"Cyryl", opowiadanie, absurd

1
Ślina. Stan skupienia ciekły. Stan chemiczny zdecydowanie nie interesował śliniącego się Cyryla. Ważniejsze były inne zalety wytworu jego ślinianek. Odruchowa modulacja gęstości. To było przydatne w gabinetach dentystycznych.

- Pan ma ślinę twardą jak beton! – gderał zniecierpliwiony magister stomatologii, siłując się z unieruchomionym przez cząsteczki enzymów trawiennych wiertłem.

Twardość dla twardzieli. Ślina gęstniała tylko wtedy, gdy oprawcą jego uzębienia był dentysta.

W przypadku wizyty u dentysty w kobiecym wydaniu, uszczęśliwione ślinianki w radosnej galopadzie wydalały swój produkt, zatapiając jamę ustną powodzią przezroczystej substancji. Efekt natychmiastowy. Brnąc po kostki w jego wydzielinie, sfrustrowana niewiasta opuszczała zaśliniony teren. Złorzeczenia. Wyzwiska. U młodych adeptek pastwienia się nad człowieczym uzębieniem częstą reakcję stanowił atak histerii.

Wiec jak to? One, młode, ambitne, głoszące hasła unicestwienia próchnicy, zostały brutalnie zalane śliną przez pacjenta? Gorycz i żal znajdowały ujście w potokach łez, które miały, oprócz metafizycznego, wydźwięk praktyczny, albowiem podnosiły wydatnie poziom cieczy na terenie skażonym obecnością Cyryla.

Obfitość wydzielanej śliny wpływała na budżet Cyryla. Mycie zębów. Spieniona pasta, kłębiąc się na zarośniętych policzkach, znakomicie zastępowała krem do golenia. Napoje. Systematycznie napełniany pojemnik. Zakręcony, oklejony kolorową nalepką. Pijąc po dwóch godzinach „Sok wiśniowy” nie pamiętał już, jaki jest faktyczny skład pochłanianej przez niego substancji.

Oszczędności? Nic z tego.

Zaoszczędzone pieniądze wydawał na piwo. Wracał z baru późnym wieczorem. Kładąc głowę na poduszce umiejscawiał wprawdzie tuż obok garnuszek, ale po kilku splunięciach zasypiał. Rano, dręczony polibacyjnym pragnieniem, zmuszony był wydawać resztę zaoszczędzonych pieniędzy na napoje wysokoprocentowe i zwykłe.

Pił coraz więcej. Coraz częściej. Coraz częściej nawiedzał go bowiem ten potworny sen.

Wczesnym rankiem, który, w zależności od spożytych podczas kolacji produktów, przybierał bardziej lub mniej mroczne natężenie barw, Cyryl udawał się do pobliskiego urzędu pocztowego. Kształty sprzętów i twarzy stojących w kolejce ludzi rozpływały się, utrudniając mu postrzeganie sennej rzeczywistości. Męczyła go obawa, że nie dostrzeże w porę czyjejś kończyny, która zleje się w jego umyśle w jedną całość z kafelkami posadzki. Kucał, wytrzeszczając oczy, aby sprawdzić, czy może postawić następny krok. Krok wiodący do okienka. Czynność kucania była jeszcze bardziej skomplikowana niż czynność patrzenia. Ciężkie, ołowiane nogi, długości kilkunastu metrów… W panice zdawał sobie sprawę z faktu, iż jest za duży… rośnie… zaraz rozsadzi głową dach.

Wtedy nogi nabierały cech i konsystencji smoły. Spływał na podłogę, a jego nowe ciało szybko zastygało, uniemożliwiając mu…

- Proszę… Pana kolej… - lekko chrapliwy głos pozwalał mu odsmołowić się i znów zaistnieć jako człowiek.

- Jedna koperta i znaczek na zwykły list… - odbierając zamówione artykuły, wysypywał na tackę garść drobnych. Nigdy nie był w stanie przeliczyć tych pieniędzy. Na szczęście ręka zza okienka zawsze zgarniała je jednostajnym ruchem, sortowała do specjalnych przegródek w kasie fiskalnej i nigdy nie żądała więcej.

Teraz następowała kłótnia ze staruszkiem, który we śnie Cyryla okupował jedyne miejsce, nadające się do zaadresowania koperty równym pismem. Staruszek był emerytowanym ułanem, który z iście kawalerską fantazją gardził ciałem bliźniego. Pod koniec każdej kłótni ostry szpic jego parasola lądował w oczodole Cyryla. Sprawca zajścia uciekał zawsze z miejsca zdarzenia. Poszkodowany miał jeszcze większe problemy z postrzeganiem wzrokowym świata zewnętrznego, mógł jednak zająć miejsce, zwolnione przez krwiożerczego starca.

Męczący proces kaligrafowania liter poprzedzał tragiczny finał. Moment naklejenia znaczka. Cyryl ujmował go dwoma palcami, podnosił do ust… i wtedy okazywało się, że nie ma w ustach ani kropli śliny. Odchrząkiwał. I nic. Myślał o najbardziej smakowitych kąskach, o najpiękniejszych dentystkach, z jakimi miał do czynienia. Obrazy rozpływały się w bezkształtne, różnokolorowe plamy, a jego jama ustna pozostawała sucha. Przewracał się długie godziny w pościeli, we śnie zaś udawał, że nagle zamyślił się nad pewnym metafizycznym zagadnieniem.

