* * *
Pan Franciszek podszedł do baraku i zapukał do drzwi, trzymających się
nędznie na jednym zawiasie. Prawie w tej samej chwili otworzyła pięćdziesięciopięcioletnia gospodyni w kwiecistym fartuszku o siwiuteńkich, cienkich włosach i mocno zaczerwienionych oczach.
- Cieszę się, że mnie odwiedzasz, drogi Franku! – zawołała radośnie kobieta, po czym usunęła się sprzed otworu wejściowego, aby wpuścić gości do środka.
Mieszkanie składało się z jednej izby, która pełniła funkcję kuchni, sypialni i
pokoju dziennego, urządzonego niezwykle ubogo. Rzeczą najcenniejszą i posiadającą największe znaczenie sentymentalne był sporych rozmiarów obraz ukazujący Matkę Boską Częstochowską, wiszący na centralnej części ściany.
- Widzę, że przyprowadziłeś znajomą – uśmiechnęła się serdecznie gospodyni,
zapraszając Alicję i Filozofa do stolika przykrytego poszarzałą koronkową serwetą.
- To moja przyjaciółka. Ma na imię Alicja – przedstawił towarzyszkę staruszek.
- Bardzo mi miło – powiedziała z zażenowaniem Alicja.
- Mnie również, złotko. Nazywam się Janina – spojrzała na nią dobrotliwie i naraz nie wiadomo z jakiej przyczyny rzewnie się rozpłakała. Alicja zdębiała. Była święcie przekonana, iż jest temu winna.
- Tak bardzo przypominasz mi moją zaginioną córkę – załkała Janina, wycierając oczy chusteczką.
- Nie mam zamiaru cię dręczyć, lecz twoja córka nie żyje. Dziesięć lat temu wyłowiono jej zwłoki z rzeki. Zidentyfikowano ciało – mówił spokojnie Filozof.
- Nie, ona żyje! WIERZĘ, że wnet wróci! Przecież wiem, że nie umarła. Po prostu nie umie trafić do domu – zaprzeczała gwałtownie kobieta, zatykając uszy, by nie słyszeć koszmarnej prawdy.
- Podobnie twój syn… - mruknął ściszonym głosem.
- Też wymyśliłeś! Chłopak poszedł z kolegami grać w piłkę.
- Niestety, moja droga… doskonale zdajesz sobie sprawę, co się z nim stało.
- Nie rób ze mnie idiotki! Przestań mnie gnębić! –krzyknęła kobieta jak gdyby wpadła w szał, na dodatek zaczęła tupać, nie dopuszczała do siebie myśli, iż jej kochanych pociech nie ma już wśród żywych, że zostały ofiarami nieszczęśliwego wypadku.
Alicja wpatrywała się w gospodynię oczami wielkimi ze strachu, a w głębi serca
czuła rozdzierający ból, rodził się w nim żal i nieprzenikniony smutek. Zmienne fale zimna i gorąca zaczynały przyprawiać ją o mdłości. Tak paskudnie było jej ostatnio kilka lat wstecz, gdy dowiedziała się, że jej ojciec zmarł na zawał. Wsparła się ręką o blat stołu, licząc, iż nagłe uderzenia ciepła zaraz ustąpią.
Pan Franciszek, który starał się uciszyć Janinę spostrzegł nareszcie dziwną
bladość Alicji. Niedługo potem udało mu się doprowadzić do względnie normalnego stanu gospodynię, natomiast Alicji poprawiło się w końcu samopoczucie.
- My już pójdziemy. Musisz się wyciszyć – Filozof zwrócił się do starej
przyjaciółki.
- Ależ skąd! Czuję się świetnie! Poza tym muszę koniecznie ugotować obiad dla dzieci. Kiedy Grzesio wróci z meczu będzie pewnie głodny, a te koleżanki od mojej Zuzi nigdy jakoś nikogo nie częstują. Córcia się ucieszy. Robię dzisiaj żurek, a ona go wprost uwielbia – promieniała Janina. Nic nie wskazywało, że jeszcze pięć minut temu miała tu miejsce awantura, znowu ona sama była najbardziej rozdrażniona. Uśmiechała się do wszystkich sprzętów w pokoju, a żegnając swoich gości wyszła aż przed barak, by machać do momentu zniknięcia pana Franciszka i Alicji z pola widzenia.
* * *
- Wypoczęła pani po wczorajszym? Wróciła pani do równowagi psychicznej? –
pierwsze co spytał Filozof Dworcowy, spotykając nieco osowiałą Alicję punkt szósta na umówionym przystanku.
