dymem i – by zmienić temat rozmyślań – skupił wzrok na dwóch wędrowcach prowadzących za uzdy swoje wychudłe szkapy. „Nic nadzwyczajnego” pomyślał, nie bardzo jednak przekonany czy chodziło mu o dzwony, czy też może o wędrowców. Z cichym westchnieniem wrzucił niedopałek skręta do rynsztoka i zniknął za drzwiami karczmy.
***
Przed stajnią nie było nikogo. Przybysze rozejrzeli się krytycznie.
- Hej! Jest tu może jaki ciura?! – wykrzyknął jeden z nich głosem, w którym pobrzmiewała nuta arogancji. - Dawać nam tu jakiego pachoła!
Odpowiedziała mu cisza. Prychnął ironicznie i splunął na ziemię. Jego koń parsknął.
-Wielkich luksusów nie ma się tu co spodziewać, ha? - jego kompan przeszedł koło niego prowadząc swego wierzchowca w stronę stajni. - Proponuję nie czekać na wątpliwe przybycie służby.
Oboje poprowadzili konie w stronę zabudowań, po czym skierowali się do gospody.
Drzwi otworzył im Hengst. Jego przestraszona mina sugerowała, że tym razem nie zdążył umknąć na czas. Teraz było już za późno.
- K-kim jesteście, P-panie? - udało mu się wykrztusić zanim jego twarz przybrała barwę nieświeżego topielca.
- Wszystkich tak witasz?! - przybysz skrzywił się. - Ładny zwyczaj. Tak żeby zaspokoić twoją ciekawość: jesteśmy wędrownymi wskrzesicielami...
- Forling i Goldhorn! - wpadł mu w słowo odźwierny. - Adepci sztuk uzdrawiania, wędrujący po miastach, wskrzeszając umrzyków... - urwał gwałtownie i skulił się pod spojrzeniem Goldhorna.
- Kto ci tych bzdur nagadał?! Adepci, studenciny! MY? - Goldhorn sprawiał wrażenie lekko zniesmaczonego.
- Czy my wyglądamy na żaczków, kiwających w zasłuchaniu głowami na ględzenie jakiegoś wiekowego profesorka?!
Skulony Hengst rzucił im zaniepokojone spojrzenie, po czym wycofał się szybko, bełkocząc coś niezrozumiale.
Wąskim korytarzem doszli do obszernej izby. Było tylko kilku gości, którzy pochłonięci własnymi sprawami nawet nie zwrócili na nich uwagi. Oberżysta – otyły wąsacz z gładką łysiną – stał wsparty o szynkwas prowadząc jakąś rozmowę ze stałymi bywalcami.
- Wina, gospodarzu! - zakrzyknął Forling, gdy przekroczyli próg, zbliżając się w jego stronę.
Grubas przyjrzał im się krytycznie. Jego spojrzenie wędrowało przez chwilę po oberwanych i poszarpanych płaszczach w ciemnym odcieniu zieleni, po wysokich zabłoconych butach z cholewami i obciążonych mieczami pasach. W końcu spojrzał Forlingowi w oczy.
- Nie sądzę by było was stać na którekolwiek z moich win. - uśmiechnął się paskudnie. - Nie sprzedaję tu słodkich upijaczy.
Paru bywalców parsknęło śmiechem.
- To dosyp cukru, dupielcu! - Goldhorn rzucił mu parę monet, za które mogliby spokojnie dostać dzban wina z dobrego rocznika. - Taki z ciebie zadufany wieprz, nastawiony na bogatą klientelę, a nie wystawisz nawet paroba, by obsługiwał stajnię!
Uśmiech spełzł z twarzy oberżysty. Przez chwilę wyglądał jakby chciał coś odpowiedzieć, ale najwyraźniej stwierdził, że to nie ma sensu, bowiem rzucił im tylko krótkie, rozgniewane spojrzenie, po czym machnął pojednawczo potężnym łapskiem. Gestem wskazał stolik i zniknął na zapleczu.
Forling wolnym krokiem ruszył przez salę. Wyminął stolik wskazany im przez gospodarza i zajął miejsce najbliżej ognia. Goldhorn obrócił się w stronę przyjaciela, tyłem do szynkwasu, na którym oparł łokcie.
- Myślisz, że nas otruje? - krzyknął przez izbę na tyle głośno by na pewno było go słychać na zapleczu. Forling uśmiechnął się ironicznie i wzruszył ramionami. Goldhorn parsknął. Przeszedł między stolikami nie zwracając najmniejszej uwagi na złowrogie pomruki mijanych gości. Zdjął płaszcz, rzucił go na wolne krzesło i zajął miejsce obok towarzysza.
Siedzieli chwilę w milczeniu, obserwując to, co działo się dookoła nich; doszło kilku nowych gości, zrobił się mały rozgardiasz. Dziewki służebne meandrowały zgrabnie pomiędzy dębowymi stołami, roznosząc z dawna zamówione posiłki.
Po upływie kilku kolejnych chwil zjawił się gospodarz, niosąc wielką tacę z najlepszym jadłem i potężnym dzbanem wina. Forling uniósł brwi, gdy wielgachny dzban stuknął o stół rozchlapując trochę swej zawartości na pięknie wypolerowanym blacie.
- Zgodnie z życzeniem. – oberżysta spojrzał na nich wyczekująco. Skinęli głowami.
- A to jako przeprosiny – postawił przed nimi tacę z jadłem.- Wybaczcie mi, źle was oceniłem.
Rozstawił ucztę na stole, nalał wina, przetarł blat i wrócił za szynkwas.
- Proszę... jak to pieniądze potrafią zmienić człowieka... – stwierdził Goldhorn z miną filozofa. Efekt zepsuł jednak lekki uśmiech.
- Prawdę mówiąc, wolałbym zostać obsłużony przez jedną z dziewek, tego tłuściocha.
- Potraktuj to jako zaszczyt, przyjacielu. - Goldhorn z rozbawieniem ujął kielich z winem. Upił łyk, zakrztusił się i splunął.
- Posłodził! - wykrztusił. Forling ryknął śmiechem.