To historia młodego chłopaka, który postanawia zostać pisarzem. W realizacji marzeń mają pomóc stosy książek. Rozczytuje się przede wszystkim w dziełach Stephena Kinga. Wkrótce potem odkrywa, że widzi rzeczy, których przedtem nie było...
Na razie tylko fragment. Chcę zasięgnąć waszej opinii, czy historia warta jest kontynuacji? W zasadzie, to zastanawiam się na wtórnym rozpoczęciem, z tym, że skupiłbym się bardziej na wyobrażaniu i szczegółowym opisywaniu. Nie wiem, jak radzicie?
***
„Nie chcę być niemiły dla tego gościa, ale jego wymięty, gdzieniegdzie wyblakły krawat, po prostu mnie drażni” – pomyślał Lorenzo podsuwając pod palce mężczyzny świstek papieru, uprzednio włożonego pomiędzy stertę pozostałych dokumentów. Kartki, a w zasadzie podania o pracę, w liczbie trzydziestu sześciu zajmowały jego aktówkę, większość była tam jakby od niechcenia. Składowanie w tak dużych ilościach nie wpływało na pozytywne myślenie, rzec by się chciało, jedna powinna wystarczyć, jednak wykształcenie zawodowe jakim szczycił się Lorenzo, nie pozwalało na ten komfort myślenia.
Nie czuł jakiejkolwiek przyjemności z siedzenia w głębokim fotelu, naprzeciwko dyrektora jednej z najlepiej prosperujących firm budowlanych Abredo, jego miasteczka. Położone w północnych Włoszech, znane przede wszystkim ze znakomitych wyrobów drzewnych, w zasadzie istniało wyłącznie dzięki temu. Kilkanaście konkurujących ze sobą firm, podbijało rynek. Jednego dnia lukratywny kontrakt trafiał na biurko Maziella Company, innego Bearlo unosiło ręce w geście tryumfu. Snarisa, przedsiębiorstwo, gdzie o posadę starał się Lorenzo, z każdym dniem zacierało tylko dłonie czekając, aż konkurencja zasypie się od groma zleceń. Wtedy wyprowadzało najboleśniejszy cios. Nie poniżej pasa, żeby rywal nie mógł dalej walczyć. Było to zaledwie draśniecie. Snarisa wolała niszczyć rywali od środka. Działa stopniowo, zaczynając od przejmowania projektów, z których nie wywiązali się jej poprzednicy.
– Pan rozumie, że potrzebuje tej pracy.
– Taak, napomniał kolega o tym przy pierwszym spotkaniu – odpowiedział dyrektor, starannie przyglądając się pogrubionym literom na podaniu. – Zresztą, każdy o tym mówi. Jednak nikt jeszcze nie dostarczył odręcznie napisanego dokumentu. – Podniósł wzrok znad kartki, przyglądając się Lorenzowi myślał, nad kolejnym zdaniem, jakie skieruje w stronę tego niskiego, dobrze zbudowanego mężczyzny, czy w zasadzie chłopaka.
Ciemnowłosy Lorenzo, z twarzą, na której rudawe wąsy stanowiły o zbliżającym się stanie osiągnięcia prawdziwej męskości, nie wydawał się kompetentnym pracownikiem. Zakrawał bardziej na głupca potrzebującego pieniędzy, głupca, którego ojciec zmarł przedwcześnie. W końcu, na głupca zmuszonego do podjęcia pracy, celem utrzymania głodującej rodziny. Wizja dyrektora nie mijała się z rzeczywistością.
– Wcale mnie to nie dziwi. Jestem po prostu zaskoczony szczerością, albo nad wyraz przebiegłą duszą, której tak czy owak gratuluję. – Dyrektor popatrzył na zegarek okręcając go na ręce, nie lubił kiedy fragment ze zapięciem był u góry, a główna część po przeciwnej stronie. – Widzi kolega, Philip, jeden z moich wspólników, ma tutaj przybyć przed trzecią, a jest jedenasta. Oczywiście nic mu o koledze nie wspominałem. To będzie dla niego swojego rodzaju zaskoczenie, – skrzywił usta w ironicznym uśmiechu – chociaż, prawdę powiedziawszy wątpię, żeby przyprawiło go o ból głowy. Zwykła zmiana pracownika. Tylko tyle. Nie wnosi kolega niczego nowego do firmy, nie rozgrywa głównych kart. Proszę o tym pamiętać – zastrzegł.