- W porządku. To był tylko taki lekki wstrząs. Zdarza się. Zresztą to wydarzenie należało do słabszych szoków – zapewniła pogodnie Alicja, oprzytomniawszy trochę.
- Nie taki znów słaby – zaprzeczył pan Franciszek, zerkając na kobietę podejrzliwie, by sprawdzić czy ponownie czegoś przed nim nie ukrywa.
Po dłuższej chwili milczenia powiedział podniosłym tonem :
- Dziś swoją tajemnicę zdradzi pani druga z trzech cnót - nadzieja, która zwie się raczej matką pechowo naiwnych, nie zaś głupich, jak twierdzi powiedzenie.
W sobotę staruszek zawiódł Alicję dalej niż ostatnio. Naokoło odczuwało się
złowieszczą martwotę. Wsłuchując się w tą ponurą ciszę po krótkiej chwili można było doświadczyć przepływających przez całe ciało lodowatych dreszczy. Ulica w tej części upiornej dzielnicy nie różniła się scenerią od żadnej z poprzednich, przez które przejeżdżał tramwaj numer 13: wciąż tyle samo rupieci na chodnikach i poboczach, zdewastowanych samochodów oraz dogasających ognisk płonących lichymi płomieniami. Nie można byłoby dostrzec zbytnich różnic, gdyby nie ów bezruch i milczenie.Staruszek skręcił ze swoją towarzyszką za róg.
Nagle nie wiadomo skąd na ulicę wybiegła trójka najwyżej ośmioletnich,
zadyszanych, wyraźnie czymś przestraszonych dzieci.
- Momencik, gdzie tak pędzicie? – zapytał pan Franciszek, kiedy dzieciaki o mały włos wpadłyby na niego i go przewróciły. Maluchy popatrzyły na przybyszów oczami pełnymi trwogi i prośby o wsparcie.
- Państwo są kuratorami? – zagadnęła z nadzieją najstarsza spośród gromadki dziewczynka z dwoma warkoczykami, która, jak na swój wiek, mówiła wyjątkowo czysto i bez seplenienia.
- Niestety, kochanie. Ale co się stało? – zatroskała się Alicja.
- Ojciec wraca do domu – wyjaśnił dla odmiany chłopczyk. Alicję zdziwiło, iż dzieci nie używają formy „tata”, lecz nazywają tego człowieka dosyć szorstko. Przewidywała, że muszą wiązać z nim złe wspomnienia, skoro ton, jakim mówią o własnym ojcu, jest pozbawiony charakterystycznego, dziecięcego roztkliwienia.
- Musimy poinformować mamusię! – dorzucił dramatycznie najmłodszy brzdąc.
- Pójdziemy z wami. Pomożemy waszej mamie – zadeklarowała Alicja, po czym pospieszyła za dziećmi.
Malcy już od progu mieszkanka w kamienicy, zaczęli krzyczeć do matki. Z
kuchni wybiegła drobna kobieta ze ścierką w jednej i z talerzem w drugiej ręce.
- Ciszej! Nie wrzeszczcie tak! – zganiła ich mama. – Idźcie ładnie do pokoju i nie ważcie mi się stamtąd wychodzić aż do mojego odwołania.
Dzieci posłusznie czmychnęły do sąsiedniej izdebki.
- A państwo w jakiej sprawie? – spytała nieufnie kobieta, widząc stojących przed drzwiami Alicję i pana Franciszka.
- Pani pociechy niejako poprosiły nas o pomoc – rzekł Filozof.
- O jaką pomoc?! – żachnęła się matka. – Tutaj nikt jej nie potrzebuje.
- Maluchy powiedziały, że ich ojciec…
- Mój mąż jest wspaniałym człowiekiem. Nie skrzywdził ani mnie, ani dzieci – powiedziała twardo, lecz na nieszczęście wypadła jej z rąk ścierka, którą wycierała talerz, i Alicja zwróciła uwagę na poranione okropnie dłonie, natomiast schylając się po ręczniczek zobaczyła, w zmienionym świetle, rany i siniaki na jej twarzy. Kobieta zorientowała się, że Alicja obserwuje ją i dostrzegła to, czego nie była powinna.