Budził się, zlany potem, w momencie, gdy urzędniczka uprzejmie informowała go, że zamyka urząd. Wychodził z przeklętego miejsca z suchym znaczkiem, suchym językiem, suchymi zębami… i budził się we własnym łóżku. Zarówno pot, jak i ślina, które w chwili przebudzenia kaskadami opuszczały jego wymęczone, obolałe ciało, napawały go goryczą.

Sen ten był zjawiskiem wyjątkowo perfidnym. Uparty. Okrutny. Wyrafinowany. Sprawiał, że oprócz barów, w których szukał lekarstwa, pozwalającego mu przespać noc kamieniem, zaczął odwiedzać psychologa.

- Syndrom znaczka pocztowego – podsumował go bezlitośnie doktor psychologii. – Obawia się pan sytuacji, w której pańska ślinowa przypadłość uniemożliwi panu załatwienie ważnej sprawy.

- Ależ ja się do tego przyzwyczaiłem – protestował Cyryl. – Moja ślina potrafi bardzo skomplikować codzienne życie. Jak do tej pory uniemożliwiła mi załatwienie wielu istotnych dla mnie spraw - kontynuował. Zawsze jednak potrafiłem otrząsnąć się z przygnębiającego nastroju.

- Hm… - burczał doktor, urażony sprzeciwem pacjenta odnośnie postawionej diagnozy. – Jest jednak wiele sytuacji życiowych, które na pana czekają. Ważne wybory. Decyzje. Na przykład czy musiał pan kiedyś ryzykować swoje życie, aby ocalić cudze? Nie? Sam pan widzi… Pańska podświadomość jest bardziej przewidująca – perorował. – Opiera się ona przy tym na dość przykrych doświadczeniach, związanych z nadmiernym i nieoczekiwanym wytryskiem śliny z pańskiej jamy ustnej… Pan nie tylko boi się przyszłości – ciągnął dalej. – Pan jest wręcz przerażony wizjami przyszłości, w której gra pan role tchórzy, przegranych idiotów… - tu psycholog zaczynał wymieniać szereg niepochlebnych przymiotników i rzeczowników, co przyczyniało się do szybkiego uiszczania opłaty za wizytę i odejścia Cyryla.

Opłaty te stanowiły poważny wydatek. Cyryl zmuszony był zaprzestać składania wieczornych wizyt w barach. Jego trzeźwy umysł mścił się za podłe traktowanie, wyświetlając film, w którym główną rolę grał znaczek pocztowy.

Śliniąc się bardziej niż zazwyczaj, z obłędem w oczach, Cyryl udawał się do pracy. Był grabarzem. Pracy nie stracił tylko i wyłącznie dlatego, ze cmentarz położony był na bardzo odwodnionym i pustynnym terenie.

Zagrabiając liście między kwaterami, długo rozmyślał nad słowami psychologa. Długo, intensywnie i skutecznie. Doktor nie miał racji. Świadczył o tym chociażby fakt, że kiedyś już znalazł się w sytuacji, kiedy mógł uratować czyjeś życie. Mógł, ale nie musiał. Każdy pochówek przyczyniał się do powiększenia jego mizernej pensji.

Uświadomienie sobie, że psycholog nie ma racji, uruchomiło w życiu Cyryla długą reakcję łańcuchową. Zaprzestał wizyt u doktora na rzecz częstych wizyt w barach. Nie śnił. Mniej się ślinił. Otrzymywał przez to mniejszą pensję.

Cmentarz leżał bowiem na wyjątkowo suchym terenie. Mumifikacja zwłok nie leżała zaś w interesie krewnych zmarłych. Oznaczała ona bowiem, iż poszczególne kwatery musiałyby przejść na wieczną własność wysuszonych trupów. Porządni obywatele obłudnie tłumaczyli się wysychaniem kwiatów i roślin, sadzonych na grobach bliskich.

Mniejsza pensja – mniej alkoholu. Upierdliwy, psychodeliczny sen. Depresja. W tym czasie Cyryl znajdował się w stanie skrajnego ponuractwa i przygnębienia. Jego ascetyczna sylwetka – do tej pory nadająca grobowego smaczku każdemu pogrzebowi, teraz zdecydowanie zaokrągliła się tu i ówdzie. Stał się łatwym łupem speców od reklamy słodyczy oraz innego jadalnego paskudztwa.

Skatowany umysł Cyryla nie potrafił przeciwstawić się podprogowej manipulacji, co znacznie przyczyniło się do uszczuplenia jego zasobów pieniężnych i zniweczenia szczupłej figury.

Ten pogrzeb okazał się przełomową uroczystością w życiu Cyryla. Pięć łopat piaszczystej ziemi. Jedna za drugą. Grzechot ziarenek piasku o wieko trumny. Łzy rodziny, nawadniającej przezornie ciało, aby szybciej uległo biodegradacji. Na szóstej łopacie ślimak. Nie nadążając z wytwarzaniem śluzu, który ginął w piaszczystym zamęcie, uparcie walczył o życie. Zaokrąglona twarz Cyryla pogrążyła się w majestatycznej zadumie. Łzy przestały płynąć. Wszyscy z podziwem patrzyli na pomnikowe ciało grabarza, usytuowane nad grobem.

