Zapraszam do lektury.
PS. Nie wiem kto zajmuje się uaktualnianiem alfabetycznej listy opowiadań w dziale Zweryfikowane, ale byłbym wdzięczny za uzupełnienie jej o moje wcześniejsze opowiadanie, które to dziwnym sposobem tam sie nie znalazło. Dla ułatwienia podaję link : http://pisarze.mojeforum.net/viewtopic.php?t=3162. (ach ci wstrętni spece od autoreklamy)
Teraz już naprawdę zapraszam do lektury.

Siedział już na tronie swym, widmowym, dziewiątą dekadę, w pozycji majestatu bijącego z każdego fragmentu ciała i odzienia. Zapatrzony w dal, tę na dole, należną mu mocą prawa władcy jako królestwo. Perłową dłonią napierał na błyszczące rubinem oparcie, drugą zaś, matową obsydianem, podpierał podbródek. Wyglądał jak myśliciel rozwiązujący skomplikowane równanie arytmetyczne, bądź tez filozof rozważający zagadnienia bytu. Nie garbił się jednak, nie pochylał przesadnie głowy, twarzą nie zdradzał niczego. Była ona nieprzenikniona, jak zwykle, jedynie oczy, małe i duże, wąskie i szerokie, zielone, piwne i błękitne jednocześnie rzucały zamglone spojrzenie przeszywające głębią. Porażała ta bystrość, stawiająca przed obserwatorem imaginacje błyskawic tańczących na obrzeżach tęczówek. Każda następna wydawała się dochodzić dalej, nim wniknęła w bezdenne czeluści białek. Czasami udawało im się umknąć, rozedrzeć na pół nieboskłon, zagrzmieć ogłuszająco, lecz działo się to tylko wtedy, kiedy mój Pan pozwalał sobie na gniew. W tej chwili był daleko od niego. W tej chwili milczał, z licem ściągniętym troską. Chyba, że to tylko imitacja, wymysł mój, bo jeśli dostrzegam teraz jej wyraz to znaczy...
- Podejdź Michale.
Głos jego był uprzejmy, o czystej, przyjemnej intonacji. Kryła się za nim siła, której nikt i nic nie mogło się sprzeciwić, władczość bijąca z każdej sylaby, na tyle wyraźna by zauważyć i usłuchać, na tyle powściągana, by nie zrazić. Gdy podszedłem, rzekł:
- Nie musisz czytać moich zachowań. Wiesz, że możesz zapytać.
Czerwono-blade wargi ułożyły się w nikłym uśmiechu. W zestawieniu z nieobecnym spojrzeniem wyglądało to strasznie, lecz umiałem skupić swoje własne na właściwym i pokierować je pokornie na stopy. Widoczne na nich blizny przejmowały mnie tylko bezpiecznym smutkiem.
- Mój Pan zdaje się być czymś zafrasowany.
Przez chwilę milczał, zastygły jak kamień w uśmiechu, który poszerzać zaczął się dopiero gdy odrzucił głowę do tyłu. Zaraz po tym, ku memu zdumieniu, ujął w mocnym uścisku poręcz tronu i wstał, ruchem lekkim i zgrabnym, nie tracąc nic ze swej dostojności. Wręcz przeciwnie, gdy stanął przede mną wyprostowanym, zdawał się emanować aurą takiej potęgi, że z trudem przyszło mi powstrzymać się od spłoszenia. Pan mój już od eonów nie wstawał bez wyraźnej potrzeby, kiedy jednak to robił, można było spodziewać się po nim zdecydowanych, czasem gwałtownych działań. Na wszelki wypadek przygotowałem się na wybuch gniewu lub wnikliwą spowiedź, poszukując winy w swych ostatnich postępowaniach. Niepotrzebnie, jak się okazało. Mój władca przeciągnął niedbale stawy rąk, co wespół z nieschodzącym z lica grymasem zadowolenia pozwoliło mi na uspokojenie sumienia. Przynajmniej na ten krótki moment, w którym konfidencja nie przysłoniła rzeczywistych powodów powstania.