Lorenzo wiedział, że takie traktowanie świadczy o wysokim krezusie dyrektora. Albo przekonaniu, o dominacji nad innymi. Dlatego wolał schylić głowę, przytaknąć kiedy zajdzie taka potrzeba, a potem, po cichu, oddalić się z gabinetu i czekać na nie wiadomo co. Telefon. Tak, to jedynie mogło podnieść go na duchu. Chociaż, tak naprawdę nie był załamany. Każdy boryka się z jakimiś problemami, natrafia na wysokie mury, czasami zbyt wysokie. Wtedy zwraca się do kogoś z pomocą, liczy aż ktoś wyciągnie dłoń, której się złapie.
Nie miał żadnych znajomych, przynajmniej takich gwarantujących pozyskanie nisko dochodowej roboty, albo złapanie drobnych zleceń, płatnych z góry. Nie miał żadnych przyjaciół. Nawet nie był nim dla siebie. Zatrzymał się na etapie znajomości. Nie poznał do końca całego Lorenza, nie miał nijakiego pojęcia o aspiracjach czy umiejętnościach. W ogóle rzadko kiedy o tym myślał. Jego umysł zakrzątały raczej sprawy bieżące, związane chociażby z potrzebami biologicznymi.
Najgorsze jednak były konflikty, w jakie popadał, najczęściej z nieznanym mu sąsiedztwem. Za każdym razem ryzykował, nie wiedząc, na kogo trafi. Czy przypadkiem ktoś nie zapierdoli go tak mocno, że obudzi się na drugim świecie? I czy jest jakaś szansa, żeby on istniał?
Stąd brały się problemy z nawiązywaniem nowych kontaktów. Znaczy, Lorenzo zamieniał z ludźmi kilka zdań, dzielił się poglądami, ale w mało kulturalny sposób. Kiedy kończyła się rozmową, a język plątał, do gry wkraczała pałka domowej roboty, bo na te tkwiąca za sklepową wystawą, nie było go najzwyczajniej w świecie stać. Czy to takie dziwne, kurwa? Był zwykłym człowiekiem, z niezwykle mocnymi jajami, dzięki czemu niczego się nie bał. No… prawie niczego. Jedynie pusty garnek, burczenie w brzuchu i świadomość odbiegania od powziętych planów realizacji marzeń, czasem go trapiły. I nie dawały spokoju, którego tak cholernie potrzebował. Wtedy z pomocą przychodziły książki. Lorenzo miał w domu kilka tomów, opowiadających o podróżującym do wschodniej Azji europejczyku. Przez wszystkie lata, właśnie te książki stanowiły jedyną lekturę. Bo przecież nie pobiegnie do gościa, któremu przed chwilą stłukł mordę z zapytaniem, czy przypadkiem nie ma nowości wydawniczych. Zresztą, kogo z jego otoczenia było na to stać?
I właśnie, dlatego chciał znaleźć dobrze płatną robotę. Nie obchodziło go to, jak intensywnie będzie musiał zapierdzielać. Liczyła się tylko wypłata, stosy banknotów, jakie sobie wyobrażał.Często myślał, zresztą jak każdy, nad tym, co byłby w stanie sprezentować za swoją pierwszą w życiu wypłatę. W takich momentach, najczęściej pojawiał się obraz stojącego nad nim ojca, który trzymał w ręce pas i ostrzegał, przed pochopnym podejmowaniem decyzji. Matki nie było, matka zmarła zaraz po jego urodzeniu. Lędźwie zdołały wydać na świat jedynego, upragnionego syna, by zaraz potem opaść na mokre od potu, szpitalne łóżko. Podobno cierpiała na zaburzenia serca, a adrenalina i wysiłek towarzyszący godzinie rozwiązania, bezpośrednio przyczyniły się do śmierci. Może ojciec miał mu za złe właśnie to?
– … i odezwiemy się do kolegi zaraz po podjęciu wspólnej decyzji. Proszę zrozumieć, sam nie mogę kolegi przyjąć. Wspólnik mógłby mi poczytać to, jako zamach na jego przyszłość. – Dyrektor podprowadził go do drzwi i zgrabnym gestem wskazał, by zabierał swój tyłek z gabinetu. Nie był miłym facetem, a Lorenzo wcale tego nie wymagał. Chciał tylko dostać tę pieprzoną robotę. Nic więcej. – Proszę pamiętać – kontynuował, że to my damy koledze znać. Niech się kolega z nami nie kontaktuje, to nasza działka.
