„ODNALEŹĆ SIEBIE”
fragment powieści obyczajowo - psychologicznej
Piękno natury, jakim rozkoszowały się moje oczy było nie do opisania. Cieszyła się nim również moja dusza, jednakże radość szybko ustępowała smutkowi, gdy uświadomiłem sobie ulotność tej chwili. Prawda potrafi być brutalna, podobnie jak życie. Zdałem sobie sprawę, iż piękno, jak wszystko wokół nas, tak szybko przemija, iż jakiekolwiek sposoby jego uchwycenia stają się nieskuteczne. Przykuty do szyby pociągu, dostrzegając niepowtarzalne walory natury, nie mogłem uwierzyć w to, iż świat został stworzony od tak sobie, bez interwencji siły nadprzyrodzonej. Negacja istnienia Boga w takich chwilach była dla mnie nie do pomyślenia, choć istniały w moim życiu chwile, w których uznanie, że Bóg istnieje, było dla mnie bardzo trudne.
Piękno w całej swojej postaci jak i prostocie było czymś bezgranicznym i nieuchwytnym niczym nieskończoność.
Siedziałem w drugim przedziale i jechałem z Poznania do Gdyni. Moje miejsce miało numer 46. Odkąd pamiętam, zawsze miałem niezrozumiały dla mnie talent do zapamiętywania liczb oraz szybkiego nimi operowania. Choćbym nie wiem jak się starał, to patrząc na jakąś tablicę rejestracyjną, bądź dowód osobisty zawsze po jednym spojrzeniu w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków zapamiętywałem te liczby. Nie na długo, ale jednak na jakiś czas pozostawały one w mojej głowie jak kod dostępu do jakiegoś tajnego laboratorium. Z pewnością nie przypadkowo znalazłem się na wydziale matematycznym na studiach. Lubiłem tę dziedzinę.
Pociąg mknął z taką szybkością, iż miałem wrażenie jakby był już spóźniony, a maszynista robi wszystko co w jego mocy, by to spóźnienie było jak najmniejsze. Monotonia jazdy byłą tak odczuwalna, że gdyby nie postoje na poszczególnych stacjach, to po kilkunastu minutach ogarnął by mnie taki sen, że wybudzenie mnie z niego mogłoby być nie lada wyczynem.
Tak naprawdę nie wiem dlaczego się tu znalazłem i dlaczego jadę kilkaset kilometrów od domu. Miałem nadzieję, że gdy wysiądę otrzymam odpowiedź na to i inne nurtujące mnie pytania. Podobnie jak ja, pozostali dwaj pasażerowie, starsza pani wczytana w kolorową gazetę oraz mężczyzna po czterdziestce kimający naprzeciwko, byli już znudzeni jazdą, która z biegiem czasu stała się uciążliwa.
Jechałem na spotkanie z osobą, której nie znałem i nie widziałem nigdy w życiu. Miałem ją poznać tylko na podstawie zdjęcia przesłanego mailem. Ania, bo tak miała na imię, na pierwszy rzut oka była ładną, z pewnością szczupłą blondynką o jasnobrązowych oczach. Uważałem, że twarz zdradzała każdego człowieka. Dla tych, którzy potrafili z niej odczytywać była niejako oczyma duszy. Czas daje wyraz każdej twarzy i co ważne, nie wiadomo jakby się człowiek nie starał to i tak go nie oszuka. Jak na dwudziestosiedmioletnią dziewczynę miała twarz bardzo dojrzałą, a lekkie zmarszczki na czole i pierwsze delikatne oznaki pojawiających się następnych w kącikach ust były tego dobitnym potwierdzeniem.
Twarz miała jakby napiętą, w taki sposób, iż zdradzała jej emocjonalny charakter. Nadawała przy tym jednak osobowości, którą można było utożsamiać z odzwierciedleniem wrażliwości, a zarazem udawaną odwagą i twardością, tak jakby słaby charakter chciała przykryć pod osłoną twardej, żelaznej maski.