- Dobrze jest czasem rozprostować kości.
To rzekłszy, odwrócił się do mnie plecami, skinieniem dłoni wydając polecenie pójścia za sobą. Gdyby tylko zechciał, z łatwością wypełniłby mą świadomość odpowiednim imperatywem, co kosztowałoby mniej energii, i nie pozwoliłoby nawet na cień wahania, czy sprzeciwu. Ludzki gest, nie pierwszy już podczas tego spotkania, wzbudził we mnie niepokój.
Szliśmy przez czas jakiś w milczeniu słów i ciszy umysłów, pozwalając zmysłom na całkowite poddanie się otaczającym nas bodźcom. Miękki, mlecznobiały dywan pieścił nasze podeszwy, a czyste powietrze przenikliwie napełniało nozdrza najcudniejszymi zapachami. Wystarczyło tylko zamknąć oczy, by zobaczyć ogród: przepych zieleni traw i liści, bogactwo kolorów rozkwitniętych pąków, słodycz dojrzałych owoców, harmonię, z jaką wszystko to zostało dopasowane, by cieszyć oczy i koić duszę. Uwielbiałem to miejsce, potrafiłem zanurzać się latami w każdej nieskończonej części piękna, próbując ogarnąć całym sobą istotę doskonałości stworzenia, jaką reprezentowały, szukając jednocześnie przez proste porównanie ułomności własnego jestestwa. Znałem całym sobą każdy zakątek. Właśnie dlatego mój lęk nasilił się, gdy na policzku poczułem muśnięcie zimnego wiatru. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś takiego. Nieopatrznie przyśpieszyłem kroku. Pan mój szedł powoli przodem, lecz domyśliwszy się mego zdenerwowania narzucił mocniejsze tempo.
I wtedy właśnie wyszliśmy z enklawy piękna, wprost na pole szarej pustki. Grunt zdawał się tutaj niewiele jaśniejszy od nieba, chciwie wypełniającego całą dostępną przestrzeń. Nozdrza wychwytywały cierpki aromat wilgoci. Bariera spokojnego skupienia załamała się z chwilą wkroczenia w granicę tego miejsca. Znienacka zaatakowany milionem chaotycznych myśli i pojęć złapałem się za skronie. Potem rzuciłem krótkie spojrzenie na władcę, jakby zapytując dlaczego znaleźliśmy się tutaj. Trwało to nie dłużej niż mrugniecie, lecz wystarczyło, bym natychmiast pożałował. Miliony zmieniły się w miliardy.
Potem wszystko ucichło, a ciśnienie wróciło do normy. Poczuwszy ulgę wydałem z siebie głośne westchnienie, nie bacząc, jak może zostać ono odebrane. Wiedziałem już, że w tym miejscu można czytać ze mnie jak z otwartej księgi, daremny był więc wszelki wysiłek jej zamknięcia.
Pan popatrzył na mnie z na wpół zmrużonych powiek, po czym zasnuł swe oblicze nieprzejrzanym cieniem. Tak jak podejrzewałem, czekać mnie miała konfesja.
- Gdy szliśmy ogrodem, zdenerwowałeś się.
Stwierdzenie to zostało wypowiedziane głosem wyprutym z jakichkolwiek emocji. Pomimo braku właściwej intonacji, wiedziałem, że muszę teraz odpowiedzieć. Władca mój nie miał w zwyczaju zadawania pytań.
- Po raz pierwszy odkąd istnieję, napotkałem tam chłód, mój Panie.
- Przejęło Cię to lękiem. Napełniło dokuczliwym poczuciem obcości dobrze znanego.