- Wiem, co państwo myślą – westchnęła ciężko już zupełnie innym, opanowanym głosem, siadając na taborecie. – Wydaje się wam, że bronię męża. Ale gdybym zgłosiła to na policję lub zażądała rozwodu, czy byłoby lepiej? Absolutnie! Moja sytuacja jeszcze bardziej by się pogorszyła. Mąż w życiu nawet nie tknął dzieci. Nie pozwoliłam, walczyłam dla ich dobra, lecz ktoś w końcu musiał być kozłem ofiarnym…
Urwała, zamilkła i skryła twarz w ściereczkę, po czym kontynuowała zmienionym przez płacz głosem.
- Dzielnie się stawiałam, ale on dużo pije, a wiadomo, że pod wpływem alkoholu ludzie robią się okropnie agresywni. Rozmawiałam z nim już wiele razy, tłumaczyłam, prosiłam, lecz MAM NADZIEJĘ, że się wreszcie kiedyś poprawi. Był okres, gdy przestał pić. Myślałam: „skończyło się piekło”, ale tydzień później ponownie wrócił pijany jak zwierzę. Nic z tego nie wyszło… ale on się poprawi! – zaczęła znów, jeszcze gorliwiej bronić swego męża-alkoholika.- Zapiszę go na terapię odwykową, zrobię wszystko! Wszystko byle by był wreszcie trzeźwy. Liczę na niego mocno. Nie… pewnie mnie nie zawiedzie…
Alicji współczuła tej kobiecie bardziej niż tej spotkanej wczoraj.
„- Ta ślepa naiwność nie doprowadzi ją do niczego dobrego. Najwyżej do śmierci.” - przemknęło Alicji przez myśl. Z rozważań wyrwał ją dopiero pan Franciszek, który nalegał, aby wracać, gdyż na podwórku dało się już słyszeć pijacki śpiew.
- Musimy zostać! Należy pani pomóc! – Alicja stanęła jak wryta w posadzkę.
- Nie damy rady. Z jej opowieści można wnioskować, że to postawny chłop. Słabowity staruszek oraz dwie chudziutkie kobiety, w tym jedna zastraszona, nie poradzą sobie z potężnym, napastliwym mężczyzną. Zrozum… - przekonywał pan Franciszek, wpadając w panikę.
Alicja nie opierała się już dłużej. Argumenty były wystarczająco mocne, aby ją
przekonać.
- Niech państwo uciekają tylnym wyjściem! – poradziła cicho kobieta, krzątając się niespokojnie po mieszkaniu. Filozof kuśtykając zbiegł na parter kamienicy, za nim skokami pełnymi gracji schody pokonywała Alicja. W ostatniej chwili uciekli przez dziurę w murze, nim alkoholik zorientował się w niedawno przeprowadzonej akcji.
* * *
- W ten niedzielny poranek odsłonię przed panią ostatnie oblicze dzielnicy za
przystankiem strefowym - miłości w wynaturzonej formie do własnej… śmierci – rzekł węzłowato staruszek, wpatrując się w postać Alicji, która tym razem nie bała się wcale – te „wycieczki” pozwoliły jej, m.in. przezwyciężyć strach i pokonać własne lęki, wypracowane na przestrzeni swojego życia.
Trzynastka zawiozła ich jak dotąd najdalej. Pan Franciszek stwierdził, że
kilkadziesiąt metrów na wprost znajduje się pogranicze tej dzielnicy i następnej, która zalicza się do tzw. cywilizowanych stref. Tym razem, w ramach nowości, zapuścili się pieszo dosyć głęboko w gąszcz zrujnowanych czynszówek i niebezpiecznych zakamarków, w których wbrew pozorom nikt nie czekał na nich z tasakiem.
„- Najgroźniejsza jest nocna pora. Rano przeważnie wszyscy odsypiają libacje. W
sumie naprawdę dziwię się teraz znajomym z tramwaju – wszak nikt nie każe im zapędzać się w te rejony nocą. Za dnia nie ma tak tragicznie.” – podsumowała Alicja.
Podróżni dotarli na plac w rodzaju osiedla zbieraczy złomu, zapełnionego
różnego rodzaju tekturowymi budkami. Gdzieniegdzie stały uwiązane z obawy przez kradzieżą wózki. O tak wczesnej porze, przy niedzieli, nikomu widać jednak nie spieszyło się na łowy, ponieważ osiedle zdawało się wymarłe. Pan Franciszek zaczął kluczyć pomiędzy „domkami”, poszukując kogoś wytrwale. Alicja podążała za nim, starając się nie przewrócić przez ciasno pobudowane koło siebie lokum zbieraczy.
- Zapoznam panią z pewnym moim znajomym. Jest pośrednikiem w handlu narkotykami – mówił cichutko, zaglądając co jakiś czas do „mieszkań” bezdomnych, które najczęściej pozbawione były „drzwi”.
