Future Is Now
To było niedaleko po Matki Ciele, bo na pewno jeszcze przed świętego Jana, jak zdarzył się cud u mnie za stodołą. Nie znam dnia, ani godziny, bo tego się u nas już nie liczy. Musi wystarczyć rok i pora.
Wiosna roku Pańskiego 2020.
Wróciłem z zatłoczonego Kościoła do chałupy. Zrzuciłem garnitur i wciągnąłem luźne spodnie. Wyszedłem na podwórze dziarskim krokiem i spojrzałem w górę - na niebo. Słońce było już wysoko, a wokół niego ani jednej chmury. Wielki, głęboki błękit. Zapowiadał się prawdziwy skwar i susza.
Rozejrzałem się na boki po zagrodzie. Wszystko kwitło, pachniało, gziło się, podskakiwało... Pięknie. Gęsi dreptały za kaczkami, prosiaki za kurami, koty wygrzewały się na parapetach, a psy lizały sobie tyłki. Zawsze miło na coś takiego popatrzeć i podumać nad wyższością natury ludzkiej nad zwierzęcą. Nic przecież tak człowieka nie buduje jak prawdziwa, świętobliwa pogarda. Zwłaszcza po łacińskiej Mszy świętej.
Tak ogromnie ubogacony udałem się za stodołę. Tam, przy samej ścianie suszyła się wysoka góra skoszonej trawy i pachniała tak, jak pachnie suszona góra skoszonej trawy ułożona przy nagrzanej słońcem, drewnianej ścianie. Zaległem sobie w tej miękkości i w tym zapachu, i grzebiąc słomką w zębach, zacząłem rozmyślać. Sam nie wiem skąd mi się to bierze i nie wiem czemu ma służyć, ale przychodzą na mnie czasem takie momenty - najczęściej w niedzielne popołudnia, gdy nie ma nic do roboty - że myślę. Nie potrafię już nawet się przed tym bronić, a wiem, że powinienem - zwłaszcza dlatego, że nie myślę wtedy o tym, co trzeba, co wzmacnia, ale o głupotach. Tak samo było wtedy.
Myślałem o młodości - o latach podstawówki i technikum. O tych czasach niedobrych, kiedy był bałagan i chaos; gazety w kioskach, papierosy, amerykańskie filmy w telewizji, piwo i złe media, i setki innych, diabelskich pokus. I, Matko wybacz, przyszło mi nawet do głowy, że wtedy było lepiej!
Słońce piekło w ten głupi łeb i chyba nawet przygrzało w kroku, bo chwilę później nadeszło jeszcze gorsze - zacząłem myśleć o babach.
Przed oczami, jak świnie, zaczęły przechodzić sprośności. Pamiętałem różne rzeczy z tej przeklętej młodości, bo zwyczajnie nie mogłem o nich zapomnieć.
Nie mogłem zapomnieć na przykład tego, że w czasach przejściowych, w takie dni jak ten, kobiety chodziły w przewiewnych, cienkich spódnicach. Te były tak wulgarnie krótkie, że odsłaniały nie tylko kostki, kolana, bo to by było pół biedy jeszcze, ale często nawet uda. Miałem to przed oczami. Widziałem to, przysięgam. Pamiętam nawet, że raz taka weszła na drabinę i wtedy było jej widać...
Cycki spod bluzki. To inna sprawa. Chodzi mi tutaj o bluzeczki, bo z nimi było tak samo. Szyto je w tak dziwny sposób, bezmyślnie albo oszczędnie, że były do niczego; nie spełniały swojej podstawowej funkcji. Krągłe fragmenty gruczołów mlecznych pozostawały widoczne! Duże, małe, noga, młode, stare, pupa, wiszące, jak u mamy, sterczące, miękkie, blade, śniade, gacie... Zaczynało mnie, o zgrozo, ponosić, a rękę w spodnie czort zaprowadził.
Nie trwało to - na szczęście - długo, dzięki Bozi, bo oto przed moimi oczami stanął widok nieprzyjemny:
Nuka - suka, która co chwilę się szczeni - znów stała dupą sklejona z psem Proboszcza. Zerwałem się natychmiast i z buta zastosowałem antykoncepcję dozwoloną. świst, jęk, plask, chlast i już... stały obok, osobno.
Bardzo mi ulżyło i odeszły świńskie myśli - jak ręką odjął.
Odruchowo chwyciłem Różaniec, żeby podziękować Dziewicy za ratunek i przeprosić jak najprędzej. Stało się - stanął przecież - i samo się nie odstanie. Trzeba odpokutować, odpłacić, resztki myślozbrodni wyrzucić z serca i rozdeptać to plugawe robactwo.
Założyłem, że dwieście pięćdziesiąt paciorków wystarczy, pamiętając, że onanizm zupełny policja każe pięćsetką.
Dla pewności i lepszego efektu naciąłem jednak też skórę na brzuchu, na Krzyż Pański, i spoliczkowałem się trzykrotnie - w imię Ojca i Syna, i Matki świętej.
No i zacząłem samoumartwienie. Obracając święte kuleczki w brudnej ręce modliłem się i przeklinałem siebie.
Nie wiem dokładnie ile zrobiłem obrotów. Nie wiem też, czy kręciłem szybciej niż zwykle, czy wolniej, czy bardziej się upodliłem, czy mniej. Raczej nie. Myślę, że modliłem się normalnie, klasycznie.
I wtedy usłyszałem świst, grzmot, huk! Podniosłem wzrok, poraził mnie błysk, fala gorąca uderzyła w twarz. Zatrzęsła się ziemia. Różaniec wypadł z ręki!
Klęczałem, jak wcześniej - zupełnie ogłupiony - ale teraz już całkiem ślepy. "żyję? Nie żyję? żyję. Bomba? Piorun? Dupa? Meteoryt?" - takie myśli chodziły mi po głowie. Wzrok, na szczęście, po chwili zaczął powracać, a to po to bym mógł zweryfikować, i wreszcie znów widziałem normalnie. Ale i tak nic nie widziałem. Dookoła unosił się bowiem gęsty dym i tumany kurzu. Ja sam obficie obsypany zostałem tym piaskiem, trawą i dżdżownicą; na spodniach, ramionach, we włosach i we włoskach.
Piasek powoli opadał i w końcu opadł zupełnie. I co? - Bomba? Meteoryt? Piorun? Lepiej. Rzeczywistość okazała się jeszcze ciekawsza.
Jakieś dwadzieścia kroków na wprost ode mnie, w świeżo przeoranym polu, lśniła kupa żelaza na kształt kuli, zagrzebana do połowy w gruncie rzeczy. Ozdobiona ze wszystkich stron antenkami, okienkami, błyskotkami, światełkami, choinką... No, UFO! UFO jak w mordę strzelił!
W tym momencie już widziałem wyraźnie. Widziałem je. Tak samo, jak Moniki majty od dołu. I nikt mi nie wmówi, że nie widziałem.
A byłem jeszcze trzeźwy, trawy nie palę nigdy. Ja tylko z niej liny skręcam.
Stałem, patrzałem i dziwiłem się. Nic nie dawało przecieranie oczu, ni potrząsanie głową. Nic. Widziałem dokładnie, jak wtedy na drabinie. Mało tego - upadły pojazd zaczął wydawać dźwięki. Przeróżne odgłosy: buczał jak bąk, dyszał jak kapelan, syczał jak żmija, piszczał jak piszczałki, a w reszcie jakby zakaszlał i ucichł.
Wstałem, otrzepałem się z piasku i pomyślałem: "Co dalej?"
Odpowiedzi na to pytanie udzieliłem sam sobie dość szybko: "Nie wiem, kurwa!", a następnie z całej siły grzmotnąłem się w zęby. Pomogło. Od razu znalazłem coś lepszego - zrozumiałem, że ktoś tam albo coś tam w środku musi siedzieć. Chwilę później, jak już podziękowałem za cierpienie, otrzymałem naoczne zapewnienie, że siedzi, bo dostrzegłem w okienkach, że coś tam się rusza. I nie tylko rusza. Chyba też jęczało cichutko, ale tego nie jestem pewny, bo naprawdę mocno się uderzyłem. Ku chwale Ojczyzny!
Ale co robić dalej? "Biegać po księdza, żeby poświęcił? Po lekarza? Wyleczyłby? Do grabarza, by zakopał głębiej?"
W podjęciu najlepszej, z możliwych, decyzji przeszkodził mi widok: W jednym z okrągłych okien ukazało się duże, białe, ciekawskie oko, osadzone w żabiej skórze.
