Pewnego razu żył sobie Zielony Pies. Jako, że w okolicy, w której mieszkał nie było innych zwierząt, z którymi mógłby się zaprzyjaźnić, oddał swoje serce Zaczarowanemu Latawcowi. Obaj świetnie się rozumieli i potrafili bawić się od rana do późnego wieczora, ale tylko do chwili, kiedy słońce zachodziło za jezioro. Wtedy żegnali się czule i życzyli sobie kolorowych snów. Lękali się Nocy. Spotykali się wypoczęci następnego ranka. Nie zawsze mieli ochotę na zabawę. Czasem potrafili milczeć przez większość dnia i tylko patrzyli to na płynące po niebie chmury, to na, od wielu lat, pustą drogę do miasta. Działo się to wtedy, kiedy Północny Wiatr przestawał szumieć w gałązkach wierzb. Bali się wszystkiego, czego nie rozumieli. Dawno temu, dwoje szczęśliwych dzieci namalowało na papierowej powierzchni Zaczarowanego Latawca wesołe oczy, kulfoniasty nos i uśmiechnięte usta. Potem dodały kilka piegów, ale tylko kilka, bo nagle Zaczarowany Latawiec wzleciał wysoko, wysoko do nieba jakby dopiero co, przez tę szczęśliwą buzię wyrosły mu skrzydła. Zielony Pies, który znał tę historię zapytał kiedyś przyjaciela:
- Czy bylibyśmy szczęśliwi bawiąc się co dzień, gdybyś miał zamiast piegów łzy? Gdyby dzieciom niechcący pędzel omsknął się po Twoim obliczu… Wiesz? Bardzo jest blisko od wesołych piegów do gorzkich łez.
Ale Zaczarowany Latawiec go nie zrozumiał. A Zielony Pies za bardzo go kochał, żeby w tak pięknej chwili mówić o smutku, z którego składa się świat. Westchnął.
- W każdym razie założę się, że będę przy wierzbach, zanim ty zdołasz poderwać się z ziemi!
I obaj, niebem i ziemią, popędzili w kierunku drzew.
Któregoś ranka Zielony Pies przybiegł jak zawsze na polanę i położywszy się na trawie, zaczął przyglądać się niebu. Ale, choć był bardzo cierpliwym psem, nie doczekał się Zaczarowanego Latawca. Mijały godziny lecz wesoła, piegowata buzia nie pokazywała się na tle chmur.
- Dziwne… - powiedział zagryzając łodyżką perzu, a później, kiedy słonko zaszło już za jeziorem, wrócił do domu.
Nie zmrużył oka myśląc o przyjacielu.
Na drugi dzień przybiegł o wiele wcześniej niż zwykł to czynić co rano. I znów patrzył na darmo na przepływające chmury. Potem zasnął na trawie nie wróciwszy do domu.
Kiedy otworzył oczy trzeciego ranka, wiedział, ze jego przyjaciel już nigdy nie wróci, że nigdy nie będą razem ścigać się do wierzb, ani przeglądać się w tafli jeziora kiedy nie ma fal.
I poczuł smutek.
- Powiem ci gdzie jest jeśli coś mi dasz.
Zielony Pies rozejrzał się wokół.
- Jestem tu. – powtórzył nieznajomy głos i cicho zachichotał.
- Gdzie?
- Ach… Jakiż ze mnie niemądry i gapowaty promyk…
- Jakim promykiem jesteś?
- Jestem Promykiem Nadziei. Sam chciałem do Ciebie przyjść, aby wskazać ci drogę. Chyba nawet uciekłem z domu…
- A gdzie mieszkasz, Promyku?
- Bardzo daleko. Niektórzy twierdzą nawet, że nie istnieję.
I znów głos cichutko zachichotał.
- A jednak jesteś przy mnie… - powiedział Zielony Pies i podniósł się z legowiska. – Mówiłeś, że powiesz mi, gdzie jest Zaczarowany Latawiec.
- Tak. To znaczy wskażę ci tylko drogę.
- To już coś, prawda?
- Ale chcę coś w zamian. Chcę, byś zabrał mnie ze sobą. Chciałbym odwiedzić miejsca, gdzie jeszcze mnie nie było. Po to się chyba ucieka z domu, prawda?
- Nie wiem, Promyku… Chcę odnaleźć przyjaciela.
- I ja ci w tym pomogę. Ruszajmy.
Po czym Zielony Pies razem z Promykiem Nadziei ruszyli w świat.
- Skąd wiesz, czy to dobra droga, Promyku? Idziemy już trzy dni patrząc się wciąż w niebo, a Latawca ciągle nie widać.
Zielony Pies zatrzymał się przy strumyku i zanurzył pysk w chłodnej wodzie.
-Zaraz się zakrztusisz. – odpowiedział głos.
- Nie o to pyta… khe khe khe!!!
- A nie mówiłem.
- Oczywiście! Nic mi jeszcze nie powiedziałeś! Idziemy przed siebie po prostu!
- I dobrze! świat chociaż poznamy bardziej. Powinieneś się cieszyć. Dlaczego właściwie Zielony?
