
Był piątkowy letni wieczór, a ja jak zwykle siedziałam zatopiona w moim fotelu z kotem na brzuchu. Dzisiaj był już „Leon Zawodowiec”, „Piękny umysł” i „Przerwana lekcja muzyki”. Ten ciężki maraton zatopił mnie jeszcze bardziej w dołującym nastroju. Depresja – można to chyba tak nazwać.
Pod koniec napisów „Przerwanej..”, nieodgadnionym sposobem miałam przed sobą cztery litrowe opakowania po lodach śmietankowych. Muszę przyznać, że było to dziwne. Po pierwsze, dla średniego wzrostu zgrabnej kobietki jest to zastanawiające (z powodów czysto babskich: „Do cholery! czemu ona jest taka chuda!”); a po drugie, ja nie lubię lodów śmietankowych. Można jeszcze dodać fakt, że jest to pewnego rodzaju wyczyn ze względów pojemnościowo-żołądkowych. Głębsze zastanowienia nad tym problemem nie dawały mi żadnej satysfakcji, więc dałam sobie z nimi spokój.
W tej chwili interesuje mnie tylko moja depresja. Mary twierdzi, że urojona, ale ona nie jest dla mnie osobą obiektywną. Zresztą, nawet jeśli ma rację to nadal jestem chora, bo wychodzi mi z tego schizofrenia.
Odrywając się od mojej osoby, Mary to Maria Zinkiewicz, moja serdeczna przyjaciółka, studiuje psychologię i może dlatego w ogóle się moimi problemami nie przejmuje. Kocham ją jednak, miłością wielką i bez niej chyba bym zdechła w tej mojej kawiarni; bo ja kelnerką jestem. Z przymusu.
A tak generalnie to mój problem polega na tym, że jestem sama. Nie mam faceta, a jest mi potrzebny na wczoraj. Broń Boże, jakiś książę z zasranej bajki! Prawdziwy, porządny facet, konkretny, a nie jakiś tam laluś. Najlepiej jakiś drwal. o! drwal! Domek w lesie i gromadka krasnoludków - to byłoby niezłe.
Tak, to musi być schizofrenia. Za dużo sobie wyobrażam.
Z ciężkim sercem, a jeszcze bardziej ciężkim żołądkiem wstałam z fotela i nieco chwiejnym krokiem ruszyłam do łazienki. Przy okazji wywaliłam na podłogę miskę z orzeszkami, wypowiadając kilka niecenzuralnych określeń.
- Nie będę sprzątać. Do jutra mi to przecież nie zgnije. – mruknęłam do siebie i poszłam zrobić sobie dawno obiecywaną kąpiel. Ta przyjemność trochę poprawiła mi humor i położyłam spać z myślą, że przecież jutro może być lepiej.
Na dźwięk mojej ukochanej „Save tonight” zwlekłam się z łóżka najwolniej jak potrafiłam. Nie dało mi to kompletnie żadnego zysku, bo na przygotowanie się do wyjścia zostało mi 6 i pół minuty, co przy moich potrzebach jest czasem zdecydowanie za krótkim. Wychodząc z mieszkania mignęłam sobie przed lustrem, dzięki czemu zostałam nieco pocieszona, bo nie wyglądałam tak źle jak powinnam. Z tego wszystkiego zapomniałam nakarmić Kleofasa. Trudno. Najwyżej schudnie.
Między moim mieszkaniem na Koszykowej a kawiarnią jest jakieś 15 min drogi kiedy się człowiek spieszy, a z niewyjaśnionych względów zrobiło się dziś 9. Może powinnam zostać lekkoatletyczką zamiast pracować w kawiarni? Chyba już za późno.. Chociaż zawsze mogę być trenerem. Absurdalna myśl.
Kiedy wpadłam do lokalu, Ewa przygotowała już praktycznie wszystko do dziennego funkcjonowania, a mnie podsumowała tylko niezbyt przyjemnym spojrzeniem, nie odezwała się słowem. Zresztą, jak zwykle. Poszłam na zaplecze, ubrałam się w nasz wspaniały uniformik i przykładnie zaczęłam pracę.
Do ósmej nie miałam nawet chwili, żeby chociaż pomyśleć o własnym śniadaniu, bo musiałam myśleć o tej podstawowej potrzebie tłumu zaspanych warszawiaków. Dopiero tu widać jak bardzo nie mamy dla siebie czasu w dzisiejszym świecie. Latamy tylko nakręceni jak te maszyny, robiąc wszystko machinalnie, nawet zbyt się tym nie przejmując, bo nasze „Ale ten świat pędzi!” staje się też przyzwyczajeniem. Kiedy wreszcie mogłam wypić sobie kawę, bo zrobiło się tymczasowo pusto, jak na złość, do kawiarni weszła dziewczyna w czerwonym płaszczu.