Patrzało badawczo. Trudno powiedzieć, czy ze złością, czy ze strachem, czy ze świętobliwą pogardą połączoną z miłością. Było tak inne, że nie sposób odgadnąć. Podobnie jak nie łatwo poznać po oczach ropuchy, czy żaby, co ta sobie myśli.
Przyglądaliśmy się sobie tak dłuższą chwilę przez szybkę, a potem okrążyłem statek dookoła. Dotykałem, badałem, stukałem w karoserię, w okienka, a oko nie spuszczało ze mnie się, pojawiając się to tu, to tam - w odpowiednich momentach, z prawidłowych stron. "Inteligentna bestia".
- No wyłaź! - poprosiłem w końcu.
Oko opuściło powiekę; ta zasłoniła je do połowy i lekko na ukos. Teraz wiedziałem, o co chodzi. Ten gest rozumiałem nawet u żab - węszenie podstępu.
- Wyłaź - powiedziałem. Tym razem trochę ciszej, bardziej gościnnie.
Stwór rozejrzał się w swojej puszce na boki i... nic. Nuda. Wydawał się jakby niezdecydowany, gapowaty, dupowaty jakiś.
Wtedy pomyślałem, że może "nie rozumieć po ludzku". Zacząłem więc cmokać: "No, chodź. No. Noooo, chodź do pana.", i klepać w kolana.
Nic nie dało. Poleciały więc kolejno: "cip, cip, cip", "gę, gę, gę", "kwi, kwi". Ciągle nic, reakcji brak. żabi? "Re, re, kum, kum." Nie. "Cip, cip..."
Oko wyglądało jakoś... na obrażone. Ale kto je tam wie i nie istotne w sumie, bo najważniejsze, że w końcu coś zadziałało. "Cip? Kum?"
UFO zadrżało. Syknęło z dysz bocznych, a potem puk i odskoczyło wieczko.
Muszę przyznać, że wystraszyły mnie te dźwięki nie mało. Odskoczyłem jakby automatycznie jeden krok wstecz, a w tej samej chwili, jak pajac z pudełka, wyskoczył ufok z UFA!
Stanął sobie dumnie na dachu swojego pojazdu. I stało się jasne.
"Przydałyby się widły" - pomyślałem.
W tym samym momencie pomyślałem też, że trochę za późno o tym pomyślałem. Nie wolno przecież, za nic w świecie, ufać nieznajomym ludziom, a co dopiero nieznajomym obcym. W takich sytuacjach, powinno się stosować nadzwyczajne środki ostrożności do kwadratu, a ja wykazałem się głupotą do kwadratu. Zwyczajnie.
No, ale na szczęście nie było aż tak źle, jakby mogło być. żyję przecież, a to jest mocnym dowodem, że mogło być gorzej. Ufok okazał się mało agresywny. Wymachiwał, co prawda, długimi ramionami, a koniuszkiem jednego z nich stukał się w czoło, krzycząc "cip, cip...", ale nie wyglądał na mordercę. Co to, to nie. Był najzwyczajniej w świecie obrażony. Chyba za "cip,cip", coś tam najwidoczniej znaczące w jego języku narodowym, albo o coś innego. Tak czy inaczej - dzięki Bozi - nie rzucił się na mnie, nie udusił, nie zjadł, a tylko pogroził i sobie poskakał.
- Dobra, dobra - powiedziałem, widząc, że nigdy nie skończy wywijać, i czując, że atakować też nigdy nie będzie.
Zamknął się. Opuścił wszystkie ramiona na karoserię, odsapnął, rozejrzał się dookoła i zeskoczył na glebę.
Wyglądał przekomicznie śmiesznie. Ogólnie. Całą jego sylwetkę dałoby się wpisać w stożek lub piramidę, która jakby dla hecy, nieco poniżej czubka ma jedno wielkie oko. Wierzchołek stożka natomiast ścięto i od góry wydrążono zwężającą się ku dołowi dziurkę - taki pomarańczowy otwór, jakie mają na przykład czynne wulkany.
Nieco poniżej oka, z kolei, znajdowała się inna dziurka, szparka - małe różowe, pionowe rozcięcie.
"Nogi" jak u ośmiornicy, a rąk wcale, czyli zupełnie, jak u ośmiornicy. Wysokość - niewiele większa niż szerokość, a przyrównując do mojego wzrostu, to oko nieco powyżej mojego pępka. Patrzało więc na mnie z dołu, spod byka można by rzec, a jednak nie wyglądało groźnie, bo długie na pół łokcia i podkręcone rzęsy psuły cały, byczy efekt skutecznie.
Staliśmy tak "twarzą w twarz" dłuższą chwilę milcząc, a wreszcie...
- Dzien topry - usłyszałem. I myślałem, że padnę, bo słowa te wyszły ze szparki pod okiem. Ryknąłem śmiechem, ale krótko trwał ten wybuch i opanowałem się wnet, bo oto gość wyciągnął do mnie jedno ze swoich kiszkowatych ramion...
- Dzien topry - powtórzył i czekał na uścisk dłoni.
Chwyciłem więc nieśmiało, z pewnymi oporami ten zielony koniuszek i ścisnąłem jak kiełbasę.
- Dzień dobry, gościu.
- Mash cosz do picza? - zapytał konkretnie ufok, kończąc grzeczności. - Mam sucho. - dodał i cofnął ramię.
- M... mam - odparłem. Zaskoczył mnie nieco obrót spraw. - Mam, mam. Ale musisz poczekać.
- Poczekam. Maszyna popszuta. Weź idź jush. Pszyniesh, bo zdechne.
Po tym wyznaniu odwrócił się i zaczął majstrować przy swoim pojeździe, a ja tup tup - oddaliłem się w kierunku podwórza. Słońce było w zenicie, fajnie grzało w plecy. Super pogoda.
Okrążyłem stodołę, kilka kroków i dotarłem do budynku gospodarczego - chlewa. Wklepałem sześciocyfrowy kod dostępu PIN, zamek zazgrzytał i drzwi się otwarły. Zdjąłem od razu z parapetu brązowy dzbanek - ten od dawania kurom. Wysypałem jęczmień, wydmuchałem wszystkie pyłki i podstawiłem go pod kranik.
ściekało sobie powoli kap kap, więc miałem trochę czasu. Rozpędziłem kijem kury, kurony, kruki i wrony. Wyfrunęły pod sufit z rykiem i zostawiły po sobie jedno urocze jajeczko. Puk i połknąłem.
Kap, kap, kap... I dzbanek był już pełny.
"Ośmiornica" nawet nie zauważyła, kiedy wróciłem, tak była zajęta pracą. Nie chciałem jej przerywać, więc usiadłem sobie na trawce pod stodołą - tam, gdzie siedziałem wcześniej - i obserwowałem. A bimberek czekał.
Kreatura stała, nad włazem swojego wozu, wsparta na kilku niby-nóżkach, a resztą z odnóż wywijała na wszystkie strony - kilkoma na zewnątrz, a resztą we wnętrzu, w kabinie. Stuki, puki, brzdęki... świetnie jej szła ta robota. Ja lubię ciężką pracę, bardzo lubię na coś takiego popatrzeć, no ale jak długo można? Księżycówka się ulatniała.
- Eee! - krzyknąłem.
Ufok dosłyszał. Ramiona zmniejszyły obroty, a wreszcie zatrzymały się w powietrzu i białe oko wychyliło się z wnętrza statku.
- No chodź! Potem skończysz.
Chwilę później dziwoląg leżał obok mnie, na sianie, i ciężko dyszał.
- No to siup. Trzymaj.
żmijowate ramię owinęło dzban, cmoknęło kilka przyssawek i naczynie powędrowało do góry, wysoko - nad głowę stwora.
- Eeee! - Pomyślałem, że mu odbiło. że bierze zamach i chce tym rzucić, ale on spokojnie, spokojnie... przechylił naczynie i polał wódę na swój łeb. Wtedy zrozumiałem; ta dziura w głowie to gęba! - Jadaczko-pijaczka, a szparka pod okiem, to otwór mówiący. Zachwyciła mnie pomysłowość tego rozwiązania, szczerze mówiąc. Można tak jeść, pić i gadać jednocześnie, bez przerwy. "Całkiem to sprytne" - myślałem, patrząc jak rzeczka gorzałki spływa mu prosto do głowy. No i w tym momencie zaimponował mi jeszcze bardziej - tym spustem. Wlał w siebie, jak Boga kocham, ponad pół dzbana, mocnego jak sto diabłów, samogonu i nawet nie wzdrygnął.
Powiedział tylko:
- @#$%[^]`.
I odstawił dzbanek na trawę.
Teraz ja. Teraz Polska. Pociągnąłem dużego łyka, by gorszym nie być i chwilę później rozmawialiśmy już leżąc. Jak starzy kumple.
