
To był niezwykle upalny dzień. Dlatego wielgomożnego rycerza, Pana Bana z Kocimierza tak szybko pokonała ta wódka, co ją był wypił tydzień nazad. Trzymała go i trzymała, albowiem i on co dzień z rana jak się tylko obudził bardzo na głowę narzekał, że go boli od onej wódki a na takie cierpienia, to wiadomo, tylko klin klinem i dlatego wielgomożny Pan wytrzeźwieć nie mógł, cięgiem się z tego stanu lecząc.
Parapetum mobile.
Jechał tedy nie na koniu, jeno na wozie, rozwalony na sianku. Chrapiący a pierdzący rzetelnie. A smród od niego bił taki, że nie dziwne to było, aże na drugie mu było Kazimierz, co się wyjaśnia: skaził pokój. Alibo inną każdą izbę, z onej to przyczyny lepij nie lza z nim było w bliskości przebywać. A już extraorydynaryjnie w tak zwanych – przysłowiowo – zabudowaniach, w tem samym rzecz jasna czasie lubo niezadługo po. Wołali go Straszny.
Straszny to był wojak i wiela z nim kłopotu, bo to do bitki prędki, do bab śmiały i w gębie nieobyczajny, a takoż dyplomata był z niego, jak z koziej dupki za przeproszeniem klakson. Cięgiem w jakieś kabały się pakował, generujące egzystencjalne dylematy. Komu dać w łapę a komu po ryju?
Sposób trza było podebrać zawszeć pamiętawszy, że dajesz w łapę jego pieniędzmi a w mordę własną ręką a i jakaś reszta wyliczona być ci wówczas może.
No, ja zawsze mówiłem, że robota to ciężka i w życiu bym się za giermka nie najął, bo predesupozycji nie mam na niańke, alem wobec nieszczęśliwego zbiegu okoliczności i tylko na chwilę się najął, a tak mnie Bóg skarał, że już trzeci rok z tym moczymordą, kurwiarzem i łgarzem związany jestem. O okolicznościach tych może kiedy indziej opowiem, bo aże mnie zatchło ze złości jak sobie przypomnę i napić się muszę, bo mnie zara szlag trafi na tej świętej ziemi.
Napiłem się, splunąłem, kopłem pryncypała w garnek, ile że nieprzytomny, to trzeba korzystać z drobnych przyjemności znoju codziennego. Wieśniaka głasnąłem batem, żeby konia popędził, bo mi od tej szybkości z jaką prulim przez gościniec, zęby ścierpły. Jeść się chciało, karczma spalona, zmierzchać się zaczęło a wóz wynajęty miał płatne od godziny a nie z kilometra.
Ogierek Pana Bana piękny był niemożebnie i żal go było tak puszczać bez siodła, to se na nim jechałem obok wozu. żal mi takoż było tak stępa się wlec, bo to i nogę mam ciężką i szybkość wielce lubię. Pilnować jednak musiałem tego łachmyty, mego pryncypała i oko mieć na furmana, żeby nam juków nie przegrzebał i nie uszczuplił naszego majątku, bo potem na mnie się wszelkie oszczędności odbijają.
Buraczysko stary był. Zresztą może i nie, tyle kudłaty i nie czesany – na honor – nigdy. Mimo upału długą miał i czarną kapotę z filcu szytą, buty z cholewami, a z nich słoma wystająca i takoż ze słomy spleciony na kudłatym czerepie kapelusz. Językiem jakimś mówił uniwersalnym, za pomocą oszczędnych środków wyrażających podstawowe treści: tak, nie, srebrnych półgroszy trzy i dwa miedziaki – ot i cały to jego słownik, co znacznie ułatwiało przepływ informacji między nami.
Jechalim, jechalim aż zajechalim.
Na bramie nas obadali, za mury pozwolili, do karczmy Pod Wędrownym Szczurem kierując, albowiem wygląd mego pryncypała jasno sugerował, że choć niemocny na zdrowiu i przytomności to pasowany rycerz i do byle chlewu się nie nadaje. Jeno w jakie lepsze miejsce.