Jedynie ksiądz patrzał ze zgrozą. Był to osobnik, który wszystkie reakcje bliźnich odnosił do siebie. Ludzie żyli bowiem dla bogów, a on był przedstawicielem jednego z nich. Czułym odbiornikiem ludzkich reakcji.

Majestatyczność Cyryla była wręcz bluźniercza. Co więcej, jego łopata była wyraźnie wycelowana w księżowską czaszkę. Zimny pot spłynął po sutannie. Dreszcz. Skurcz. Odruch.

Przeraźliwie krzycząc, zadarłszy wysoko czarną szatę, ksiądz rzucił się do ucieczki. Roztrącając na boki żałobników, dobiegł do głównej alei. Długie susy. Adrenalina. Oddaliwszy się od cmentarza wybuchnął histerycznym śmiechem. Jesienne kwiaty pachniały intensywniej. A on znowu wygrał pojedynek z szatanem.

Cyryl wciąż obserwował walkę ślimaka. Wysiłek. Stanowczość. Instynkt przetrwania. Odrzucona łopata głucho zadudniła takt na ¾ na wieku trumny. On też się nie podda. Zamyślony, udał się do swojej budy, osamotniając czarne postacie nad niepełnym grobem.

Wtedy żona zmarłego postanowiła zemdleć. Asekurując się łokciami, miękko spoczęła na załzawionym piachu. Wzrok współżałobników utkwiony był jednak w oddalającą się, dumnie zgarbioną, postać Cyryla. Zmuszona do samodzielnego cucenia się, sięgnęła po pierwszą lepszą buteleczkę w torebce. Gwałtowne reakcje, powstałe w wyniku przedostania się spirytusu salicylowego do jej nosa, natychmiast postawiły ją na nogi. Feralna buteleczka zatoczyła zgrabny łuk, aby skropić trumnę w zastępstwie wdowich łez.

- My też coś przynieśliśmy! – ucieszyli się żałobnicy, znajomi denata. – Sądziliśmy, że to nie wypada…

Kilka butelek alkoholu spoczęło na dnie jamy grobu.

- Tylko nie wypij wszystkiego od razu! – żartowali. – To ci musi starczyć na całą wieczność.

Skuszone zapachem trunków, zza chmur wyjrzało słońce. Szybko parująca ciecz łez zmusiła przezornych krewnych do natychmiastowego zasypania grobu.

Droga powrotna. Dzielenie się wrażeniami. Domysły.

- On go wywąchał! – twierdziła stara babula.

- Co wyczuł? Kogo? – dopytywali się, żądnie wrażeń.

- Szatana! – ze zgroza wymówiła te słowa.

- Gdzie? Kiedy? – odpowiedział jej szmer zaniepokojonych i zdumionych głosów.

- A kto ucieka? A dyć ten, co go zdemaskują.

Spadł więc grom z pochmurnego nieba. Dowiedział się od słońca o ziemskiej libacji i postanowił dokładnie rozejrzeć się w sytuacji.

Na wniosek parafian ksiądz, posądzony o konszachty z duchem nieczystym, został zdegradowany przez biskupa do rangi kościelnego stróża.

Los Cyryla także został przesądzony, ponieważ jego zdolności paranormalne zdecydowanie nie odpowiadały parafianom. Wymówienie pracy, wypełniwszy szarą kopertę, spoczęło w szparze kilku desek, które pełniły funkcję drzwi do mieszkania Cyryla.

Z czasem, na urzędowej bieli papieru pojawiły się brunatne zacieki. Później suchy wiatr wyrwał zwitek makulatury spomiędzy desek i rzucił go na pożarcie powietrzu.

Cyryl już dawno opuścił swoją budę.

Istniało antidotum na chorobliwy sen. Należało znaleźć osobę, która zgodziłaby się poślinić mu znaczek pocztowy, kiedy tylko by tego zechciał. Niestety, zapewnienie stałego towarzystwa jakiejś osoby było niemożliwe. Cyryl zdecydował się na psa. Wspaniale śliniący się buldog stanowił równowartość jego upłynnionego majątku. Muskularne zwierzę było niesamowicie ruchliwe. Potrzebowało ogromnych ilości pożywienia, które gwarantowało mu utrzymanie w zdrowiu energicznego, potężnego cielska.

Przymierając głodem, żebrząc o kości u rzeźników, polując na bezdomne psy i koty oraz stosując inne drastyczne środki i półśrodki, Cyryl dbał o to, aby sierść jego czworonoga nie straciła aksamitnego połysku.

