Wstęp
Każdego wieczora, kiedy już skończę oglądać jeden z tych rzewnych romansideł w telewizji, opróżnię kieliszek i wypale ostatnią fajkę, wypełza ze mnie niczym robak z nadgniłego jabłka sarkazm, cynizm i wszystko to, co absolutnie nie powinno wypełzać z 17 letniej dziewczyny. Robię się naprawdę niedobra. A jeśli dodać do tego, że jest niedziela, a ja mam kilka godzin na naszkicowanie dwóch autoportretów, które absolutnie mnie nie przypominają, napada mnie dodatkowo poczucie winy i nienawiść do samej siebie, ze nawet durnego rysunku na sztukę nie umiem wykonać na tyle, żeby nabazgrany na kartce twór był choć w małym stopniu podobny do mojej osoby. Czasami naprawdę mnie to irytuje, ten mój brak jakiegokolwiek wyczucia w dłoniach i absolutny brak jakiegokolwiek talentu. Pozostaje mi tylko pisanie, co i tak nie zawsze mi wychodzi. Kiedyś ktoś bardzo mądry powiedział, ze nie można zastanawiać się nad tym, co chce się napisać. Tekst ożywa tylko wtedy, gdy zlewamy na papier to, co akurat ślina nam na język przyniesie. Pewnie dlatego większość największych pisarskich arcydzieł przypominają bełkot pijaczyny o poranku. Bez ładu i składu. Takie dzieła są najpiękniejsze, pod wieloma względami. Miedzy innymi dzięki temu, ze nie każdy jest w stanie je zrozumieć. np. taki Kowalski mieszkający na blokowisku, z ograniczoną wizja świata, który dla niego kończy się na siedzenia na ławce i pluciu na chodniki. Choćby miał się osrać, i tak nic z tego nie zrozumie. Dla niego takie dzieło może być tyle warte, co tani, szary papier do dupy. Taki tok myślenia naprawdę mnie dowartościowuje. Oczywiście, nie mam nic do ludzi z blokowisk. Niektórzy są całkiem przyzwoici, niestety powoli zaczynają wymierać. Chamstwo wręcz mnoży się na ulicach. Co niedziele wypełza pod kościoły, od tak, odwalić to, co do nich należy. Po mszy udają się pod monopolowy po piwo, które w ich mniemaniu absolutnie im się należy po wysłuchiwaniu bełkotu jakiegoś klechy. I w taki sposób, drodzy rodacy, wydawane są nasze ciężko zarobione pieniądze. Na kościoły, na leniwych sukinsynów, na kobiety w ciąży, które notabene dostaną dofinansowanie tylko dlatego, ze w tą ciąże zaszły. Według pewnej piosenki, jak tak dalej pójdzie, będziemy dostawać pieniążki za sam fakt istnienia. W dzisiejszych czasach pieniądze dostają wszyscy, którzy są zbyt głupi do roboty, zbyt mądrzy na studia i zbyt tchórzliwi, żeby zaryzykować brak dopływu krwi do fiuta głupim kondomem. Telewizja nas ogłupia. Co chwile szczerzą się do nas z ekranu wypindrzeni, idealni nadludzie, prosząc o przyznanie symboliczne 1% na sieroty, ofiary różnorakich chorób, osób poszkodowanych w powodziach, pożarach, tornadach etc. Zaczyna to się robić cholernie nudne, tym bardziej ze to tylko tak ładnie wygląda, jak reklamowane mrożonki, które po przygotowaniu powinny figlarnie pobłyskiwać na talerzu zapraszając do spożycia, a w rzeczywistości wyglądają jak kocie rzygi, których nawet wyżej wymieniony by nie ruszył. Wszystko co jest wokół nas jest sztuczne, obtoczone chemią. Nawet piękno się już nie liczy, jeśli nie wpakuje się w nie silikonowych cycków, implantów kości policzkowych i kilkunastu liftingów. A już nie daj Boże, jeśli zapomni się o torebce od Louisa Vuitton, szpilkach od Chanel i kiecki od Diora. Zewsząd dochodzą wrzaski o promocjach, gratisach i dodatkach, a my jak w agonii, desperacko chwytamy się każdej reklamy. Bo tanio, bo przystępnie, bo och, obniżyli cenę z 200 na 199 złotych! Za wszelką cenę wydajemy pieniądze, zabijając wyzuty sumienia na temat głodnych latorośli, że przecież była promocja. Co z tego, że dzieciaki nie mają co na dupę włożyć. Przecież sąsiedzi w końcu zauważą ten wspaniały cytrynowy żakiecik. Nasze społeczeństwo jest zaślepione. Każdy chce żyć w luksusie, bo taki przykład biorą z Mody na sukces, zapominając o tym, że to nie jest Ameryka. Nie jest i nigdy nią nie będzie.
A jak Autobus
Wszystkie myśli jakby znikały z głowy jak para. W jednej chwili masz idealny szkic nowej bazgraniny, a w następnej znika bezpowrotnie i za żadne skarby świata nie możesz sobie przypomnieć jak wyglądał. Czujesz się zagubiony, bo po dniu pełnym stresów i upokorzeń był on jedyna pozytywna rzeczą, która wydawała się mieć jakikolwiek sens. A teraz siedzę w autobusie przyciśnięta ramieniem do framugi okna, znosząc pokornie wrzaski, piski i walenie lizakiem w tył mojego siedzenia. Nienawidzę pracy, ale najbardziej nienawidzę wracania autobusem. Prawdopodobieństwo złapania prawie pustego pojazdu jest tak znikoma jak zobaczenie zawodnika sumo tańczącego partie z „Jeziora Łabędziego”. Na przystanku zbierają się chmary rozwrzeszczanych pannic, trajkoczących o makijażu i zakupach. Stoisz sam pod pobliskim drzewem próbując włączyć mp3, które nagle, ku twojej rozpaczy okazuje się być rozładowane. W napadzie szaleństwa przeszukujesz torbę w poszukiwaniu książki,ale jedyne co znajdujesz to czysty notatnik, kilka zeszytów, igłę wbitą w szpulkę nici i podręcznik do matmy. Istny koszmar. Drżącą z wściekłości i irytacji (powoli przechodzących w rezygnację) dłonią wsuwasz w usta pogniecionego papierosa i po kilku sekundach rozkoszujesz się uspokajającym dymem. Nadjeżdża autobus numer 16, wrzask powoli cichnie, a twoje skronie zaczynają pulsować. Jak każdego dnia. Jak zawsze po pracy. Kiedy nareszcie twój autobus zatrzymuje się na przystanku, w pośpiechu ciskasz niedopałkiem o chodnik, zduszasz go podeszwą buta i ruszasz szybkim krokiem w tłum przepychającego się bydła. Rozpoczyna się morderczy wyścig o miejsce siedzące...Tak wiec siedzę przyduszona do framugi okna, z torbą na kolanach i notatnikiem z zapisaną do połowy stroną i czekam na zbawienie, które jak na złość za cholerę nie chce nadejść. Długa jazda, wiraże między robotnikami naprawiającymi jezdnię, lotnisko, jedno rondo, drugie rondo, po prawej karuzele, po lewej krzaki i pola. W końcu – mój przystanek. Koszmar się kończy. Jest teraz kolejnym niemiłym wspomnieniem. Do kolejnego poranka... Do kolejnej jazdy autobusem...