Karczmarz wiada polityczny człek, posłał tragarza. Ten zaś z pachołem i stajennym chłopakiem we trzech mego pryncypała wnieśli. Ja konie zaparkowałem w strzeżonej stajni, wóz oddaliłem, kmiotka kopłem w zadek na odchodnym. Na szczęście i nauki mu nie skąpiąc. Niech wie, jak to ze szlachtą bywa.
Pan mój spał na górze w alkierzu a ja na dole obyczajnie sprawiałem się ze spyżą. Najsamprzód skromnie i dyjetetycznie gotowane kartofle. Lekuchno tylko podsypane skwarkami. Popijałem zsiadłym mlekiem, co jest dobre w upał, na żołądek i dla ludzi mojej konduity. Albowiem miejsce swoje znam i nad innych się nie wynoszę. Cnotą moją jest skromność i asceza.
Omal zresztą mnichem nie zostałem, jeno ten obszczywój tak mnie do siebie przywiązał, od świątobliwego żywota odciągając i dusze moją na swoje sumienie biorąc, psi syn taki owaki. Owoż warzywa te postne posypane koprem i jeno posolone, w cichości i przystojnie spożyć mi przyszło. Pomodliłem się potem w podzięce za posiłek pożywny, któren mnie wzmocnił do dalszej posługi, domu pobłogosławiłem i przeciągłem się, aż mi w stawach trzasło.
Potem zasię przypomniało mi się, że nerki mam niezdrowe a na doktora mego pryncypała naciągać nie mogłem. Albowiem opiekę zdrowotną gwarantował mi jeno w ograniczonym zakresie, czyli wcale nic, za wyjątkiem dentystycznej usługi, bo miał kowala opłacić za rwanie zęba gdyby naszła potrzeba. No i cyrulika, gdyby mi trzeba było nogę amputować, albo rękę. To ostatnie, co prawda zaoferował się sam obsprawić, bo wielokrotnie w boju przyglądał się tej operacji, ale mi się nie spieszyło do sprawdzania jego umiejętności. Do kończyn moich zresztą byłem od urodzenia dość mocno przywiązany.
Wracając do nerek prefilaktycznie piwo obstalowałem w celach leczniczych i kurować się począłem, i było mi ono wstrętne; zagorzałym jestem albowiem abstynentem i ślubowałem czystość. Jednakowoż przy tym łachmycie zdrowie musiałem mieć żelazne i przymusiłem się – dla onegoż zdrowia – bo co człek dla zdrowia nie zrobi? I obyśmy tak zdrowi byli, czego i wam życzę i w wasze ręce.
Ale mnie taki smutek ogarnął i żałość na to, ile się dla tego psiego chwostu ideałów wyrzekłem, że z tego wszystkiego osłabłem i w gorączkę popadać począłem a na gorączkę, jako powiada Agfinata, najlepsza cebula. Niestety karczmarz, taka jego mać, oznajmił, że cebula jest jeno w zestawie z półgarncem piwa i pieczonym prosiakiem. Cóż miałem czynić? Kiedym nie miał wyboru, musiałem brać.
Po tym prosiaku takie mnie poty wzięły, że balię sobie zamówiłem z gorącą wodą, którą mi dziewczę karczemne dolewało razy kilka. Kuracja trwała kilka godzin, za to obudziłem się rankiem zdrów i w lepszym zgoła nastroju. Dziewczę obudziło się także niezadługo i z goła szybko się przyodziało, koszulę na piersi zebrawszy w garść. Zetlała jakaś była i pękła na popiersiu, a jenom się tam oparł, gdym z balii wychodził wczoraj. Chwilowa mię słabość rozebrała, tak to dziewczę o złotem sercu całą noc pielęgnowało, z takim poświęceniem a litościwie, a miłosiernie, że wcisnąłem jej w garść cokolwiek z mieszka mego pana i tłumaczyć się z tego nie będę, bo raz: za dobroć szczodrze trzeba wynagradzać, dwa: ubogich wspierać jałmużną i trzy: szansę na życie wieczne w korzystnej lokalizacji pomalutku ciułać.