- Ale to słońce dziś piecze - stwierdziłem, ściągając koszulę.
- To to jest słoncze?! - zapytał i zerwał się na równe "nogi".
- No, a co innego? Słońce.
- A to #$@^!
I znów upadł na plecy.
*
Love Generation
Monika była w szoku. Roztrzęsiona. W oczach strach.
Wbijała się właśnie, naprędce, we wąską spódnicę - tę ciasną - bo do Kościoła popędzić musiała. Tym lepiej, im prędzej, więc się rzucała po kątach biegając, sprężając, jak tylko umiała. Ale spódnica a`la zakonnica to rurka dosłownie przecież. Na ciepło się ją wciąga i żeby wystygła, związała, to czasu wymaga. Z gorsetem już lepiej o wiele, bo mechanicznie zaciska się, automatycznie. To mgnienie oka zajmuje góra, nie więcej.
- Włosy! - krzyknęła. "Spiąć? W kok? We warkocz i schować? ło Matko, odrosty blond! Farbować? Kłopot, kłopot bez końca. Skaranie Boskie! Biegać! Biegać! Biec muszę! Ogolić, jak mówi ksiądz? Przysięgam, ogolę. Wieczny kłopot. Skaranie Boskie z tymi kudłami."
Tera jeszcze rękawiczki i płaszczyk gumowy, i w lustro spojrzenie ostatnie. Prawie dobrze, prawie.
"Ale twarz moja śniada! Oj, te rumieńce! No, jakbym o chłopach myślała. Za długo! Za długo na słońcu. Normalnie podpada." Trudno. Musi lecieć, więc musi ujść w tłoku, więc idzie, wychodzi. Tylko coś jeszcze: węgiel na zęby nakłada - szoruje bryłką usta, bo uśmiech niechcący ma grzeszny, olśniewający, chłopom mętlik robiący. No, gdzie z takim ryjem?! Nawet do ludzi wyjść nie wypada, a co dopiero do księdza. Ot, taka niedola. Biada.
Raz, dwa, trzy, cztery ruchy po wargach i lepiej. To dobry patent z tym węglem. Dobry pomysł dobrej sąsiadki. Gdyby nie ona, to sama już nie wie. A to, że po tym Monika wygląda jeszcze ponętniej - jak gotka - to nic, trudno. Ważne, że widać, że się upodla i szpeci, że nie chce być piękna, słodka, idiotka. "Lecę."
Biegnie - krokami japońskiej dziewicy. Tych kroczków wydrepta dziesiątki setek, tysiące, choć do Kościoła ma ino dwa kilometry. A dlaczego? To wina tej wąskiej spódnicy - zaciska się nawet na kostkach.
Mało praktyczna taka praktycznie, a za to schludna i elegancka, a do Kościoła i na Plebanię, i między chłopy, wprost idealna - nóg nie rozłożysz. Patrząc, więc od strony praktycznej, to bardzo praktyczna - teoretycznie.
Gorączka jak na pustyni, skwar, szusza, chrząszcz szczy w trzczcinie, szosa sucha... Monika w biegu kontrolowanym kreacją, nogami targa, szamoce, jak motyl dupą w zamkniętym kokonie. Tup, tup, tup, tupcik, tup, tupcik... Stopka za stopką, a patrząc z boku, to jakby wcale się nie porusza.
A pot z czoła leci i skroni. Ciureczkiem w dół, cała rzeczka. Z boku jej noska, przez czarne usteczka, a dalej po szyi smukłej (już z węglem) pod kołnierz i między cycki. A stąd do pępka i niżej - po brzuszku - w sam środek... Między nogami, po łydkach, w trzewiczki.
"O Matko!" - Euforia, bo się Monika wspięła na szczyty. Teraz już leci, bo z górki droga. Pofrunie, jak pingwin, do samych bram Boga.
I teraz kobietka się kładzie, bo tak wymyśliła, i na dół na boczku, jak walec pojadzie.
Frrr i toczy się, jak szpulka nici, jak rurka z kremem w środku, tyle że czarna, a z jednej strony ma botki, a z drugiej tornadem wirują włosy, bo kok się rozpadł i warkocz rozkręcił, zaraz po pierwszym obrocie.
"Co za prędkość!"
I bum! Z takim impetem w bramę Kościoła wleciała. Wstała. Się rozejrzała i plask - się wyjebała. No to wstała i... znów się wyjebała. A potem się wyjebała, choć jeszcze nie wstała. Próbowała, próbowała, próbowała...
- A co ty robisz, córko?!
Teraz się okazało, że ksiądz już wyszedł z Kościoła i patrzał na te potworne widoki. Był właśnie w Kaplicy, się modlił, wyciszał Różańcem, gdy huk i trzask, w drzwi pierdolnięcie! Wybiegł, jak oparzony, i widział Monikę, jak wstaje i pada, i się podnosi i pada, i pada i pada, się kładzie, zatacza. No obrzydlistwo! Z długimi włosami do pasa, cała porozrywana, postrzępiona, pijana, rozmemłana, Sodoma.
- Proszę księdza! Proszę księdza! - krzyknęła, gdy ten się odwracał z pogardą na świętej pięcie. - Proszę ojca! Proszę.
No to zlitował się łaskawie i przemówił, łypiąc wzrokiem bokiem:
- Mów, prochu marny.
- Widziałam diabła. Diabła widziałam! Czorta.
- A idź ty!
- Widziałam! Widziałam! Sama widziałam.
Kobieta dorosła, niedługo trzydziestka uderzy, a skacze jak dziecko.
- Co ty widziałaś?! Ktoś cię napadł, czy co? Jak ty wyglądasz, na Boga!
- Nie, nie, nie. Nie napadł. To było za stodołą wszystko, na sianie. Miał dziurkę w głowie i się tak strasznie poruszał.
- Ciii! Cicho, cicho. Jezus Maria! No to wejdź, wejdź wtedy. Na zachrystię.
Opowiesz mi wszystko. O Boże.
*
Na wielkim, bogato rzeźbionym fotelu, za wielkim biurkiem zasiadł wielki człowiek - ksiądz. Przed tym biurkiem, na małym taboreciku Monika usadowiona, bo opowiadać miała, więc siedziała i opowiadała.
Zaczęła od tego, że wczesnym rankiem wstała, że się modliła, że posprzątała, uprała, wycisnęła, wyżymała, umyła, obrała, poszatkowała, ugotowała... Później poszła oporządzić ptakom i świniom jeść dała. Potem poszła do sąsiadki, bo jej znajoma mówiła, że jej teściowa...
Ksiądz - Książę Kościoła - się na fotelu usuwał na słów tych melodię i monotonię. Odchodził od zmysłów, w hipnozę zapadał i chwilę później już tylko nieliczne dźwięki stłumione, pomruki łapał. Ona ciągle gadała. Gadała, gadała, gadała, gadała, dała, ała, a, . I cisza błoga. Teraz już tylko wizja się liczy, bez dźwięku. I części przekazu, cząsteczki: mimika, gestykulacje, ust czarnych ruchy, oczu dziewczynki japońskiej mrugnięcia. To się cała zbliża, to oddala, powieki przymyka, mruży, otwiera na oścież, kwituje, mierzy, węszy, gdyba. Te oczy wypełniały całość myśli, cały czas i całą przestrzeń, wszystko.
Szybka diagnoza: głęboka hipnoza.
Aż tu ni stąd, ni zowąd - Monika wstała, się zerwała. I w rozkroku, szeroko na nogach, bo wstając lateks porwała. Ała! Noga. Błyszczący bucik na ostrej szpilce półkole zatoczył w powietrzu i wbił się w blat biurka, do deski, przez Pisma święte i dokumenty. Jezus Maria! łydka. I wyżej! Te oczy, oczyska, ten wzrok, te włosy... I świst i plask, trzask. To bicz skórzany wykurwił w blat i... ksiądz się obudził.
- ... I wtedy żem na kolana upadła i na czworaka, i tak po cichu do krzaczka żem doczołgała. - Już słychać Monikę z małego krzesła, z podłogi.
Ksiądz przetarł czoło spocone i oczy.
- Czy ojciec mnie słucha?
- Słucham? Aaa, tak, tak. Słucham, słucham.
- Ano, jużem myślała...
- Mów dalej, córko. Mów dalej.
Kapelan poprawił sutannę i koloratkę, bo prawie wypadła, usiadł prosto oraz samego siebie poprawił.
- No i wtedy... - Już mówi dalej świadek zdarzenia. I znów robi te mangi oczy. - Patrzę, patrzę, a tam... diabeł!!!
- Stop! Stop. Jaki diabeł? Gdzie?!