Skinąłem głową. Moje przypuszczenia odnośnie natury tego miejsca potwierdziły się. Słowo, gest, najbardziej niewyrazista myśl, zdradzały wszystko, co mój Pan chciał zobaczyć. Nie byłem zdolny do oparcia się temu, zresztą sam zamiar mógł zrodzić podejrzenia. Ale jakiego gatunku? Czemu służyć ma nasza tutaj obecność, toczona rozmowa? Mógłbym rodzić setki pytań, i każde doszłoby doń jako jasna i przejrzysta wiadomość, iż jestem teraz nagi i bezbronny, zdany wyłącznie na rozum, pozbawiony jakiegokolwiek oparcia i punktu zaczepienia. Czy o to właśnie mu chodziło? Chciał zobaczyć mnie w tym stanie? Tracę nad sobą kontrolę, nie jestem w stanie spływającego ze mnie potoku pytań rozbijających się o kamienie nim zdążę z powrotem wrócić je do źródła. Widzi wszystko. Widzi, patrzy, i nie odpowiada. To takie poniżające...
- Boisz się mnie Michale?
Jeśli sądziłem wcześniej, że jestem nagi, teraz musiałem stać odarty ze skóry. Kłębek nerwów, kumulowanych z każdą nieopatrznie zdradzoną myślą. Mój Pan zadał pytanie. Bezpośrednie pytanie! Przestałem rozumieć sytuacje. Przyznałem to, najwyraźniej jak tylko potrafiłem.
Jakby czekał na ten moment. Dokładnie w chwili, w której ma jaźń zdawała się całkowicie wyzwolić, nakazał jej wrócić do posłuszeństwa. Miliardy chaotycznych myśli znikły jak ucięte nożem. Znowu byłem w stanie myśleć trzeźwo, logicznie i z należnym stanowisku spokojem. Potrafiłem już również udzielić odpowiedzi.
- Mój Pan wie, że to bez znaczenia. Miłość ma i oddanie są silniejsze od kilku palących promyków niepokoju.
- Mimo to czasami zdarza Ci się pomyśleć o ucieczce, z dala od mej obecności.
Tym razem ubrał w wypowiedź w tak protekcjonalny ton, że poważnie zastanowiłem się czy nie ma przypadkiem racji i czy owo „czasami” właśnie nie nadeszło. Zachowanie mego Pana zadziwiało mnie coraz bardziej. Nigdy wcześniej nie byłem uczestnikiem, ani nawet świadkiem podobnej z nim rozmowy. Wydawał się diametralnie innym od tego, kogo zdawało mi się pamiętać, odmieniony czymś stanowiącym dla mnie mistyczny czynnik nie mieszący się w ramach pojmowania, na które potrafiłem się zdobyć. Twarz jego była nadal nieodgadnioną pantomimą, lecz w jasności, jaką wokół siebie roztaczał dostrzegłem małe motyle cienia, ledwie możliwą skazę na doskonałości wizerunku.
Nie zdążyłem zastanowić się nad odpowiedzią. Nim zacząłem ją układać, Pan mój rzekł monotonnie i łamliwie:
- Przyjmijmy, że się mnie boisz. Służysz wiernie i dobrze, wysłuchujesz z uwagą, nie skarżysz się, wydajesz się zawsze gotowy do poświęceń dla mej woli. W głębi siebie jednak to nie ja wpływam na twą lojalność i rzetelność, lecz strach, który w tobie wzbudzam. Tutaj, w tym miejscu, gdzie nici prawdy i ułudy zwijają się w jednej szpuli wyszło to dobitnie, Michale.
Milczałem nie wiedząc, co odrzec, ani jak się zachować. Mogłem się bronić, przekonywać Mego Pana jak bardzo się myli, że to głównie miłość każę mi stać u jego boku. Czy to by jednak cokolwiek zmieniło? Miał przecież rację, odczuwałem teraz trwogę. Odczuwałem ją zawsze, kiedy stawałem przed obliczem mego władcy. Miłowałem go szczerze i podziwiałem, byłem gotowy oddać dla niego wszystko, co posiadałem, łącznie z duszą. Teraz jednak to wszystko zdawało się ledwie bladym, niewyraźnym odbiciem w wodzie zmąconej mułem bojaźni. Oczyścić mogłem się wyłącznie pokorą.