Mój pryncypał też się obudził. Zbiegł po schodach bardzo szybko. Jak tylko się podniósł z polepy i jako tako otrzepał wywalił się z karczmy, najszczał na murek, pawia puścił i jęknął na mój widok.
– Jędrek… – beknął. – Balia, śniadanie. Konia.
– A juści. Piwa?
– Ino mig.
Raz jeszcze pawia puścił, tela nie miał czym. Wykąpał się i przebrał w czyste odzienie, ja zaordynowałem brudne do praczki a on konia wyprowadzać kazał i do zarządu zamku kazał się prowadzić.
Miasto było piękne i nowe, bo stare się spaliło dwie zimy nazad i wszystko trzeba było odbudowywać.
Szczurów mało było, bo miasto spaliło się dwie zimy nazad i te, co zostały to się spaliły a te, co uciekły to jeszcze nie wszystkie wróciły. Ulice szersze zrobiono, bo te, co były to się spaliły, bo beczkowozy nie mogły dojechać, bo się nie mieściły. To teraz ulice od razu szersze zrobili, na zaś. Wychodki prawie w każdym domu założono. Bo przed pożarem wychodków nie było i człowiek nie mógł sobie w spokojności posiedzieć, wypalić a potem w otwór niedopałek wrzucić. Ludzie palili na szybkiego, byle gdzie no i grodzisko spalili. I tak można rzec, palenie poprawia jakość wydalania, komfort życia oraz rozwój urbanizacji.
Z wychodków to się najwięcej cieszę, bo na szlaku nie ma za wiele przenośnych toalet i trzeba za potrzebą nierzadko z konia zejść, albo z wozu, w krzaki leźć. Cały z tym ambaras. Na pokrzywę można trafić, na dzika, albo i na zbója! Trzeba uważać, żeby na dzika, albo na zbója nie najszczać, jak mi się to kiedy zdarzyło.
Podobno jakiś hrabia obmyślił takie urządzenia z sosnowego drewna, lekkie i łatwe w montażu, pod którymi normalnie dół ukopać trzeba i tam wielce kulturalnie za potrzebą chodzić. Niestety jak się te chatki sosnowe postawiło przy szlaku, to się onym rycerzom myliło i nieraz kmieciom zwyczajnym do dom wleźli, na polepę nasrali i jeszcze narzekali, że śmierdzi, że nisko, że ciemno… słowem może to i dobre, ale wymaga poprawek.
Ja tam myślę tak: a pomalować to na jakiś widoczny i odróżniający kolor, na ten przykład na bławatny, żeby się od zwykłych kmiecych chałup odcinało. Od razu by zapanowała większa zgoda między stanami. Ale, żeby…! Kmiotki, widziałem, nie w ciemie bite i takież chatki sosnowe sobie instalują, po cichuśku, za stodołą, żeby z drogi nie było widać. Tylko do własnego użytku. A jeszcze co sprytniejszy jeden z drugim to babkę starowinkę koło chatki sadza a ta mu porządku pilnuje, dzieciaki kosturkiem odgania, żeby ustrojstwa nie popsuły, nie mazały po ścianach obscenek jakowyś.
Jak takiej zmyślnej chatki nie zarejestrują, to i specjalnej opłaty za użytkowanie, czyli licencji, płacić nie płacą. Ten hrabia podobno innych użytecznych rzeczy nawymyślał. A to na ten przykład wykoncypował sobie, że na workach, co się je wozi w te i nazad z towarami można umieszczać różne napisy, obwieszczenia i takie ogłoszenia o towarach do kupienia. Przez to ten, co takie napisy na workach umieszcza, zysk mieć będzie. Niestety tych, co czytać umieją jest mało bardzo to i skuteczność tych worków też była mało widoczna.