- No tam. Na polu za stodołą. Przecież mówiłam.
Klecha opuścił brwi i się zamyślił, a po chwili rzecze:
- No i co dalej?
- No. - Monika znowu zadowolona, bo może mówić. - No i co ja widzę? A widzę, że siedzi se z Heńkiem na sianie i bimber chleje, i karty rozdaje.
- Karty? - ksiądz zapytuje i jak detektyw się tera czuje, bo coś się mu zgadza, jak tak kalkuluje.
- Ano, karty - Monia odpowiada. - I grali w... W taką grę świńską, co nawet nie powiem jak się nazywa, bo Ojcu by uszy pękły!
- O Matko! No, a co dalej? Coś jeszcze widziała? Mów, mów. Mów chwatko.
Ależ Monika dumną jest w tym momencie, zadowoloną, że widzi u ulubieńca swojego zaciekawienie. Oczy się cieszą, włoski jeżą, kisielek, maślanka, bo trzeba tu dodać, że ksiądz się jej od dawna podoba szalenie. Na każdej Mszy po łacinie ma o nim myślenie. A ostatnio jest gorzej nawet, choć to nie jego wina, bo wszystko przez tę rurko-spódnicę. Przez to dreptanie wąsko, bo wtedy udo o udo i wyżej, a na to wszystko temperatura, ten ukrop, tak parno i ciasno, szuranie, wiercenie, pocenie, iż idąc gdzieś dalej - ma chcenie.
No i teraz Monika się rozmarzyła o tym, czego by chciała, a przecie mówić miała. Ech. I z babami.
Zaczęła znowu nie prędko, powoli, gdy budowanie napięcia sięgało przegięcia:
- Tak. Tak, mój Ojcze Wielebny. Ale to jeszcze nie wszystko.
- Mów wreszcie! Na Boga. Co dalej?
- Wtedy... zaczęło się disko.
- Co się zaczęło? Disko? - Teraz detektyw się zdziwił i trop stracił, bo czorty rozdają karty i to się zgadza, pasuje, leży, jak pewnik w schemacie. Ale disko?
- No. Heniek razem z czortem tańcowali. A muzyka grała ze statku, co spadł za stodołą, taka... hmm kosmiczna. I lampki błyskały we wszystkie strony.
- Hmm.
- Ale żeby ksiądz wiedział, jakie to ładne wszystko. Strasznie. I jak kuszące! A Heniek był bez koszuli. Tak, tak. A ja przysięgam, że jak bym Różańca świętego przy sobie nie miała, co strzeże każdego, broni i chroni, to bym chyba zaszalała. Bym się poddała. No, jak Boga kocham, gdyby nie Matka święta, to bym się puściła w te rytmy...
Przerwała na moment i wrzasnęła:
- Jezus Maria! To musiał być diabeł! Sam Szatan chyba.
Ksiądz się zamyślił, pogłaskał po brodzie i wkrótce zrozumiał wszystko. że nie przelewki, że jest herezja, że jest niektórym za miło i praw naruszenie. Już wiedział, co robić, już wiedział dość, nic więcej nie musiał, więc podziękował:
- Dziękuję, córko. - I kazał jej prędko wracać do swojej chatki. Już nic nie dodawać, ani nie mówić, nie gadać, nogę stąd dać, dyla. Opuścić zachrystię i Kościół czym prędzej, bo dziwne rzeczy mu wyprawiały jej gadki.
- To będzie twoja cegiełka - dodał do niewiasty szczęśliwej, kiedy już wychodziła i była na progu. - Udział w budowie Kościoła i kroczek w kierunku Nieba.
No takich szpiclów najbardziej potrzeba można by dodać, choć on tego nie wypowiedział. On sam takich rzeczy, w sumie, nie wiedział - co trzeba, a czego nie trzeba - bo pionkiem jest szeregowym, sierotą grupowym, kółkiem maszynowym. O Bogu wie tyle, co śrubka o całym silniku i tyle, co pedał sprzęgłowy wie czemu służy i komu. Tyle. Nic więcej. "Książę Kościoła".
Wyciągnął telefon atomowy. łączenie z Toruniem - stolicą świata. Wewnętrzny 666, wydział Inkwizycja Wielkiego Brata.
- Halo.
- Pędź zboże. Niech będzie pochwalona Maryja Zawsze Dziewica.
- Na wieki.
- Mamy tu diabła.
- Rozumiem. Chwileczkę, już zapisuję. Okej, mam. Coś jeszcze?
- I opętanie.
*
The Truth Is Out There
Jestem Nieśmiertelnym. Jestem Elementolem - Władcą Wody, Ognia i Powietrza. Eee tam. Nie. Stop. Od nowa. To nie są moje imiona, ani funkcje, ani nazwiska. Przepraszam, to jest żałosne. To są nieprawdy, choć też nie kłamstwa zupełne - to są półprawdy. Coś między tak, a nie zawieszone.
Cała prawda jest taka, że jestem kosmicznym śmieciem, który za chwilę spłonie na stosie, a zacząłem ten "list" patetycznie, żeby zrobić wrażenie. Jeszcze dziś zostanie po mnie tylko popiół i dym. Nic więcej. Dymem jestem, który pisze list do Ciebie. Później będę gdzieś w atmosferze, w jej odbiciu lustrzanym w sumie - w eterze. Wyryję moje ostatnie myśli w matrycy powietrza, w praźródle materii - astralnej przestrzeni. Może się uda i wtedy się dowiesz, jak sram ze strachu, bo chcą mnie zabić za chwilę, a nawet gorzej, bo spalić mnie chcą bez zabijania!
To, co teraz sobie myślę w głowie, to kształtu nabierze, ideą się stanie, mym Testamentem. To się wyciśnie, jak pieczęć (o ile się uda), ktoś kiedyś odbierze te treści wysrane ze strachu, te myślokształty plastyczne. Zapisze je myśląc, że sam to wymyślił albo ten ktoś nic nie zapisze, a tylko mu się to przyśni.
Bo wiedzcie, że to, co się dzieje i działo lub dziać będzie, to z prawa przyczyny i skutku w każdym przypadku zostawia odbicia swych skutków wynikające z ich przyczyn. Pieprzenie! Szkolne pieprzenie. Wiem, wiem, nudnawe.
Powiem prościej: to, co ja teraz czuję, to wchłonie wata kosmiczna, jak woń perfum, jak smród i zapach, i tak jak tampon krew wchłania systematycznie. I tak właśnie żyć będę. To nic, że mnie spalą i prochy oszczają moczem albo rozrzucą na wietrze. Ja będę już wtedy kształtem myślowym, ideą czystą z instynktem przetrwania sobie właściwą. Ja będę czekać cierpliwie bez formy aż ktoś mnie odbierze, przygarnie i zapamięta, a może ukocha kiedyś.
Mam jednak obawy i stracha, ale nadzieja się tli w środku. Mam nadzieję, że jak już zniknę ze świata materii, to tęsknić nie będę za bardzo. że tam, gdzie się idzie, nic już nie boli, i że nie będzie się dłużyć tam "życie".
Mówili coś o tym w szkole, ale już nie pamiętam. Notować mi się nie chciało widocznie, a tylko zrobiłem kopię, wykułem na blachę i wyleciało. Trudno. Jest taka szczypta niewiadomego, a błędów młodości już nie naprawię.
Niedługo tu przyjdą oni. Zgrzytną te zamki, otworzą się drzwi, a oni rozkują kajdany, nakrzyczą, obkopią butami, wyciągną na rynek i będzie po wszystkim. Czy to naprawdę tak boli to ogniem przypalanie? Odpowiedz mi przyjacielu. Możesz to zrobić, możesz odpowiedź mi dać też tą drogą. Tak samo jak ja. Bo możesz utkać ze swoich myśli słowo ciepłe, albo dwa i wysłać, a może list krótki na pocieszenie.
Powiedz mi w nim, że to nie boli, że pestka, że chwilka, że mogło być gorzej, ale najlepiej mów do mnie z serca, z głębi niech przekaz płynie. Niech płynie prawda najczystsza, bo tylko ona jest piękna . Ją wolę. I obojętne, że: "Masz przejebane" albo inaczej brzmi sobie. Mów do mnie jeśli potrafisz i nie martw się, że prawda zaboli mnie, że cierpka. Ja ją pokocham, się wzruszę, przygarnę, zaakceptuję.
Więc co powiesz mi przyjacielu?
Czy powiesz mi, że oni mnie spalą dla Boga? Czy to też mój Bóg? Ja nie chcę takiego. Weź sobie Go, a mi daj innego.