- Poproszę kawę bez cukru, tylko zwykłą, nie tę rozpuszczalną – rozejrzała się po wystawie – i jakieś ciastko. Jakiekolwiek.
- Już podaję. – powiedziałam, może niezbyt uprzejmym tonem, ale to i tak był najlepszy ton, jaki w tej sytuacji udało mi się wydobyć. Zrobiłam, jej tę kawę i podałam razem z kawałkiem napoleonki. Co też nie było bardzo grzecznie wykonane. Teraz jak o tym myślę to cieszę się, że Ewy wtedy nie było. Pięć minut rozmowy z Jeznachem i pensja kolejny raz obniżona. A podobno taki wspaniały kraj. Wracając do dziewczyny to też powinnam jakiś odpowiedni komentarz otrzymać, a ona tylko promiennie się uśmiechnęła i odwróciła do okna, przyglądając się życiu na ulicy. Pomyślałam, że jest jakaś dziwna, ale tak właściwie to teraz wszyscy dziwni, a ona jest raczej inna pozytywnie, więc czego się czepiać. To raczej ze mną jest problem.
Po wypiciu kawy, zjadłam śniadanko i zaczęłam sprzątać. Dochodziło południe, a w kawiarni siedziała tylko dziewczyna, więc nie pozostawało mi nic innego. Nagle z zaplecza wypadła Ewa, rzucając tylko, że ona już skończyła na dzisiaj i zostaję sama. Jak dla mnie to lepiej, działa mi ta kobieta na nerwy.
Pół godziny później nie miałam już nic do roboty i usiadłam sobie spokojnie przy jednym ze stolików, żeby poczytać gazetę. Pomijając dział polityczny, przeszłam od razu do kultury, bo to nie był dobry moment na kolejne nerwy. Kiedy przeglądają kolejne rubryki ponownie dotarłam do górnej krawędzi strony, nad błękitną ramką z napisem „Książka”, ukazała mi się para zielonych oczu, niewątpliwie pięknych, ale i kobiecych, bo podkreślonych makijażem. Odłożyłam gazetę i okazało się, że dziewczyna w płaszczu siedzi przede mną i uważnie mi się przygląda.
- Mogę czymś jeszcze pani służyć? – zapytałam
- Chciałam zapłacić za śniadanie. – odpowiedziała dziewczyna, równie przyjemnym i ciepłym głosem co przy zamówieniu.
„Najwyższa pora” – pomyślałam. Siedziała tu już w końcu dwie godziny, chociaż to co zamówiła już dawno jej się skończyło, ale nie płacą mi – mniejsza o to ile – za to żeby spokojnych klientów odstraszać. Poszłyśmy do kasy, ona uregulowała rachunek, a ja już miałam zająć się gazetą, gdy spostrzegłam, że dziewczyna nadal przede mną stoi opierając się o ladę.
- Nie wiem o co pani chodzi, ale chciałabym zająć się już sobą, więc skoro jest jakiś problem, niech mi pani powie i po sprawie – powiedziałam, zastanawiając się czy jakbym była niegrzeczna to szybciej stąd by wyszła. Tyle, że wtedy pewnie nie przyszłaby ponownie.
Dziewczyna uśmiechnęła się i oparła brodę na dłoni.
- Jestem Majka.
- A ja jestem Weronika, bardzo mi miło, ale nie wiem co to ma do rzeczy. – odpowiedziałam, jednocześnie czując jakieś dziwne ściskanie w klatce piersiowej, jakby przeczucie mówiło mi, że coś nie gra.
- Mi też jest przyjemnie poznać ciebie. Chociaż często tu bywam i znam cię z widzenia. Robisz pyszną kawę.
Z widzenia? Pierwszy raz ją widzę! Może i nie mam pamięci do twarzy, może jestem zaspana i działam jak robot, ale chyba bym ją kojarzyła. Chyba.
- Nie wiem do czego prowadzi ta rozmowa i chcę ją jak najszybciej zakończyć, więc jeżeli nic więcej nie zamawiasz, to daj mi już spokój. – to mówiąc, udałam się do swojego stolika i gazetki.
Dziewczyna zastąpiła mi drogę.
- Chciałabym, żebyś pojechała ze mną do Paryża. – powiedziała machając mi przed nosem dwoma biletami lotniczymi.