Ja tam sądzę, że to przyszłości nie ma i mieć nie będzie. Alem sam na oczy widział dziada proszalnego odzianego w taki worek z napisem: piwo i flaki u Macieja, tylko 2 miedziaki. W soboty zniżka.
Też podobno wymyślił ów hrabia takie urządzenie, co samo świeci. No, zwisa z sufitu dajmy na to taka bańka szklana i świeci jak słońce. Sama. No, niezupełnie tak sama ze siebie, tera nic samo ze siebie nie robi, jeno na zysk patrzy i to się nazywa ekonomika. To takie inne ludzie, nie hrabia, wymyśliły tą ekonomikę, bo najsamwpierw to inflacyja szalała, rada polityki pieniężnej wrzodów z nerwów dostała, bo masy bankrutujące pod oknami rozpoczęły pikietę z udziałem kos, cepów, łańcuchów i nawet ktoś zajechał furmanką. Drew na stos. Wszyscy się pytali: co z tą gospodarką, co z tą gospodarką? Aże wpadli na pomysł z tą ekonomiką i jakoś im uszło.
Ludziska takie nieufne z poczatku były – nie powiem – ale po jakiemś czasie to się i przyzwyczaili do tej ekonomiki. że się tak wyrażę: udomowili toto, żeby ręki, nogi nie odgryzło i jest. Chowa się, rośnie, miło popatrzeć. Ale jam tu o pierdołach, a tam bańka, co sama świeci... Tam, zaraz sama świeci. Pomóc jej tylko troszkę aby, bo trzeba za chałupą zainstalować takie coś, że w środku tego, jakby drabina, tylko zawinięta w kołowrotek, tam siedzi człowiek i cały czas chodzi, i jak tak chodzi, to się bańka świeci, a jak nie chodzi, to bańka gaśnie. Cud jakoby i magia! Jeno ten hrabia tłumaczy, że to nie nadprzyrodzone wcale zjawisko jeno czysta mechanika i że niedługo każden jeden będzie mógł mieć w domu taką bańkę i świecić sobie a świecić do oporu a na złość somsiadom i żeby ich krew zalała, wedle przykazania: a skaż sąsiada mego, a daj ty mu popalić, ażeby go krew zalała, na wieki wieków amen a i o teściowej nie zapomnij, jako i my pamiętamy o tej cholerze przeklętej.
Iii, to do dupy z takim chodzeniem, bo po pierwsze można zapalić świecę i też coś widać, a się człowiek tak nie umęczy a dwa przy eksperymentum okazało się, że jak ludzie w tym świetle zobaczyli, co im lata po chałupie i niekoniecznie mówimy tu o dzieciakach, to potem bali się zasnąć. Dla takich to biedaków wynalazł ów hrabia cygarety, czyli takie ziółka suszone zawijane w cieniutki pergamin, co się je z jednego koniuszka podpala a drugi się bierze w gębę i trzeba tak wciągać w płuca ten dym i to bardzo jest dobry wynalazek, o którym już wspominałem uprzednio. Hrabia ów, któren ten patent wymyślił, założył mnóstwo małych sklepików tylko z tymi cygaretami i pono z tego ma wielce znaczne dochody. Słusznie najzupełniej, bo dobre one na płuca, przeczyszczają gardło, krtań, nozdrza a i ulice dzięki nim się poszerzyły i szczurów nie ma.
Tymczasem szedłem tak rozmyślając za końskim chwostem mego pana, aż doszliśmy do pięknego murowańca przy baszcie. Wypasiony to był budynek, z piaskowca, gontem kryty, w oknach zamiast świńskich pęcherzy szkło miał, grubaśne i drobne, w ołów wprawiane. Przed budynkiem koni a koni, ćma luda w te i we wte przez drzwi się przewija, jedni podatek uiścić przyszli do kwestorza, inni dziecko zapisać, albo i córkę. Jeszcze inni pozwolenie na budowę, na kram, na chlewik przyszli wyfasować. Mój pan z konia zeskoczył nawet raźno i do halaburdy jakiegoś z lewa mówi: do kierownika zamku mnie prowadź.