Szukałem mojego we wszystkich książkach na różnych planetach, szukałem Go w oczach znajomych i w słowach świętych, w świątyniach, i... Jego tam nie ma.
Na mojej planecie jest pustka zupełna, pustynia. Są nas podobno miliardy, a wszyscy jakby umarli. Nikomu nie zależy, nikt do nikogo nie należy, niczemu nie jest podległy, uzależniony. Każdy jest wolny stuprocentowo, sam sobie wystarcza, jest solo. łączyć się żaden nie potrzebuje.
Wszystko nam wolno, bo wszystko jest dozwolone. Wszystko jest wspólne, nie ma wyjątków. Wspólne jest nawet to, co się przyśni. Wszystko we wszystkim, każdy w każdym, te same odczucia, te same myśli, połączone - świadomość zbiorowa. I niby wolność, i niby pięknie, bo robisz, co chcesz, co chcesz myślisz, ale czy to naprawdę wolność, gdy każdy wie wszystko, każdy zna Cię na wylot, czuje, co czujesz, wie, co myślisz o wszystkim...
Wolność przekonań i słowa, niezależność finansowa, dobrobyt, wspólnota majątkowa. Bez małżeństw, bez obowiązków, bez zależności. Miłość fizyczna, jak chcesz, z kim chcesz, gdzie chcesz. Jak chcesz? Chcesz z innym chłopakiem? Jasne. Z samicą? Też. Ze swoją córką, a może ze synkiem? Bardzo proszę. No proszę Cię. Bo czemu nie, skoro dziecko chce? Z nauczycielem na lekcji astronomii? Też. Bierz, co chcesz. Weź i się nie krępuj.
"Krępuj? Co to za słowo w ogóle?" - Powiedzą. "Archaizm, przeżytek, co tylko słownik zaśmieca."
A "zło"? Tak samo - zła nie ma. To słowo, to śmieć, a śmieć brzydko pachnie. Jak "Brzydko"? Tak, brzydko - nieładnie. To słowo akurat stosuje się czasem, używają je jeszcze. Najczęściej się mówi: "To bardzo brzydko dziecku zabraniać!", "To brzydko kobiecie odmawiać.", "To brzydko nie dawać."
Ja mogę zrozumieć nawet, jeśli spodoba się Tobie moja planeta. Rozumiem, że może się ona podobać, kiedy się patrzy z oddali. Może się Rajem wydawać nawet, ale nim nie jest, zaręczam.
Wyobraź sobie, że żyjesz tam lat trzysta, że robisz wszystko, co chcesz, a oni też robią wszystko. Na wszystko się zgadzasz bez słowa, a w końcu coś w Tobie nie wytrzymuje, coś pęka Ci w głowie i już to wszystko się nie podoba. Zaczyna mdlić Cię od tego, zaczyna ssać w środku ta próżnia i pęcznieć na zewnątrz, zaczynasz rozumieć, że wolność bez granic jest chora, że to nie dobre, że to choroba. A potem rzygasz do łóżka, pod łóżko, na drogi, na sklepy, na dzieci... Mówisz o wszystkim znajomym. I krzyczysz, że nie możesz tak dalej. że chcesz porządku, że trzeba posprzątać, że jakichś norm trzeba. Jakichś zakazów i moralności, konkretnej miłości do kogoś, jednego, ze zaczepieniem, punktowej, a nie tej powszechnej, rozlazłej - grupowej.
I teraz zostajesz wyśmiany, że pierdolnięty, bo wsteczny, a potem opluty i w dupę kopnięty. Krzyczysz: "Nie wolno tak mówić?! Nie wolno być anty?!"
- Wolno - odpowiadają. - Wszystko wolno.
Masz dość! Wysiadasz. Wsiadasz w rakietę i wypierdalasz. W kosmos.
Teraz masz trochę spokoju nareszcie i satysfakcji odrobinę, bo w statku kosmicznym już kilku rzeczy nie wolno, nie uda się tego zrobić bezkarnie. Nie możesz na przykład wyjść sobie na zewnątrz w dowolnym momencie, bo Cię ciśnienie rozszarpie na strzępy i tym podobne. To miłe i cieszy. Więc fruwasz uśmiechnięty latami świetlnymi, to tu, to tam, między galaktykami i planetami. Badasz, poznajesz, szukasz. W krainie swojej, ojczyźnie nie wytrzymałeś, za dużo swobody, wolności i zero skupionej miłości. Cały ten "Raj" obrzygałeś, nie chciałeś, i teraz szukasz innego. Prawdy szukasz. Chcesz ją odnaleźć, chcesz jej się oddać w niewolę, ukoić duszę, a potem chcesz wszystkim powiedzieć o tym, i wszystkich zaprosić do tańca.
Bo to, co się mówi na wielu planetach, jest nie do wiary: "Podnieś kamień, a znajdziesz mnie, rozłam drewno, a jestem w nim". A chuj to nie prawda! Już prędzej uwierzę, że nie ma Go wcale, niż w to, że jest wszędzie. Bo czy jest On na przykład tu albo w piekle? A czy jest w tych ludziach, co wczoraj mnie stłukli, a dzisiaj podpalą?
A mogło być przecież tak pięknie. Przekracza to ludzkie pojęcie, kiedy się ujrzy to, czego się szuka latami w kosmosu odmętach.
O Ziemi czytałem sobie w rakiecie. Leżałem, myśląc o niej, wyobrażałem sobie zwyczaje człowieka. Uczyłem się jego historii, czytałem o instytucji małżeństwa, gdzie płcie przeciwne się łączą w pary, bo się kochają i chcą mieć grzeczne potomstwo. Czytałem, że istnieją prawa, zakazy, wytyczne, nakazy ludzkie, a nawet Prawa Boże. No, i że wierzy się w Boga miłości. "To chyba ten mój." - myślałem wtedy. Aż nie do wiary, bo na samą myśl o takim miejscu, łzy się cisnęły do oka.
"Ziemia, Ziemia, Ziemia" - marzyłem sobie przed snem. - "Niebieska Planeta. Ziemia. Słońce." - I spałem, jak dziecko. Tak słodko.
I wtedy trach! Uderzenie. Spadłem z łóżka. Niespodziewanie całkiem trafiłem na ciało niebieskie, którego z całą pewnością nie było na mapie.
Temperatura w normie, gazy: azot i tlen, domieszki THC i amoniaku - też w normie - sprawdziłem na monitorach. "Na tej planecie powinno być życie." - pomyślałem, a chwilę później już wiedziałem, że jest, bo jedna żyjąca istota puknęła w okienko i pomachała kończyną. Na pierwszy rzut oka - coś człekokształtnego - coś te obrazki z książki przypominającego - ale kto by tam wiedział. Na różnych planetach różne podobne widziałem, więc co o tym wszystkim myśleć - sam nie wiedziałem. Dopiero, kiedy wyszedłem z rakiety i do kontaktu stopnia trzeciego doszło, i do spożycia C2H5OH też, wtedy się dowiedziałem, że to Ziemianin i Ziemia! że nad głową mam Słońce, i że rozmawiam z człowiekiem, i jestem na Niebieskiej Planecie! Zawirowało mi w głowie, zemdlałem.
Ocucił mnie Heniek - tak zwą tego człowieka, o którym wspomniałem. Wspaniały to człowiek. Na zawsze zostanie w mym sercu, nawet gdy spłonie. Warte te chwile, spędzone z nim, całej kosmicznej tułaczki. Powiedział mi jak to jest, jak się żyje. Jak się świnie hoduje, jak w Kościele jest na Mszy, że przeklinać nie wolno, ani nago wychodzić, że C2H5OH nie wolno robić, ale po cichu się pędzi. Tak samo, jak tańczyć nie wolno, ale jak się cicho puści muzykę, to wolno... I tym podobne. Czułem, że jestem w domu nareszcie, że tu osiądę na stałe i się rozpłynę w tej ziemskiej miłości. Och!
Teraz już skończę, bo słyszę kroki. Kończę ten "list", koniec przekazu. O, Boże mój! Ale się boję. O rany. Boże, mój Boże.
No, ale może... Może jak tak sprawdzą się moje teorie, te z watą i te inne, i jak dotrą do kogoś te słowa, to będzie znaczyć, że "jest" takie coś pomiędzy JEST, a NIE MA, i gdzieś tam w środku jest miejsce, gdzie można wszystko, ale nie wszystko się chce. I tam się spotkamy. Może. Może tam pogadamy.
Już są! Pa pa. Do widzenia się z Wami.
Myślokształt Orionson
2
Lecim 
przeszkadzało, ale tu już przesadziłeś.