- Po prostu cudownie – zaszemrała negatywnie nastawiona do takich spryciarzy.
- Jest! – uśmiechnął się staruszek. Po minucie intensywnego trzęsienia śpiący
przebudził się w końcu, rzucając najpierw przez sen wiązanki najgorszych przekleństw. Wreszcie poszukiwany podniósł się ze znalezionego gdzieś brunatno-zielonego materaca i wbił nieprzytomny wzrok w pana Franciszka.
- Kurka wodna, to ty Franuś! – ziewnął i przetarł oczy. – Fajna niespodzianka! Kto by pomyślał, że słynny Filozof Dworcowy odwiedzi kumpla z czasów młodości! – wyszczerzył pożółkłe kły z kamieniem nazębnym. – Wybacz, że nie mogę cię poczęstować, ale nic nie mam, całe pieniądze wydałem na…
Łypnął podejrzliwie na Alicję, a potem spojrzał pytająco na pana Franciszka.
- To zaufana osoba. Moja dobra znajoma. Oprowadzam ją po strefie – złagodził wątpliwości kolegi.
- No więc zarobione pieniądze wydałem na małe zakupy u dealerów. Pośredniczę w ich interesach. Sam na szczęście czerpię z tego zyski, choć przyznam: dość niskie. Później sprzedaję będącym w potrzebie – uśmiechnął się zgryźliwie.
Alicja już nie lubiła tego człowieka. Był tak samo przewrotny jak jej narzeczony.
- Niech pani popatrzy na tych ludzi. Większość z nich korzysta z moich usług, a żyjąc w tak beznadziejnych warunkach klientów przybywa. Kupują nawet za wygórowane ceny, byle tylko oderwać się od szarej, mętnej rzeczywistości i zapomnieć o udrękach, np. samotności – mówił bez skrupułów. – A narkotyki to paskudny nałóg! – zawył pretensjonalnie z chytrym uśmieszkiem i błyskiem w oku.
- Jest pan oszustem i mordercą! – prychnęła Alicja. – Człowiekiem pozbawionym sumienia i serca!
- Przecież nie każę im brać. Pomagam potrzebującym. To uczynek miłosiernego Samarytanina. Przy okazji ta dobroć okazana ludzkości pozwala mi się jakoś utrzymywać – usprawiedliwiał się, nie zrażony atakiem.
- Handluje pan tym świństwem, bo wie pan, że pragną chwili zapomnienia, lecz nie uciekają na długo!
- Droga pani, proszę zrozumieć moją i ich sytuację. Oni są przez to szczęśliwi, oni to kochają nad życie!
Alicja zrozumiała, co miał na myśli Filozof , gdy mówił o wynaturzonej formie
miłości do śmierci. Nie zamierzała dalej się kłócić. Z tym cwaniakiem batalia z góry była przegrana.
* * *
Tygodnie mijały, a Alicja wciąż jeździła do pracy trzynastką i przesiadała się na
przystanku strefowym na tramwaj linii numer 24. Poznała prawdę, przeanalizowała niejeden problem. Przede wszystkim zmieniła jednak sposób myślenia, a przy okazji odmieniła siebie. Stała się śmielsza, wrażliwsza na ludzką krzywdę, bardziej tolerancyjna i otwarta w nawiązywaniu nowych znajomości.
Pewnego dnia pan Franciszek zagadnął ją, gdy opuszczała tramwaj.
- Chciałem powiedzieć pani, że byłem tylko narzędziem w Boskich rękach. Spełniłem Bożą wolę, która nakazywała mi pomóc pani w duchowej przemianie, głównie w poznaniu własnego wnętrza. Pragnę dać pani jedną jedyną radę: proszę lepiej zaobserwować zachowanie pana Radosława w waszych stosunkach. Nie wiem, czy pani zauważyła, lecz on za panią wprost szaleje, zakochał się po uszy. Znów dla waszego wspólnego dobra: proszę być bardziej do niego przychylną, a wtedy… – staruszek uśmiechnął się łobuzersko – kto zna przyszłość? Może coś z tego wyniknie… Żegnam!
- Do widzenia i dziękuję – powiedziała Alicja, patrząc w promienną twarz pana Franciszka.
Wówczas Filozofa Dworcowego widziano po raz ostatni.
P.S. Jak zawsze - akapity, ale nie potrafię ich tutaj zaakcentować tak, by nie znikały w poście. Musicie mi uwierzyć na słowo, że w Wordzie są prawidłowo wstawione