– A ktoś ty? – Halaburda trzymaną w ustach trawkę przesunął zręcznie językiem z jednego kącika ust w drugi, sztuczkę tę bowiem trenował przez osiem godzin służby dzień w dzień i nie chwalący się doszedł w niej do wielkiej biegłości.
– Jam jest rycerz Ban Kazimierz z Kocimierza zwany Strasznym. – Zadarł nos mój pan, jak to zwykł czynić, przez co miał wiele kłopotów, zwłaszcza, gdy ptactwo nisko na deszcz latało.
– Na urlopie jest. – Wzruszył ramionami halabardnik, nie zmieniając pozycji. – Do wód pojechał. I prędko nie wróci, bo kochanicę zabrał, te rudą Weronikę, co ma cyce jak…
– Nie, Weronika teraz jest z tym grubym rzeźnikiem, Anclem… – wtrącił się prawy halaburdnik. Ten ci miał oko na wszystko. Konkretnie lewe na rynek a prawe na basztę. Grzebał sobie w uchu, a co wygrzebał wycierał o spodnie. Długo już tak musiał grzebać.
– To z kim pojechał? Z żoną nie, bom ją widział nie dalej niż wczoraj w łaźni jak się obłapiała z tym cyrulikiem Sewilem, co ma złoty ząb i zakład koło mydlarni.
– Z żoną nie. Nie, nie – powiedział pierwszy halaburdnik. – Ma ją zołze na co dzień, toby jeszcze do wód z nią jeździł? Chyba topić.
– Ale to panie… – Zezowaty wyjął palec z ucha i wytarł o kaftan. – Taka zołza, że jak raz umie pływać, cholera jedna. Dzie sie tak wykształciła?
– A umie, umie… – Gruba baba z jajkami wychodząc przystanęła i cokolwiek zatarasowała drzwi. – Jak ją w młodości za czarostwo spławiali, to się nauczyła.
– Edukacja dla kobity nieszczęściem męża... – przytaknął halaburdnik.
– Pani, nie stój tak, bo w kiece wjadę! – Napomniał ją jakiś suchy ogryzek, mocno woniejący skórami.
– A patrz no go! Chama! Pan rycerz tu pyta się o rządcową…
– Samaś chamka!
– Cichajta! Ludzie, nie o rządcową, srał ją pies, tylko o rządcę. Właśnie mówilim, że wyjechał do wód, tela nie wiem z kim… – Uspokoił ich halaburdnik.
– Z rudą Weroniką, co ma cyce jak…
– A gdzie tam, z Weroniką, nie wiesz pan, to nie gadaj! – Oburzyła się baba z jajkami na suchego. – I panu rycerzowi nie łżyj, bo cię kołem łamać karze.
– O to to! Oj, dawno nie było u nas łamania kołem… – powiedział przymilnie zezowaty. – Ani wieszania…
– Ani stosu…
– Ano, etatu na kata nie ma, a nikt za darmo robić nie chce. – Charchnął piegowaty wyrostek, co się już ustawił za nami w kolejce.
– A pewno! Urobić się, napocić, odzienie uwalać, darmo! – Obruszyła się baba. – A kto to by prał?
– Prał nie prał, a rozrywki żadnej nie ma… – wtrącił zezowaty.
– Wy mi tu językiem nie pytlujta po próżnicy, tylko mówta, z kim pojechał…
– No jak to z kim? – Zdziwił się suchy. – Z Anulką od balwierza. Tego, co ma brodawki dwie na nosie, tego, co stoi przy rybach na rynku, od południa… tego, co…
– Z tą blondynką? Z cycami jak…?