Oczywiście to nie wszystkie błędy ale czytało się tak szybko, że nie chciałam się odrywac. Tak, więc na błędach się nie skupiałam, wcale i choc humor jaki prezentujesz jest dośc... dosadny a co więcej cała narracja taka jest (co z tą dupą?), to jednak podobało mi się. Może przez ten rytm, sama nie wiem. Tak czy owak muszę sprawdzic jak wyglądają inne twoje pracę, o ile gdzieś tu są a jeśli nie ma, to czekam na coś innego. Podobało mi się i choc fantasy to nie moja bajka, jestem na tak. Aha, właściwie mam zastrzeżenia co do końca -> list już męczy ale rozumiem, że chciałeś to jakoś zamknąc. To tyle. O.
Pozdrawiam serdecznie

przedtem mi to nieMało praktyczna taka praktycznie
przeszkadzało, ale tu już przesadziłeś.
usuwał się?Ksiądz - Książę Kościoła - się na fotelu usuwał na słów tych melodię i monotonię

chyba mangowe? ale jakoś to nie pasuje do resztyI znów robi te mangi oczy.

Oczywiście to nie wszystkie błędy ale czytało się tak szybko, że nie chciałam się odrywac. Tak, więc na błędach się nie skupiałam, wcale i choc humor jaki prezentujesz jest dośc... dosadny a co więcej cała narracja taka jest (co z tą dupą?), to jednak podobało mi się. Może przez ten rytm, sama nie wiem. Tak czy owak muszę sprawdzic jak wyglądają inne twoje pracę, o ile gdzieś tu są a jeśli nie ma, to czekam na coś innego. Podobało mi się i choc fantasy to nie moja bajka, jestem na tak. Aha, właściwie mam zastrzeżenia co do końca -> list już męczy ale rozumiem, że chciałeś to jakoś zamknąc. To tyle. O.
Pozdrawiam serdecznie