Zabrzmiało to bardziej jak groźba, aniżeli prośba o niezawracanie głowy tak znanej instytucji. Ale Lorenzo doskonale zrozumiał przesłanie. „Masz nie dzwonić, nie pisać, nie gadać! Po prostu odpierdol się na pewien czas, zapomnij. Jeśli najdzie nas ochota, albo kogoś wylejemy w tym czasie, zadzwonimy” – pomyślał. Dokładnie o to chodziło dyrektorowi, nie musiał tłumaczyć drugi raz. Podpiął pod cały ten wywód słodki uśmieszek i wskazał drzwi. Do widzenia dyrektorze. Do niezobaczenia, kolego.
***
Lampa, rzucająca światło na ulice, najwyraźniej długo nie była poddawana przeglądowi. Co chwile gasnące światło denerwowało Lorenza, z każdym krokiem coraz bardziej. I gdy zostawił ją poza sobą, skręcając w najbliższą uliczkę, wcale się nie uspokoił. To nie miganie było powodem irytacji. Chodziło o dyrektora, a właściwie jego stosunek do nowych pracowników. Co? Czy Lorenzo pomyślał o sobie, jako o kolejnym nabytku Snarisy? Nie, nie przejdzie. Uprzedził fakty, trochę zagalopował się w swoim świecie wyobraźni, a nie powinien tego robić. Zdecydowanie, kategorycznie – nie. Przygładził włosy, wypluł gumę w kierunku kontenera na śmieci, oczywiście wylądowała kilka centymetrów przed przekrzywionym kółkiem. Cholera, spudłował. Ciekawe, ile razy pomyli się jeszcze w obliczaniu odległości?
„O czym ja w ogóle, dzisiaj myślę” – skarcił się pod nosem. Podniósł wzrok i powędrował nim wysoko w górę. Budynek numer trzydzieści siedem. To nie tutaj. Szukał czterdziestki dwójki. Spoglądnął na następny obiekt, potem na sąsiedni i kolejny. Przeszyło go zwątpienie, kiedy spostrzegł niewielką, marmurową tabliczkę, a na niej wygrawerowaną liczbę czterdzieści dwa. Tak, cztery i dwa.Biblioteka publiczna, największa w jego miasteczku. Zresztą… wstyd przyznać, ale jedyna. W zachwycie, Lorenzo nie spostrzegł, że strużka śliny spływa mu po brodzie.
Obszerny artykuł o serii gwałtów, na sycylijskich prostytutkach, zajmował stronę tytułową „Italiano Informo”. W zasadzie, jedna z najbardziej cenionych i fachowych włoskich gazet, zawsze zamieszczała na pierwszych stronach nieistotne informacje, zupełnie nie przykuwające uwagi. Jednak to nie było gówno, jak zwykł mawiać, ba, nawet go zaciekawiło.
Jeden z wpływowych właścicieli firmy zajmującej się wypożyczaniem kutrów rybackich, w dosyć niekomfortowych warunkach przyznał się do winy. Nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt spisania wyjaśnień przedstawionych gazecie, przez pełnomocnika prawnego, wczorajszego popołudnia. Otóż, pan Batillino został przymuszony do przyjęcia na siebie odpowiedzialności za dotychczasowe gwałty. Jeden z funkcjonariuszy, rzekomo, zmusił go do tego, grożąc represjami, jaki obejmą rodzinę oskarżonego…
W tej chwili Lorenzo musiał przerwać lekturę artykułu, do sali wszedł wysoki mężczyzna w pozłacanych okularach. Uścisnął mu dłoń i rozsiadł się na fotelu, zaginając rowek gazety. Nie zauważył tego, toteż Lorenzo, zgodnie ze swoimi zasadami, wolał o niczym nie wspominać. W tej chwili liczyło się przekonanie do siebie bibliotekarza. To był kolejny przystanek po firmie budowlanej, tylko że tutaj, z większym zapałem wyglądał nadjeżdżającego autobusu, który zabierze go do lepszego świata. Przynajmniej oferującego pełniejsze kieszenie.