– No tą, tą właśnie! – Przyklasnął suchy, na co piegowaty trzasnął trzymany w rękach kosz, butelki brzęknęły i roztłukły się a on już poleciał jakby mu kto w gacie węgla wrzucił.
– A temu co? – Baba obejrzała się.
– Narzeczona może… – powiedział przeciągle suchy.
– Oj, to nieprędko już.
– A, bo i ta Anulka palce lizać… – Halaburdnik cmoknął tak, ze omal nie połknął słomki. – Jest za co złapać i na czym usiąść, oj…! – Pokazał zamaszyście co ona ma oj.
– Nieciekawym – przerwał mu wreszcie mój pan. – Dziś widzę nic nie załatwimy.
Udaliśmy się tedy z powrotem do gospody, gdzie mój pan uchlał się jak wieprzek.
Sytuacja taka powtarzała się, co rano przez dni pięć, po czym wrócił z wód kierownik zamczyska, cokolwiek zmęczony i niewyspany, ale za to w humorze znakomitym i przyjął nas nieomal od ręki w swojej reprezentacyjnej sali, w baszcie. Sala była okrągła, wysypana czystą słomą, na ścianach wisiały kilimy i tkane arrasy chwalbiące tutejszą monarchię otoczoną rycerstwem oraz świętymi damami i biskupami.
Mój pan usiadł na karle przy drewnianym stole a pan starosta na karle wedle niego i zaordynował miód sycony. Tak sobie obyczajnie gwarzyli o swoich sprawach, urzędowych i innych, że nie za długo nie za krótko wyniosłem mego pana, przerzuciłem przez koński grzbiet i powiodłem do gospody a widziałem, że i pan starosta w nie lepszym stanie został wtarabaniony do bocznego alkierzyka i już tego dnia interesentów nie przyjmował.
Ogólnie bardzo mi się podobało to miejskie życie, tylko ono drogie bardzo. Oszczędzałem, na czym mogłem, najwięcej na moim pryncypale, bowiem i tak cięgiem pijany leżał, to i nie miał zmartwienia: zjeść, nie zjeść… Na dziewki nie chadzał, bo nie tylko nogi miał miękkie w kolanach. Pan mój rozmiłowany był w gorzałce i nawet damę swego serca, pannę Rozalindę przyrównał kiedyś do onej. Ale czegoś tam panna nie zrozumiała, bo tak się na niego dąsać poczęła i dąsała się... aż do majowego święta. Aż jej mój pan ofiarował naszyjnik z grubych kaboszonów, to się przeprosili i ona mu potem pięknie wygodziła za te kamyki.
Na skórach sę tarzali, tarzali, a on jej nad ranem poezyje prawił, bo wielce ten pan mój wrażliwy jest na sercu i delikatny na umyśle, jeśli chodzi tak o baby jak i o gorzałkę. Pamiętam nawet ten sonet mego pana, w którym Rozalindę chwali:
O, Rozalindo, pani mego serca i mej wątroby
Uwierz, ile podziwu mam dla twej osoby
Tak mnie twej urody i wdzięku przymioty
Przyprawiają o gorączkę, bezprzytomność i poty
Azaliż jestże gdzie czystsza od ciebie kobita?
Zaprawdę wyznam: żadna, jedna okowita
Mogłaby się z tobą równać, że ją tak upragnę
Was dwie jeno a poza tym żadnej.
O co się Rozalina obraziła, nie wiem, wszakże okowita żadna konkurencja a sam wiem, że jak pan mój pijany śpi to i służba lżejszą mi się zdaje. No, damie to pewnie na przeszkodzie stoi, że… no jakże by tu obyczajnie rzec, ze staniem ma to cokolwiek wspólnego… no ale i na to zda się rada, no bo od czego ma taki rycerz giermka, jak nie od pomocy?