- Masz rację Mój Panie. Czasami wzbudzasz we mnie strach.
Nie wiedziałem, czego mogę spodziewać się po tym wyznaniu. Może donośnego gromu, wybuchu gniewu? Pomruku dezaprobaty? Nawet śmiech zdawał mi się w zaistniałej sytuacji wcale prawdopodobną reakcją. Pan Mój zachował jednak niewzruszenie. Oderwał wzrok od mej pochylonej nisko sylwetki, kierując go na grafitowe podłoże. Ledwo dostrzegalna fala przebiegła przez powierzchnię, za nią zaś ruszyły następne. Utwardzony grunt zaczął rzednąć i zapadać się od środka, a krawędzie wytworzonej w ten sposób studni zaczęły rozchodzić się w przeciwne strony. Szeroka średnica okręgu odkryła panoramę znajdującego się pod naszymi stopami królestwa. Pokryte całunem czarnej jak smoła nocy, gdzieniegdzie przetykanym promieniem zapalonych świateł domostw i odblaskiem gwiazd, zdawało się ciche i spokojne, jak uśpione niemowlę, w każdej chwili gotowe obudzić się z krzykiem.
- Czy wzbudzałbym większy, gdybym to wszystko zniszczył?
Szok był zbyt wielki, bym mógł poskładać myśli przed wykrzyczeniem:
- Zniszczyć?! Ależ Mój Panie, dlaczego miałbyś zrobić coś takiego?!
- Ponieważ mogę.
- Lecz cóż będzie z Twoimi poddanymi? A trud który włożyłeś w stworzenie?
Roześmiał się głośno, lecz nie było w tym rozbawienia. Firmament nad naszymi głowami zaczął zajmować się purpurowym płomieniem. Ostry, mroźny, przenikliwy wiatr przetoczył się po równinie.
- Lud mój już dawno obrał własną drogę. Pozwoliłem mu na szeroki zakres wolności, zużytkował ją wedle potrzeb i zachcianek. Większość napawa mnie wstrętem. Reszta zasługuje tylko na politowanie. Stworzenie zaś było proste i z początku przyjemne. Konieczność utrzymania tego, co zbudowałem wyłącznie nużyła. Jestem zmęczony Michale.
- Panie, Lud Twój Cię potrzebuje. Codziennie zanoszą modły, ufają w Twą opatrzność, chylą czoła przed majestatem...
- Lud Mój to zbieranina zwierząt zarażonych egoizmem samouświadomienia! Ofiary rozumu, w kajdanach popędu, niewolnicy własnych emocji – nic więcej! Słabe, kruche, wiecznie głupie stado owieczek prowadzących się na rzeź!
Piorun wystrzelił w górę, rozdzierając przestrzeń na dwie części. Oślepiający blask przygasł, odsłaniając wysoką aż po horyzont srebrzystą iglicę o postrzępionych krawędziach. Miękkie podbrzusze niebios, ugodzone, wylało krople deszczu. Z początku kilka delikatnie spłynęło nam po policzkach, wsiąknęło we włosy, zwilżyło szaty. Z każdym mrugnięciem powiek opad przybierał na sile. Nie minęła dłuższa chwila jak staliśmy po kostki w wodzie, siekani ulewą. Uszy nie wyłapywały charakterystycznego szumu i plusku, cisza wokół pozostała niezmącona. Wydany przeze mnie szept zabrzmiał kuriozalnie donośnie.
- Oni wierzą w Ciebie...
- Bo nie są zdolni wierzyć w samych siebie!
Przygasił mnie niczym świece, nie słowem, lecz wewnętrznym nakazem. Wyczyścił umysł mój z argumentów, ucinając tym samym dalszą dyskusję. Nie życzył sobie rady odżegnującej od postawionego zamierzenia. Każda próba złamania narzuconego przezeń prawa, wiązała się z okrutnym bólem, sięgającym najdalszych zakamarków mej istoty. Tak bardzo pragnąłem, by to wszystko okazało się tylko wymyślną grą, specyficznym żartem tudzież rozrywką znudzonego hegemona. Było to jednak tylko prymitywne oszukiwanie samego siebie.