"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."
"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde
(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.
"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde
(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.
4
"przedtem mi to nieMało praktyczna taka praktycznie
przeszkadzało, ale tu już przesadziłeś."
Przemyślę sobie. O przesadę rzeczywiście nietrudno.
"usuwał się?Ksiądz - Książę Kościoła - się na fotelu usuwał na słów tych melodię i monotonię

oczywiście OSUWAł miało być

"chyba mangowe? ale jakoś to nie pasuje do resztyI znów robi te mangi oczy.

hm, też możliwe
"(co z tą dupą?)"
Z jaką dupą? Z Moniką? Opętana>egzorcyzmowana>...

Chyba. Możliwe, że jej się upiekło.
Dziękuję za przeczytanie i wyłuskanie błędów
Pozdrawiam
"Jedyne, co jest coś warte w dziele sztuki - to, czego nie można wytłumaczyć."
5
Ja przepraszam za błąd<który w obecnym towarzystwie mógłby pozbawic mnie głowy> Nie "fantasy" jest nie moją bajką a FANTASTYKA
Myślę, że tak będzie lepiej
Zrobiłam sobie skrót myślowy i wyszło... O_o


"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."
"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde
(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.
"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde
(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.
6
Witaj
Przeczytanie Twojego tekstu zmasakrowało mi umysł. To, co sobie przyswoiłem dzięki tej lekturze mnie rozwaliło, ale niezupełnie w dobrym tego słowa znaczeniu.
Czytając początek miałem nadzieję na jakąś wyższych lotów akcję. Dobrym pomysłem okazała się konstrukcja świata. Coś a'la Piekara. Jednak sposób prezentacji zniweczył dobrą ideę.
Błędy spotyka się na każdym kroku. Po znalezieniu któregoś z kolei na pierwszej stronie przestałem już na nie patrzeć, co nie znaczy, że dalej ich nie było. Błędy i "specyficzna" stylistyka. O ile pierwsze można jakoś przeżyć, o tyle to drugie powodowało wymioty. Jak tu się nie denerwować, gdy widzi się coś takiego "tup,tup,tup, cip, cip, cip, trzask, prask, świst, pisk, dupa", czemu to ma służyć? Rozumiem wrzucenie tego raz, w małej ilości. Ale nie... Ty musiałeś napisać tego na całą linijkę. Umieszczasz całe góry czasowników bądź przymiotników luźno ze sobą związanych. Po co? Po co to wymieniać? Kompletnie bez sensu.
W międzyczasie, gdy przeczytałem o tym, że potrzebne były widły, od razu pomyślałem o Jakubie Wędrowyczu myślałem, że to w tym kierunku pójdzie...
Dalej. O ile mniej więcej do połowy czytało się zgrabnie (gdy Monika jest u księdza) o tyle później, rozmyślania duchownego, list tego Ufola staje się kompletnym bełkotem. Dobra, żeby nie było, że jestem jakiś nieżyczliwy powiem, że podobały mi się rozważania na temat wolności. Cała reszta to jednak kompletny stek bzdur. Może chodziło o to, że po pijaku należy to czytać? Nie wiem. Dla mnie to była jakaś abstrakcja.
Podsumowując, tekst jest nienajwyższych lotów. Słaby ze względu na konstrukcję, gramatykę i stylistykę. Dobry mógłby okazać się pomysł, ale o nim niewiele mogę powiedzieć bazując na tym opowiadaniu.
Oczywiście to moja opinia i wiele osób się ze mną nie zgodzi. Nie chce tu uchodzić za jakiegoś profesora filologii, bo sądząc z postów poprzedników, podobało im się. Dlatego zakończę w tym miejscu, żeby nie narażać się na krytykę ze strony braci autorów.
Wybacz mi, jeśli mój komentarz w jakiś sposób Cię obraził. Nie było to moim zamysłem.
Pozdrawiam serdecznie.
Danek
Przeczytanie Twojego tekstu zmasakrowało mi umysł. To, co sobie przyswoiłem dzięki tej lekturze mnie rozwaliło, ale niezupełnie w dobrym tego słowa znaczeniu.
Czytając początek miałem nadzieję na jakąś wyższych lotów akcję. Dobrym pomysłem okazała się konstrukcja świata. Coś a'la Piekara. Jednak sposób prezentacji zniweczył dobrą ideę.
Błędy spotyka się na każdym kroku. Po znalezieniu któregoś z kolei na pierwszej stronie przestałem już na nie patrzeć, co nie znaczy, że dalej ich nie było. Błędy i "specyficzna" stylistyka. O ile pierwsze można jakoś przeżyć, o tyle to drugie powodowało wymioty. Jak tu się nie denerwować, gdy widzi się coś takiego "tup,tup,tup, cip, cip, cip, trzask, prask, świst, pisk, dupa", czemu to ma służyć? Rozumiem wrzucenie tego raz, w małej ilości. Ale nie... Ty musiałeś napisać tego na całą linijkę. Umieszczasz całe góry czasowników bądź przymiotników luźno ze sobą związanych. Po co? Po co to wymieniać? Kompletnie bez sensu.
W międzyczasie, gdy przeczytałem o tym, że potrzebne były widły, od razu pomyślałem o Jakubie Wędrowyczu myślałem, że to w tym kierunku pójdzie...
Dalej. O ile mniej więcej do połowy czytało się zgrabnie (gdy Monika jest u księdza) o tyle później, rozmyślania duchownego, list tego Ufola staje się kompletnym bełkotem. Dobra, żeby nie było, że jestem jakiś nieżyczliwy powiem, że podobały mi się rozważania na temat wolności. Cała reszta to jednak kompletny stek bzdur. Może chodziło o to, że po pijaku należy to czytać? Nie wiem. Dla mnie to była jakaś abstrakcja.
Podsumowując, tekst jest nienajwyższych lotów. Słaby ze względu na konstrukcję, gramatykę i stylistykę. Dobry mógłby okazać się pomysł, ale o nim niewiele mogę powiedzieć bazując na tym opowiadaniu.
Oczywiście to moja opinia i wiele osób się ze mną nie zgodzi. Nie chce tu uchodzić za jakiegoś profesora filologii, bo sądząc z postów poprzedników, podobało im się. Dlatego zakończę w tym miejscu, żeby nie narażać się na krytykę ze strony braci autorów.
Wybacz mi, jeśli mój komentarz w jakiś sposób Cię obraził. Nie było to moim zamysłem.
Pozdrawiam serdecznie.
Danek
- This is jachtinnnnnnnnnng! *boot* -
7
Wybacz mi, jeśli mój komentarz w jakiś sposób Cię obraził. Nie było to moim zamysłem.
Ależ nie. "Ewangelia Wolności" to tekst skonstruowany dość ryzykownie. Zdawałem sobie sprawę, że nie każdemu się będzie podobać. Gusta i guściki, prawda? Jeden woli ułożone brunetki, a inny szalone blond sex-bomby. Ten tekst to raczej do tych drugich bym przyrównał.
Zazwyczaj piszę zupełnie inaczej, raczej klasycznie, a tu to to taki eksperymencik. Ja uważam, że udany. A zabawa podczas pisanie też była przednia.
Dziękuję za komentarz. (może wkrótce wrzucę coś "normalnego")

"Jedyne, co jest coś warte w dziele sztuki - to, czego nie można wytłumaczyć."
8
Hmm... Niekiepskie!
Najlepszy kawalek Henka. Troszke tylko atrybuty Wedrowycza trzeba wygumowac. Raczej w kierunku "Konopielki".
Troche mnie dziwi to henkowe technikum...
Z Ksiedzem gorzej i robi sie juz z tekstu "Lokomotywa" Tuwima. IMHO niepotrzebnie.
Najslabszy kawalek Ufoka niestety. Nie trzyma tempa i stylizacji. Trzepa bylo ciongnonc stylem z henkowej czesci.
Kilka fraz mnie powalilo. Np.: "chrząszcz szczy w trzczcinie"
Sadze, ze surowka to jest, ale fajnie sie czyta i parsknac smiechem sie zdarzylo. Jakby poprawic stylizacje, dopracowac slabsze miejsca i wyczyscic zbedne wylgaryzmy, to byloby calkiem niezle.
Pozdr
Krzysiek
Najlepszy kawalek Henka. Troszke tylko atrybuty Wedrowycza trzeba wygumowac. Raczej w kierunku "Konopielki".
Troche mnie dziwi to henkowe technikum...
Z Ksiedzem gorzej i robi sie juz z tekstu "Lokomotywa" Tuwima. IMHO niepotrzebnie.
Najslabszy kawalek Ufoka niestety. Nie trzyma tempa i stylizacji. Trzepa bylo ciongnonc stylem z henkowej czesci.
Kilka fraz mnie powalilo. Np.: "chrząszcz szczy w trzczcinie"