Buldog szybko zaadaptował się do warunków, stworzonych przez nowego właściciela. Pożerał wszystko. Jak się okazało, nie gardził także znaczkami pocztowymi. Przesądziło to o kolejnej zmianie właściciela. Znaczki pocztowe stanowiły jednak odtąd rarytas w jadłospisie psa, który do końca swoich pchlich dni robił wszystko, aby wzbogacić swój organizm o pocztowe „witaminy”. Z zaciętym wyrazem pyska zaciągał kolejnych właścicieli na pocztę, gdzie siał spustoszenie, pogrom i panikę wśród klientów. Przechodził za bezcen z jednych udręczonych rąk do rak, które smak tej udręki miały dopiero poznać. Trafił w końcu do pewnego naukowca, który, poznawszy słabe strony swego zwierzątka, potrafił sprytnie zapanować nad nim. Znaczki pocztowe przyczyniły się do kilku ważnych odkryć w dziedzinie tresury.

Buldog zmarł na atak serca w kwiecie wieku. Przyczynił się do tego znaczek pocztowy z podobizną przedstawiciela jego rasy.

Naukowiec, w podzięce za otrzymane, prestiżowe nagrody, często odwiedzał grób swego psiego królika doświadczalnego, cichaczem grzebiąc w ziemi serie znaczków pocztowych. Czasami wydawało mu się, że słyszy pełne wdzięczności szczekanie psa, który zwęszył wspaniałą ucztę. Mogło się mu to jednak tylko wydawać.

Pozbywszy się wszystkożernego śliniacza znaczków pocztowych, Cyryl zmuszony był znaleźć jego następcę. Wciąż bowiem chciał wygrać batalię przeciwko swoim lękom.

Tymczasem nadeszła zima. Otulając się smrodem własnego, dawno niemytego ciała oraz szarością dawniej kolorowych łachmanów, Cyryl nocował na dworcach. Sypiając na starych gazetach, często zapoznawał się z ich treścią. Niepokoiły go dwa, ostatnio dość często wytłaczane czcionkami na papierze tematy. Pierwszy dotyczył jego współcierpiętników, zamarzających w zaśnieżonych częściach świata, na źle ogrzewanych poczekalniach dworcowych. Ich los na długi czas paraliżował wydzielanie śliny przez współczującego Cyryla. Z obawą patrzył w dworcowo – kolejową przyszłość, mającą zostać przysypaną śniegiem. Obawy te potęgował drugi hit pierwszych stron gazet. W krótkich, komunikatywnych zdaniach, liczni dziennikarze pisali o przedsięwzięciu, mającym uzdrowić rodzimy przemysł tekstylny. Likwidacja ciuchodajnych szmateksów. Ciepłych, pachnących środkami dezynfekującymi, starych, ale skutecznych w walce z zimnem ubrań.

Cyryl ciężko wzdychał, śledząc efekty wojny, wypowiedzianej lumpeksom, a jego ręce kurczowo zaciskały się w pobliżu szyi, w poszukiwaniu ciepłych skrzydeł szalika. Szalik ten zgubił, uciekając z tramwaju przed natrętnym konduktorem. Nie mógł się jednak pogodzić z jego utratą. Częstotliwość ciężkich, świszczących oddechów zwielokrotniała się, a jego palce coraz szybciej manewrowały wzdłuż linii obojczyków, aby w końcu zastygnąć rozczapierzoną bryłą ciała.

Kloszardzka brać, z racji tych dziwnych, mimowolnych odruchów, już dawno uznała go za pomylonego. Wrażenie to potęgował symptom nadmiernego ślinienia się.

Często, litując się nad „niepełnosprawnym” towarzyszem niedoli, bezdomni dawali mu trochę jedzenia lub rozgrzewającego, kojącego leki i tęsknoty, spirytusu. Te małe dawki pożywienia i alkoholowej nadziei podtrzymywały przy życiu zaśliniony i cuchnący organizm Cyryla. Organizm ustawicznie dręczony pocztowym snem.

Oscylując na granicy snu i jeszcze potworniejszej rzeczywistości, wegetował na ławkach brudnych poczekalni, brutalnie szarpany za nieistniejący szalik przez funkcjonariuszy policji.

Pewnego słonecznego, aczkolwiek śmierdzącego dnia, Cyryl przefiltrował przez spleśniałą skórkę chleba pewien niebieskawo – fioletowy płyn. Uczta, która miała później miejsce na dworcu PKP, na długo zapadła w pamięci licznych podróżnych, którzy mieli nieszczęście przebywać w danym miejscu o danej godzinie oraz funkcjonariuszy SOK i policji, którzy pełnili wtedy służbę.

Wdychając szlachetną woń otrzymanego napoju, Cyryl zmrużył w zachwycie oczy. Nie zauważył, jak ze wszystkich stron dworca, zwabione zapachem, ruszyły w jego kierunku obdarte, brudne istoty o plugawej fizjonomii. Ich wzrok utkwiony był w butelce po Coca Coli, w której fioletowiał płyn.

Cyryl, wciąż odgrodzony powiekami od świata zewnętrznego, pociągnął pierwszy łyk. Wzrok obskurnej gawiedzi zawisnął na jego krtani. Jabłko Cyryla zatoczyło piękny łuk. Przełknął. Z ust spieczonych, z krtani przeżartych, z płuc podziurawionych, wydany został jęk… Łapczywy, zachłanny, przepojony bólem dworcowej egzystencji.