Co tam, nawet miło ową pannę Rozalindę wspominam. Rzeczywiście, czysta była bardzo. Potem co prawda, jak wróciliśmy z tej wyprawy na smoka, to się okazało, że panna Rozalina wyszła była za mąż za margrabiego. Pono umiłowała go sobie wielce. Włosy, mówiła o nim, miał jak jedwab i czoło wysokie, posturę słuszną i wiekiem dojrzały. łysy czyli był, gruby i stary. A jak gorączkę na wiosnę po weselu złapał, tak do równonocy już było po chłopie. Panna Rozalinda już po pogrzebie urodziła dziedzica, co wypisz wymaluj z gęby taki jak i ja, no i rudawy taki – co u mnie w rodzie cechą jest powszechną. A i co tam gadać o tym. Mały zdrowo chowa się w zamku margrabiego, Rozalinda przybrała tu i ówdzie, w czarnym dobrze wygląda i wielce sobie stan wdowi chwali.
No. Mój pan przyjechał do miasta nie po to aby do końca się zapić. Nie tylko w każdym razie, bo przyjemne z pożytecznym łączyć lubi. Do wojny się chce zatrudnić. Wojna, to wam powiem, nie jest zła rzecz. Niebezpieczne to zajęcie, ale wcale dobrze płatne, do tego otrzymuje się służbowego konia pod wierzch z potrzebnym osprzętem, wliczając w to i pachołka a może i giermka nawet. Dalej wynagrodzenie podstawowe, do tego różne dodatki za dobrą walkę i prowizja na zdobycznym. Do tego zupełnie darmo rozrywki różne integracyjne a to: palenie wsi, mordowanie chłopstwa, gwałcenie dziewuch, no i wszelkie inne swawole, czym chata bogata, jeno brać wybierać. Na wojne się wyrusza z całą wesołą kompanią innego rycerstwa, dworu, służby, kupców, rzemieślników, balwierzy, cyrulików, kucharzy, piekarzy, szewców, krawców, kapłanów, trubadurów, mandolinistów, joginów, błaznów, kuglarzy, dziewek wszetecznych, astrologów, chirurgów i innych przybłędów, którzy chcą przy tym i zabawić się i zarobić.
Jedynie z tego wszystkiego kronikarze nie lubią na wojnę chadzać. Po kątach się kryją, mówią, że znów nogi przemoczyli i niestety akurat katar ich dopadł oraz zatwardzenie i gazy, więc nijak iść nie mogą, bo by całą zabawę innym swoimi przypadłościami popsuli. Pies z nimi tańcował. I tak ich nikt tam nie chce, bo się wszędzie z tymi swoimi księgami pchają, bijatykę każą powtarzać, bo im wiatr kartkę zabrał i muszą jeszcze raz pisać, a poza tym zawsze na koniec okazuje się, że najciekawszego nie widzieli i trzeba im wszystko opowiadać, co i jak było.
Tak i oni w domu zostają, w drodze powrotnej ustala się szczegóły a oni już tam sobie i tak wszystko dośpiewają jak chcą. Dlategom nigdy kronik nie czytał, chyba jeno żeby się pośmiać, ile że tam łgarstw jest a zmyśleń i od razu widać, że taki jeden z drugim na oczy bitwy żadnej nie widział.
Zresztą, jak ma on widzieć, jak od tych ksiąg to jeden z drugim całkiem ślepy. Jednego tylko znam kronikarza, co dobrze mieczem robi i ogólnie ma pojęcie o rycerskim żywocie. To jest właśnie mój pan. I koniecznie przyjechał teraz nająć się na kronikarza i tak całą rzecz przedstawić, żeby swojego chlebodawcę w bardzo świetlistych barwach opisać niezależnie od biegu wydarzeń, czyli tak zwanego tła.
Ustaloną miał opinię pan mój, więc robotę pewnie dostanie, na co się z góry cieszyłem i na wojnę szykowałem. Może go kto tam ubije a mię wyzwoli, racz nam dać Panie. Jako i my dajemy. Amen.