Cztery miesiące temu dowiedziałem, że ta kobieta jest moją siostrą. Doznałem wstrząsu i przeżyłem prawdziwy szok gdy to do mnie dotarło. Choć powinienem się cieszyć. Zdałem sobie sprawę, że moje życie było jedną wielką mistyfikacją, a ja kimś przypadkowo stworzonym na potrzeby tego świata. Kłamstwo zawsze było wokół mnie. Nie wiedziałem jednak, iż może być ono tak bezlitosne i powodować takie spustoszenie wszędzie tam gdzie się pojawia.
Przekleństwa jakimi obdarzyłem z tego powodu moją matkę na pewno nie poprawiły mi samopoczucia, a tylko je pogorszyło. Burza myśli i nonsens życia
wkradające się do mojej głowy stawały się w pewnym momencie życia jedynymi moimi sprzymierzeńcami. Jednak po jakimś czasie otrząsnąłem się z tego i powstałem niczym bokser z desek po mocnym uderzeniu na ringu. Na szczęście sędzia nie zdążył jeszcze odliczyć do dziesięciu.
Pogodziłem się z tym. Jednak moja matka jedynym zdaniem wypowiedzianym w przypływie emocji straciła w moich oczach resztkę zaufania, którego i tak było jak na lekarstwo. Powiedziała bez ogródek: „a co ja miałam zrobić?... przecież ojciec ledwie Cię tolerował, a na myśl, że będę miała jeszcze jedno dziecko myślałam, że mnie zabije. Zresztą z czego miałabym sama was wykarmić?!”
Pochodziłem z rodziny osób niestabilnych emocjonalnie i życiowo z predyspozycjami do przemocy. Takie było stwierdzenie mojego lekarza psychiatry, który wyciągnął mnie w wieku 16 lat z największego życiowego bagna o podłożu psychologicznym, jakie istniało. Byłem człowiekiem kompletnie zamkniętym na ludzi i otoczenie. To on, doktor Radecki powoli wyciągał mnie na powierzchnie. Jemu jedynemu zawdzięczałem najwięcej, bo przecież żyję.
Gdy miałem cztery lata codzienne awantury i bijatyki, jakie odbywały się w domu były dla mnie normalne. Przecież jeśli od początku wychowujesz się w danym środowisku i danej rzeczywistości, nie wiadomo nawet jaka by ona nie była, to staje się ona dla Ciebie chlebem powszednim. A w sytuacji, gdy takie małe dziecko próbuje zwracać na siebie uwagę rodziców chcąc się bawić, nie rozumie dlaczego jest odpychane. Woła nieomal całym sobą do nich” spójrzcie na mnie! Ja tu jestem i was potrzebuję!” Trudno mi było wtedy pojąć fakt, iż uderzenie w twarz z pięści w przypływie niekontrolowanej złości, uczucie uderzeń skórzanym pasem po tyłku, czy też popychanie na ścianę, co bezpośrednio doprowadzało mnie do poważnych uszkodzeń głowy i niejednokrotnie do zemdleń, mogło zaliczać się do jakiejkolwiek formy zabawy. A wszystko to było dokonywane w akcie otępienia alkoholowego.
Był okres, że nie rozróżniałem zabawy od katowania, przytulania od bicia , aż w końcu jakakolwiek różnica między dobrem i złem zatarła się tak głęboko w
moim umyśle, iż odbudowanie tego zdawało się być niemożliwe.
Później losy mojej rodziny potoczyły się błyskawicznie. Ojciec, nie spodziewając się niczego, a już na pewno nie śmierci z ręki swojej małżonki, skończył swój niechlubny żywot na tym świecie z rękojeścią noża wbitego w plecy. Był to ostateczny akt desperacji mojej matki. Pamiętam, że po latach była to jedyna rzecz, za którą chciałem jej podziękować.
Jednakże jak się później okazało, zrobiła to nie dla mnie. Powodem tego były bardziej egoistyczne pobudki...
ODNALEŹĆ SIEBIE [fragm. powieści obyczajowo-psychologicznej]
1[...] ...im dłużej panuje cisza, tym trudniej ją przerwać. /S.King/