Cyryl zakrztusił się i z wysiłkiem podniósł bezrzęsą barierę powiek. Naprzeciw niego błyszczały oczy kilkudziesięciu cieni ludzkich, spragnionych jego alkoholu. Ich strzępki płuc z wysiłkiem poruszały klatkami piersiowymi. Wychudzone twarze zobrazowały sobą hasło „pożądliwość” od A do Z.

Zobaczył je jeden z malarzy, który właśnie jechał na kotlety do swojej babci. Bogactwo materiału, jego ekspresja i niepowtarzalny wyraz uszczęśliwiły go. Od dawna cierpiał na chroniczny brak tematu swej nierozpoczętej pracy. Płótno już lekko oklapło na podtrzymujących je od kilkunastu lat ramach. O jego artystycznym fachu świadczył już tylko dyplom, zaśmiecający dolną szufladę szafy oraz pojękiwania jego babci nad nieprzystosowaniem do życia rodzonego wnuka. Babcia była jedyną osobą, która jeszcze uważała go za artystę, a na dodatek smażyła wspaniałe kotlety, wywołujące przebłyski geniuszu. Owe przebłyski gasiła jednak gorąca woda z imbirem, którą musiał obowiązkowo wypić po każdym posiłku. Zawsze, kiedy wybierał się do babci, miał nadzieję, że zapomni ona o tym napoju.

Jedyną rzeczą, która zapomniała jego babcia, była nazwa lekarstwa przeciwdziałającego sklerozie. Wykupiła je niegdyś w olbrzymiej ilości, a następnie wlała do kilkunastu beczek. Stały w piwnicy, zamykanej na kilkanaście zamków. Babcia była mądrą kobietą i wiedziała, że cały sekret kobiecej władzy tkwi w dobrej pamięci. Pamiętała wiec zawsze o żelaznej dawce imbiru, którą musiał na jej oczach wypić wnuk.

Teraz wnuk nie musiał już czatować na przedłużenie pokotlecich przebłysków geniuszu. Nagłe natchnienie pozostało jednak bezowocnym, ponieważ kilka godzin później jedna z zamroczonych alkoholem muz wepchnęła przypadkiem malarza pod koła pociągu, spocząwszy pod nimi kilka sekund później.

Cyryl najpierw spostrzegł pożądliwe spojrzenia. Dopiero później, gdy na skutek bezruchu otaczających go sylwetek ludzkich jego alarm bezpieczeństwa wyłączył się, ujrzał sytuację w świetle obiektywnym. Wyciągały się ku niemu ręce z kiszonymi ogórkami, marynowanymi grzybkami i innymi rarytasami, mającymi za zadanie zjianizować energię alkoholu.

Rozpoczęła się uczta, w czasie której Cyryl doznał olśnienia. W wyniku olśnienia stwierdził, że jest głupi. Jako że wokół wszyscy tak jakoś zmądrzeli pod wpływem denaturatu, Cyryl postanowił opuścić towarzystwo, w którym jego głupota mogłaby wyjść na jaw i stać się obiektem słownych spekulacji.

Zdenerwował go zwłaszcza jeden sąsiad w futrzanej baranicy na przetłuszczonych grudkach włosów. Wyjaśnił mu on, dlaczego nie zrobił habilitacji. Nie było to możliwe, ponieważ zazdrośni konkurenci w wybranej dziedzinie nauki uniemożliwili mu zdobycie tytułu magistra. Wcześniej natomiast trudne warunki życiowe sprawiły, że nie dotrwał do matury w szkole średniej. A już zupełny pech chciał, że nie skończył podstawówki. W przedszkolu był natomiast obiektem zainteresowania wszystkich nauczycieli przez całe osiem godzin, które w nim spędził, sprzedając dzieciom petardy, kończyny lalek oraz gazety dla dorosłych.

Tymczasem kloszardzka brać, fosforyzując fioletowymi nosami w półmroku, zapanowała nad dworcem. Półmrok był wynikiem odgórnych poleceń kierownika stacji, który obawiał się o estetyczne doznania podróżnych. Spuścił więc zasłonę mroku na dantejskie sceny, jakie miały nastąpić i nastąpiłyby, gdyby nie policja. Walcząc jak lwy, policjanci dokonali bohaterskiego czynu przewiezienia niedoszłego doktora habilitowanego na izbę wytrzeźwień, po czym, doszczętnie obrzygani, udali się do domów, aby doprać mundury i poskarżyć się małżonkom, mamom i babciom.

Gdyby zegary dworcowe były wyposażone w funkcję wydzwaniania ważnych chwil, z pewnością, jak jeden mechanizm, obwieściłyby wszem i wobec wiekopomną chwilę, kiedy to krople denaturatu podrażniły żołądek Cyryla. Ludzkie żołądki są dobrze wychowane. Kiedy już obrażą się na swych właścicieli i postanowią trefny towar odesłać, grzecznie zawiadamiają o tym. Telefon od żołądka odbiera jama ustna. Wkrótce ślinianki zaczynają pracować. Wzmożone wydzielanie śliny oznajmia nadchodzącą przesyłkę.