– Kiedy zaczynałem prowadzić te bibliotekę, liczyłem przede wszystkim na zainteresowanie, jakie wzbudzi wśród mieszkańców. Nie wiem, dlaczego, ale oszukiwałem sam siebie. Ludzie boją się podejmować nowych wyzwać, kiedy stare są dla nich wystarczającym oparciem, pewnie stojącym stołem, na którym mogą rozłożyć zbolałem ciało. To w zupełności im wystarcza. W chwili, gdy ich oczom jawi się nowa rzeczywistość, są ciekawi jak jasna cholera. Co to jest? Można tego dotknąć? Jak smakuje? Ale kiedy słyszą odpowiedź, zrezygnuj z tego, co masz i kup to, poddają się nie wyciągnąwszy nawet portmonetki. Tylko nieliczni sięgają do kieszeni, pokazują dłoń pełną miedziaków, podejmują się opieki nad nieznanym. To nie jest moja historia, proszę pana. Przed kilkudziesięcioma laty opowiedział mi ją mój ojciec, jemu z kolei dziadek. Pewien staruszek podjął się wyzwania, chciał zmienić rzeczywistość i z jednego, zupełnie nieznanego miasteczka, uczynić światłą metropolię. Dzisiaj znajduje pan odpowiedź… Jego starania były bezskuteczne. Zawsze zastanawiam się nad sensem tej historii, bo wszystko ma jakieś określone skutki, prawda?
– Tak, w zupełności się z panem zgadzam. – Nawet gdyby Lorenzo miał inny system wartościowania, wyznawał inne teorie, po prostu musiał przytaknąć temu mężczyźnie. Koniecznie chciał dostać jakąś robotę, a ta w bibliotece, wydawać by się mogło, była najłatwiejsza do osiągnięcia. Ludziom nie było tęskno do książek, toteż nikt nie starał się o stanowisko bibliotekarza. Lorenzo był jedyny i wcale nie miał zamiaru pytać, czemu tak jest. Doskonale zdawał sobie sprawę jak sprawy się mają. Nie musiał, nie chciał i nie był zobowiązany rozwijać tego tematu, jednak niepohamowana ciekawość przemówiła przez niego.
– Dlaczego pan wszystko rzuca? Czemu nie chce dalej prowadzić biblioteki?
– Proszę pana, mam czterdzieści lat. Wiem, to najodpowiedniejsza chwila, żeby zacząć żyć bezstresowo, ustatkować się, znaleźć żonę, spłodzić potomka.
– No właśnie – wyrwał się Lorenzo, pociągając ku sobie gazetę. Siedzący na niej bibliotekarz nawet nie drgnął. Był za bardzo pochłonięty rozmową, skupił się na niej i włożył w nią sporą ilość uczuć. Przynajmniej takie wrażenie prezentował.
– Chciałbym, żeby to wszystko było takie proste, jakie wydaje się w pańskich oczach. Sprawa jest jednak ciut inna. Nie wiem, czy poczuje się pan zaskoczony, ale ja już mam potomka. Żonę także.
Lorenzo widocznie się ożywił. Podciągnął rękawy starej, troszkę krótkawej marynarki i wpatrując się w bibliotekarza wzrokiem przepełnionym radością, powiedział:
– To wspaniale! Dlaczego syn nie przejmie schedy?
Dla swojego dobra, nie powinien zadawać tego pytania. Bibliotekarz mógł zmienić zdanie, podziękować za uświadomienie o sensie prowadzenia czytelni, a po jego wyjściu, zadzwonić do syna i zaproponować przejęcie rodzinnego dziedzictwa. Tak, to byłaby wspaniała historia tej rodziny. Mało tego, z całą pewnością, syn okazałby się zaradnym przedsiębiorcą, ściągnął rzeszę sponsorów i wypełnił marzenie pradziadka! Ale gdzie w tym wszystkim jest Lorenzo? Odpowiedź bardzo prosta – nigdzie. Albo, sięgając do przyszłości, na korytarzu biblioteki. Co robi? Szoruje podłogę. I wcale nie byłoby to szokujące. Lorenzo dostaje upragnioną robotę, syn rozszerza działalność biblioteczną, można powiedzieć – wszyscy żyją szczęśliwie!
Dziedzictwo [Opowiadanie Psychologiczne] Fragmenty
1Jest taka chwila, w której, zdani sami na siebie, ludzie przestają żyć, a starają się zaledwie przeżyć.