- Co?!
- Dlaczego jesteś zielony? Psy, które znam są albo brązowe, albo całe czarne, albo w ciapki, albo z krawatem i w skarpetkach albo biało brązowe albo biało brązowo czarne. A ty jesteś cały zielony! Dlaczego?
Zielony Pies przeskoczył strumyk. Zatrzymał się.
- Popatrz! – powiedział – tu jest jakaś ścieżka.
- ścieżki zwykle prowadzą do Ludzi.
- To coś złego?
- Nie. Lubię Ludzi. Założę się, że zaraz usłyszymy muzykę. Lubię muzykę. Chodźmy! „Szły ulicą cztery psy. Jeden w ciapki, drugi w łatki, trzeci nie miał na łbie czapki, a ten czwarty, najwięc warty, lubił grywać w chodzie w karty…la la la la la.”
I faktycznie. Gdy tylko Promyk skończył śpiewać zwrotkę nieznanej Psu piosenki, z daleka dobiegły ich odgłosy śpiewu.
„Jeden miecz i jedna tarcza!
Jeden karczmarz, jedna karczma!
Jeden życia podły kram.
Ram tam tam, ram tam tam!
Dalej, bracie! Zabij śmierć!
Zasiecz Ją na ćwierci ćwierć!
Dziewce żołądź wtocz, niech ma!
Bum tarara! Bum tara!”
Zielony Pies przysiadł. Nadchodził wieczór, a z nim także i chłód, który coraz częściej zaczynał doskwierać.
- Nie chcę tam iść, Promyku. Nie chcę do Ludzi.
- Chcesz odpocząć? „Szły ulicą cztery psy. Jeden w ciapki, drugi w łatki…”
I nagle zanikł śpiew. Pełne bólu wycie rozniosło się po lesie. Pies podkulił ogon i cofnął się.
- Nie wiem… - szepnął wystraszony Promyk. – Ludzie nie wydają takich odgłosów.
- Ciii…
Zielony Pies niepewnie wszedł na ścieżkę.
- Co robisz?! To może być niebezpieczne!
Ale on już przyspieszał kroku. Postawił uszy nasłuchując. Zaczął biec.
- Myślę, Promyku, że ktoś bardzo cierpi i bardzo się boi. Zboczymy trochę z drogi!
Po chwili Zielony Pies biegł tak szybko, jakby znów ścigał się z Zaczarowanym Latawcem. Zboczyli ze ścieżki i biegli pomiędzy drzewami, przedzierając się przez krzaki. Zapadała Noc, której Pies tak się lękał. Ale nie myślał o Nocy, a o tym przeraźliwym wyciu, które coraz bardziej zdawało się zbliżać. Przecięli polanę pełną wrzosów i nagle wycie ucichło. Zielony Pies zatrzymał się. Węszył i nasłuchiwał. Nie zgubił tropu. Wiedział, że Wilk jest już blisko. Tuż tuż…
- Nie zbliżaj się –zawarczał Wilk.
- Zaraz zniknę… - zaszeptał Promyk.
Noc nadchodziła szybko.
- Wiem, że bardzo cię boli. - spokojnie powiedział Zielony Pies.
Przez chwilę było cicho. Tylko lekki wiatr szeleścił gałązkami świerków wśród których się znajdowali. Potem dał się słyszeć szczęk żelaza i z cienia wychylił się ogromny, wilczy łeb.
- Nie powinieneś się ruszać, kuzynie. Będziesz cierpiał jeszcze bardziej…
- A kim ty jesteś! – warknął Wilk. – Ci, którzy po mnie przyjdą będą na smyczach mieli podobnych do ciebie… Idź swoją drogą…
- Jesteś na mojej drodze, kuzynie.
Wilk warknął jeszcze raz, ale opadł na ziemię. Ciężko dyszał. Dopiero teraz Zielony Pies zobaczył, co się stało. Ciężkie, żelazne obręcze zaciskały się na ciele Wilka. Krew błyskała przy świetle wschodzącego Księżyca.
- Zostanę przez chwilę z Tobą, jeśli pozwolisz, kuzynie.
Pies położył się. Wilk z wysiłkiem zwrócił głowę ku ranie.
- Mam strzaskane żebra. Nie czuję łap… żyłem…
- Jeszcze żyjesz, kuzynie! – przerwał mu zielony pies.
Wilk zaśmiał się krótko.
- Nie nauczono cię, że starszym się nie przerywa? Tak we własnym domu… Tak…
Gwałtownie opadła mu głowa. Pies podniósł głowę i po chwili powoli podniósł się na cztery łapy. Popatrzył w niebo, na którym zaczęły już pojawiać się pierwsze gwiazdy.
- Już nie cierpi. Możemy ruszać, Promyku.
Zielony Pies spojrzał jeszcze w kierunku ścieżki i nieśpiesznie ruszył w drugą stronę.
Przygody Zielonego Psa (bajka, trzeci fragment "alicji&
1"Ostatecznie mamy do opowiedzenia tylko jedną historię." - Jonathan Carroll