Strumyk śliny… Potok śliny… Rzeka śliny… Dworzec położony był znacznie niżej, niż reszta miasta. Gdyby Cyryl utonął we własnej ślinie, z pewnością byłoby to bardziej abstrakcyjne niż śmierć kilkuset osób, które utonęły wtedy w cudzej wydzielinie. Dawno niemyte ciało, jak i przepocone, sztywne, natłuszczone brudem ubrania Cyryla, uratowały mu życie. Prześlizgnął się na fali swojej śliny i delikatnie przycumował przy chodniku wyżej położonej ulicy. Wyczołgał się na płyty. Odwrócił. Za nim rozpościerało się jezioro. Zadumał się nad swoim dziełem. Po czym, zgięty wpół nagłym odruchem bezwarunkowym, przyprawił misę jeziora akcentem odżołądkowym.

Ocknąwszy się z szoku powymiotnego, znalazł obok siebie wzdęte ciało topielca. Jego ubranie, opłukane świeżą śliną i wysuszone przez sprzymierzeńca – poranne słońce, diametralnie zmieniło wygląd Cyryla. Stare szmaty, nasączone wydzielinami ciała, spoczęły w koszu na śmieci. Wyrzucił tam też zlepki ciężkich kłaków, które obciął nożyczkami znalezionymi przy topielcu.

Długo patrzył w lusterko. Długo, z rezygnacją, z rozpaczą. Dotychczasowe życie wypełniała mu walka z własnymi lekami, paranoicznymi wymysłami, własnym odbiciem lustrzanym. Miotał się bez sensu po kilku kilometrach kwadratowych globu. Zaklęty rewir, z urzędem pocztowym w centrum.

Kolejny raz zdecydował się walczyć. Najpierw musi rozprawić się ze swoimi fobiami. Później powoli nauczyć się żyć, a następnie korzystać z efektów tej nauki. Już raz zaczął walczyć, kiedy zainwestował cały swój majątek w buldoga. Teraz miał przy sobie małą sumę pieniędzy topielca. Nagle zaświtała mu w głowie antyhumanitarna myśl… Jeżeli każde wymioty uśmierciłyby w trybie natychmiastowym kilka osób z portfelami, to suma, jaką by zebrał, byłaby wprost proporcjonalna do wysiłku, związanego z niefizjologicznym wydaleniem pokarmu. I może wystarczająca, aby zneutralizować instytucję znaczka pocztowego.

Wychowany na bajkach, w których zło przegrywa, powrócił do bardziej humanitarnych pomysłów.

Nagły pisk opon. Cyryl w ostatniej chwili opuścił tor, po którym poruszał się samochód. Od kilku dni, które nastąpiły po Wielkim Ślinowym Szaleństwie jego organizmu, musiał ukrywać się przed żądnymi zemsty funkcjonariuszami policji. Szukali go na zadaszonych przystankach autobusowych, niesękatych ławkach w parku, przejściach podziemnych, kanalizacji…

Obudził go szelest własnej krtani, przesuwającej się po szorstkiej powierzchni płótna. Przełknął ślinę. W małym pomieszczeniu panował półmrok. Kraty na oknach. Policjanci okazali się sprytniejsi od niego, lub też ich chęć zemsty i spełnienia patriotycznego obowiązku, w postaci ujęcia groźnego osobnika, okazały się silniejsze niż motywy sterujące zachowaniem Cyryla.

Kiedy przyszli strażnicy, aby zaprowadzić go na salę rozpraw sądowych, dał posłusznie sobą kierować. Przesłuchanie. Rosły, zdrowy samiec, pełniący funkcję oskarżyciela, z zadowoleniem wsłuchiwał się w tembr swego głosu, którym zadawał podchwytliwe pytania. Cytrynowy krawat z delikatnym rysunkiem owoców jako akcent eleganckiego ubioru.

Przesłuchiwany Cyryl podążał wzrokiem za oskarżycielem. Już z założenia był jego wrogiem. Chciał mu wyrządzić krzywdę w imię prawa. Płacono mu za to. Cyryl odczuwał do tego osobnika zdecydowaną niechęć. Był zadbany, u szczytu sławy adwokackiej, a Cyryla traktował jak zwierzę, obdarzone odrobiną ludzkich cech oraz groźnym Symptomem Nadmiernego Wydzielania Śliny. Podgatunkowość i ów przymiot dyskwalifikowały go jako pełnoprawnego obywatela. Natomiast cechy ludzkie wskazywały, iż jest w stanie kierować swoimi działaniami. To oznaczało, że można go przykładnie ukarać, jako świadomego popełnianego przestępstwa.

- Chyba nie muszę przypominać, do jak wielkiej katastrofy i jak dużych strat materialnych doszło w wyniku zalania dworca PKP i kilku przyległych ulic przez ślinę oskarżonego – kontynuował przemowę Samiec w Cytrynowym Krawacie. – Powtórzę jednak te liczby i kwoty, aby uprzytomnić zebranym, że wypuszczenie na wolność oskarżonego może doprowadzić do kolejnej katastrofy – tu wymienił ciąg liczb. – A na to nie powinniśmy się zgodzić…

Burza oklasków w odpowiedzi.