Sadze, ze surowka to jest, ale fajnie sie czyta i parsknac smiechem sie zdarzylo. Jakby poprawic stylizacje, dopracowac slabsze miejsca i wyczyscic zbedne wylgaryzmy, to byloby calkiem niezle.
Pozdr
Krzysiek
9
Widzę, że na tym forum starannie analizuje się teksty pod względem skojarzeń i nawiązań do znanych pozycji literackich.
Co forum, to obyczaj.
Wcześniejszy koment mówi coś o Piekarze i "Wędrowyczu" Pilipiuka, i wyczuwa się w nim (a może tylko ja czuję) rozczarowanie, że skoro pojawiły się widły, to powinno się też pojawić silniejsze nawiązanie do Jakuba W., a skoro później pojawia się Inkwizycja, to powinienem dać więcej Mordimera...
Tymczasem kiedy pisałem o widłach ani mi przez myśl nie przeszło o Wędrowyczu, a kiedy o Inkwizycji, podobnie, też nawet nie pomyślałem o Piekarze. Teraz pewnie rozczarowałem Was jeszcze bardziej
Cóż. A muszę jeszcze bardziej - otóż Tuwim też mi nie przyszedł do głowy.
Znam Piekarę, Tuwima, Pilipiuka i czytałem, więc nie wykluczam, że coś się zalęgło i to coś na podświadomce to weszło. Chyba wszystko, co czytamy, widzimy i słyszymy na jakiś tam wpływ na to, co potem klikamy. Tak myślę. Ale nie trzeba się chyba spinać i starać o nawiązania. że jak np. widły i bimber, to zaraz Pilipiuk, bo widły to normalny sprzęt gospodarski, a bimber - ulubiony trunek
A jak św. Inkwizycja, to zaraz Piekara. Tymaczasem Piekara nie wymyślił średniowiecza 
Pozdrawiam serdecznie

Wcześniejszy koment mówi coś o Piekarze i "Wędrowyczu" Pilipiuka, i wyczuwa się w nim (a może tylko ja czuję) rozczarowanie, że skoro pojawiły się widły, to powinno się też pojawić silniejsze nawiązanie do Jakuba W., a skoro później pojawia się Inkwizycja, to powinienem dać więcej Mordimera...
Tymczasem kiedy pisałem o widłach ani mi przez myśl nie przeszło o Wędrowyczu, a kiedy o Inkwizycji, podobnie, też nawet nie pomyślałem o Piekarze. Teraz pewnie rozczarowałem Was jeszcze bardziej

Znam Piekarę, Tuwima, Pilipiuka i czytałem, więc nie wykluczam, że coś się zalęgło i to coś na podświadomce to weszło. Chyba wszystko, co czytamy, widzimy i słyszymy na jakiś tam wpływ na to, co potem klikamy. Tak myślę. Ale nie trzeba się chyba spinać i starać o nawiązania. że jak np. widły i bimber, to zaraz Pilipiuk, bo widły to normalny sprzęt gospodarski, a bimber - ulubiony trunek


Pozdrawiam serdecznie
"Jedyne, co jest coś warte w dziele sztuki - to, czego nie można wytłumaczyć."
10
Pisze o tym jak odbieram tekst z pozycji czytelnika.
Bo przecierz to jest wiersz:
"A pot z czoła leci i skroni.
Ciureczkiem w dół, cała rzeczka.
Z boku jej noska, przez czarne usteczka,
a dalej po szyi smukłej (już z węglem)
pod kołnierz i między cycki.
A stąd do pępka i niżej - po brzuszku
- w sam środek... Między nogami,
po łydkach, w trzewiczki."
Przeczytaj na glos to uslyszysz rytm Tuwima z jego wierszy dla dzieci. Tak chatakterystyczny, ze rzuca mi sie na uszy. Brzechwa przykladowo jest zupelnie inny. Byc moze za duzo sie tego na czytalem, zwlaszcza na glos
Zabawnie kiedys powiedzial Mlynarski - ta piosenka jest zerznieta z tylu utworow Wysockiego, ze trudno powiedziec z ktorego. I wlasnie czesto piszac nie widzimy, ze podswiadomie przejmujemy elementy czyjegos stylu. Wyzwolic sie z tego to sztuka.
W zalewie tandety i w krolestwie sequeli, najcenniejsza jest oryginalnosc, niestety dorobienie sie charakterystycznego stylu jest trudne. Nadmierna intertekstualnosc takze na dluzsza mete meczy.
Jednak kilka fraz jest bardzo blyskotliwych i to jest cenne.
Pozdr
Krzysiek
Bo przecierz to jest wiersz:
"A pot z czoła leci i skroni.
Ciureczkiem w dół, cała rzeczka.
Z boku jej noska, przez czarne usteczka,
a dalej po szyi smukłej (już z węglem)
pod kołnierz i między cycki.
A stąd do pępka i niżej - po brzuszku
- w sam środek... Między nogami,
po łydkach, w trzewiczki."
Przeczytaj na glos to uslyszysz rytm Tuwima z jego wierszy dla dzieci. Tak chatakterystyczny, ze rzuca mi sie na uszy. Brzechwa przykladowo jest zupelnie inny. Byc moze za duzo sie tego na czytalem, zwlaszcza na glos

Zabawnie kiedys powiedzial Mlynarski - ta piosenka jest zerznieta z tylu utworow Wysockiego, ze trudno powiedziec z ktorego. I wlasnie czesto piszac nie widzimy, ze podswiadomie przejmujemy elementy czyjegos stylu. Wyzwolic sie z tego to sztuka.
W zalewie tandety i w krolestwie sequeli, najcenniejsza jest oryginalnosc, niestety dorobienie sie charakterystycznego stylu jest trudne. Nadmierna intertekstualnosc takze na dluzsza mete meczy.
Jednak kilka fraz jest bardzo blyskotliwych i to jest cenne.
Pozdr
Krzysiek
11
Dobrze Waśc prawisz i nie będę się spierać. Coś w tym jest. Powiem tylko, tak na marginesie, że zaskoczyłeś mnie swoim wyborem fragmentu przykładowego
:idea: Po cichu tylko liczyłem, że utkwi to komuś w pamięci (zwłaszcza komuś z męskiej części "publiczności") no i proszę bardzo - się nie przeliczyłem 


"Jedyne, co jest coś warte w dziele sztuki - to, czego nie można wytłumaczyć."
12
Owszem, udany. Trochę na zasadzie "inności" w stosunku do tego, co zwykle kojarzy się z fantastyką, a trochę ze względu na styl. Bo większość rzeczy, które zwykle wytknąłbym jako błędy stylistyczne, tutaj nie razi szczególnie, jest strawna z uwagi na osobę narratora.valdens pisze:to taki eksperymencik. Ja uważam, że udany. A zabawa podczas pisanie też była przednia.
Wierzę, iż bawiłeś się nieźle, to się czuje, ale mam nieokreślone wrażenie, że w paru miejscach nie poszedłeś na całość. że można było mocniej pojechać po bandzie.
Nie ma tu głębi, przytłaczającej penetracji zagadnienia istoty bytu, czy choćby próby sformułowania jakiejś odkrywczej tezy. I całe szczęście, bo w rezultacie całkiem udanie kpisz sobie z męsko-damosko-religio-kosmito sposobu percepcji rzeczywistości.
Trzymaj się!