Cyryl zastanawiał się, czy jego praca i cały ten dzisiejszy show stanowi takie źródło satysfakcji dla Samca w Cytrynowym Krawacie, ponieważ jest owocne w pieniądze. A może oskarżyciel uwielbia kopać leżącego i udowadniać komuś, że ma nieograniczoną władzę nad jego losem? Gazety już kilka lat temu ochrzciły go mianem Brzytwy. Ostry. Odcinał tonącego od resztek nadziei.

- Optuję za karą dożywocia – burza oklasków już przycichła. – Z uwagi na nieuleczalność przypadłości oskarżonego uważam, iż karę dożywotniego pozbawienia wolności powinien odbywać w specjalnym pomieszczeniu, pod opieką specjalistów. Ten wybrakowany organizm ludzki stanowi zagrożenie nie tylko dla całych społeczeństw, ale również środowiska naturalnego…

Dalszy ciąg wywodów utonął w szumie gwałtownych wypowiedzi zebranych na sali nie śliniących się obywateli.

Cyryl z nienawiścią obserwował twarz oskarżyciela. I z zazdrością. Jakże chciałby być kimś szanowanym, dostrzeganym obiektem pożądania z punktu widzenia towarzysko – socjalnego i płciowego. Samiec w Cytrynowym Krawacie podszedł właśnie do Cyryla, aby słowa w powiązaniu z bliskością opisywanego podmiotu odniosły pożądany skutek. Upokorzenie, jakie jest udziałem osoby, którą się ocenia, nie licząc się z jej obecnością, wpłynęło na los cytrynowego krawata. Dobrze wycelowana grudka śliny zwilżyła skórkę narysowanych owoców.

Podłoga celi, w której umieszczono Cyryla, podziurawiona była dużą liczbą zakratowanych otworów studzienek ściekowych. Miały one za zadanie odprowadzać wytwór jego ślinianek do pobliskiej oczyszczalni ścieków.

W razie niebezpieczeństwa zalania śliną więzienia, klawisze mieli do wykorzystania jeszcze jeden środek bezpieczeństwa. Była to dźwignia zapadni, o wysokim poziomie technicznym, która znajdowała się w celi Cyryla. Pod nią znajdowały się specjalne urządzenia, mające za zadanie rozrzedzać ślinę, aby ułatwić jej przepływ. Z uwagi na niehumanitarny charakter tego urządzenia – Cyryl po dostaniu się tam nie miałby najmniejszych szans na przeżycie, wiadomość o jego istnieniu zaklasyfikowana została do informacji ściśle tajnych.

Łóżko. Szafka. Szafa. Ubikacja. Umywalka. Telewizora brak. Psycholodzy zgodnie orzekli, że treść większości programów oraz reklam mogłaby wydatnie przyczynić się do zwiększenia ilości śliny, wydalanej przez Cyryla.

Tymczasem tuż po umieszczeniu nowego podopiecznego w celi wszelkie objawy anormalności ślinianek ustały. Więzień leżał na łóżku i patrzył ustawicznie w jeden punkt. W ogóle nie wydalał na zewnątrz śliny. W ciągu kilku tygodni nawet nie splunął.

Naukowcy, popijający kawę i obserwujący wnętrze celi dzięki systemowi monitoringowemu, byli zawiedzeni. Obiekt ich szczerych zainteresowań nieświadomie odmówił współpracy. Zjawisko to było niepokojące i zdawało się podważać prawomocność werdyktu sądowego.

Więzień, aczkolwiek skrajnie apatyczny, nie wydawał się stwarzać jakiegokolwiek zagrożenia dla społeczeństwa.

Pewnego prozaicznego, więziennego dnia, do celi Cyryla wkroczyła komisja, mająca na miejscu zbadać przyczyny zaniku anomalii ślinianek. Cyryl leżał na łóżku. Jego wzrok uparcie wbity był w ścianę. Odpowiadał nieco sennie, ale całkiem do rzeczy na zadawane pytania. Tylko wciąż nie odrywał wzroku od ściany.

W końcu wszyscy członkowie komisji zaczęli zerkać w tym kierunku. Na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej, oprawiony w ząbkowaną ramę. Typowy, kolorowy.

Zdumienie ogarnęło komisję. Czyżby to siła wiary sprawiła, że zanikły wszelkie chorobliwe objawy? Po krótkiej konfrontacji swoich poglądów, postanowili sformułować rzeczowe i rozstrzygające pytanie:

- Czy to ten obraz wpłynął na to, że przestał się pan ślinić?

- Tak! – jęknął boleśnie Cyryl.

Obraz Matki Boskiej wyglądał jak duży znaczek pocztowy. Wisiał przed nim, paraliżując ślinianki i silną wolę. Mógłby przecież wstać, zerwać go ze ściany i wszystko wróciłoby do normy. Obezwładnienie. Niechęć do ruchu. I jeszcze może strach, że coś mogłoby się stać. Znaczek ów był duży, więc reakcja organizmu po jego zniknięciu mogłaby mieć gorsze skutki niż w chwilach przebudzenia po koszmarnym śnie.

Sny nawiedzały go noc w noc. Pojawiły się kolejne warianty koszmarnych przeżyć w przybytku znaczków pocztowych. Osoby z kolejki okazywały się być potwornymi ośmiornicami, które, oplótłszy go ciasno ramionami, trzymały go przed wystawą starych znaczków pocztowych. Plejada przerażających, posmarowanych warstwą kleju, kawałków papieru. Nerwica ślinianek. Gwałtowne skurcze. Narastająca, napływająca falami, gorąca suchość jamy ustnej. Zamieniając się w pożar, budziła go ze snu.

Otwierał oczy, a ze ściany celował w niego brutalnie swą formą znaczka pocztowego obraz.

Powstały w jego jamie ustnej pustynny klimat, skłonił go do rozmyślań o tym rejonie geograficznym. W obramowaniu ramy obrazu, zamiast statycznej postaci Matki Boskiej, przesuwały się kolejno ujrzane kiedyś w telewizji sceny. Dziecięce, głodne oczy, oblepione muchami. Wydmy. Piasek. Busze piaskowe. Chude, wyszkielecone postacie w kolorowych łaszkach opinających wzdęte brzuchy.

Tak jak oni liczyli na deszcz, dzięki któremu ziemia mogłaby wydać jakiś plon, tak on czekał na normalizację funkcji ślinianek. Obraz wciąż wisiał.

Wiadomość o cudownym uzdrowieniu wydostała się poza mury separatki Cyryla. O obraz zatroszczył się Kościół. Zabrano reprodukcję z wizerunkiem Matki Boskiej, pozostawiając prostą, ząbkowaną ramę, którą uznano za niegodną oprawiania cudownego obrazu. Miała ją wypełnić inna reprodukcja, która jednak do celi nigdy nie dotarła, gdyż strasznie spodobała się jej doręczycielowi. Przedstawiała wspaniałego jelenia, który, dumnie prezentując swoje poroże w świetle księżyca, puszczał hollywoodzki uśmiech w kierunku potencjalnych obserwatorów.

Pozostała na ścianie pusta rama spełniała dobrze swoją leczniczą rolę. Jej przestrzeń wypełniał obrazami umysł Cyryla.

Komisja zgodnie orzekła, że został wyleczony ze swej dziwnej choroby. Przemawiał za tym fakt, iż pozbawiony obecności cudownej reprodukcji, wciąż się nie ślinił.

- Może już pan wyjść ! – poinformował go pewnego dnia strażnik, zostawiając za sobą otwarte drzwi.



K O N I E C

2
Ja specem nie jestem, ale jak już dobrnąłem do końca to wypadałoby co napisać. Było ciężko, naprawdę, ciężko było dotrwać do końca. Mogłeś to spokojnie skrócić o połowę i nikt by nie zauważył. Cały ten pomysł ze śliną, choć z pewnością nowatorski, to mi nie przypadł do gustu. Wszędzie ślina i slina, wymiociny itp. Jak bym coś akurat jadł, to mogłoby się to skończyć nieciekawie dla mojego laptopa. Było kilka fajnych momentów, np. ten fragment o kloszardzie, który nie zrobił habilitacji, nie zdał matury itp., Fajnie operujesz językiem i budujesz ciekawe zdania. Co jeszcze, aha - bohater nie wzbudził mojej sympatii, był brudny, śmierdzący i ciągle się ślinił, dlatego mało obchodził mnie jego los. Podsumowując - cała historia choć dobrze napisana, to nie zbyt mi się spodobała, czyta się ją ciężko, główny bohater jest odpychający i przede wszystkim jest za długa. To tyle ode mnie.

3
Zgadzam się z Locterem, odbiór dzieła naprawdę trudny ze względu na temat.

Przerysowania są. Zgrabne zdania są. Temat - powiedziałabym - świeży i nowy, ale... odpychający.



Mam wrażenie ogólne, że piszesz dobrze, masz całkiem przyjemny styl i czytałoby się to dobrze - gdyby nie... nadmiar. Nadmiar słów, zdań, śliny.



Gdyby to skrócić - zostawić, że się tak wyrażę - esencję, to byłaby świetna miniatura. Tu jest tego za dużo.



Przepraszam, przerwa. Nagle też mam nadprodukcję śliny.*

Uff



Zuz



* - a, co tam. Napiszę - to przykład, że piszesz naprawdę obrazowo, to się po prostu... czuje. Teraz napisz coś, co chciałby się przeczytać bez odruchu odpluwania :)

Talent jest.
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek

uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek

Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat

4
Jestem zwolennikiem bycia konsekwentnym. Ty postawiłeś sobie zadanie napisania "coś" o slinie, i byłeś w tym konsekwentny. Opowiadanie jest "wykolejone", anormalne, dziwne - ale bardzo płynne (nic dziwnego, tyle śliny!), i bardzo dobrze poprowadzone. Ciąg przyczynowo skutkowy, który pokazałeś jest absurdem, ale w moim pojęciu absurdem koniecznym - też zapewne napisałbym tak dużo i w tej tonacji: czyli świetnie zobrazowane postaci i sytuacje (np. ta z zalaniem dworca śliną...). Muszę pochwalić motyw przewodni: znaczek pocztowy - świetne zawiązanie całości opowiadania. Klamra, która spina je w dobrą całość. Podobało mi się.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”