- Czy ja jestem zły Michale?
- Nie, Mój Panie.
- A czy jestem dobry?
- Oczywiście, że nie, Mój Panie!
Zadumał się chwilę nad tym, co usłyszał.
- A więc jaki jestem?
Odrzekłem bez wahania.
- Jesteś boski.
Pochylił głowę, jakby ważył każdy szczegół tego dialogu.
- To wielka odpowiedzialność być boskim, Michale. Każdego dnia budzić się z tą świadomością, każdego próbując sprostać wyzwaniu, jakie ze sobą niesie. Kiedyś byłem młodszy, pełen energii i świeżych pomysłów. Dzięki nim wywalczyłem sobie tron w sercach swych poddanych, przekształciłem świat zgodnie z własnym upodobaniem. A później, gdy uznałem swoje dzieło za dobre, zostawiłem je samemu sobie, z ciekawością doglądając dalszych jego dziejów. Spójrz teraz w dół, i powiedz mi jak się one potoczyły. Zagłęb się we mnie, i odpowiedz, czy nie mam prawa być rozczarowanym?
Wtedy go poznałem. Ukazał mi pełnię swego oblicza, pozwolił przyjrzeć się każdemu szczegółowi fizjonomii. Najpierw zwróciłem uwagę na cerę: bladą, pomarszczoną, z fioletową siateczką pękniętych żył pod oczyma i przy skroni. Wysuszone usta koloru wiśni, ściśnięte jak na imadle. Gęstą postrzępioną brodę, niechlujnie je okalającą. Na końcu trafiłem do oczu, wpadając w ich pustkę. Dopuścił mnie do siebie, wepchnął w najdalsze zakątki umysłu, odsłonił wszystkie kurtyny. Było to jak mocarne uderzenie w pierś, jak uścisk żelaznych trybów nieubłaganego koła, miażdżącego od środka. Nie starczyło mi siły i wytrwałości, by przyjąć tak ogromną dawkę wiedzy i uczuć. Skręcony w konwulsji wiłem się pod stopami mego Pana, a gdy ból zelżał, popatrzyłem nań z klęczek. Doszło do mnie wystarczająco wiele bym zrozumiał
Jego Zmęczenie
Jego Ból
Jego Zwątpienie
I nade wszystko dostrzegł skumulowany z nich wszystkich żar trawiący duszę, którego zgłębienie odrzuciłem, ze strachu przed roznieceniem w sobie.
Ze ściśniętym gardłem wydusiłem.
- Panie Mój...
Uciszył mnie gestem, położył dłonie na ramieniu, pomógł się podnieść. Stał teraz znów dumny i wyniosły, w całej glorii majestatu. Jak prawdziwa gwiazda, w ostatnich chwilach swego blasku.
Deszcz ustał, na jego miejsce z nieba posypał się żar lodowatych iskier, układających się w wymyślne płaty. Horyzont zajął się jadowitym odcieniem czerwieni i pomarańczy. Odcinając się od tła tego gustownym złotem i błękitem szat, Pan Mój przemówił smutnie.
- Opuszczam to królestwo, Michale. Jest ono dla mnie zbyt wielkim ciężarem. Potrzebuję odpoczynku.
- Mój Panie, mówiłeś o jego zniszczeniu. Czy jest koniecznym?
- Nie chcę już żadnej odpowiedzialności, Michale. Nie zostawię mego królestwa samemu sobie. Mogłoby wyrządzać krzywdę, a winą obarczą tego, który dopuścił do anarchii. Musi zostać zniszczone.
Nad lądem pod naszymi stopami zaświtał poranek. Słońce rzucało leniwie łagodne światło, jakby nie przejmując się chmurami zachodzącymi ze wszystkich stron świata. Myśl o tym, że przywita dziś tragedię, nie dawała mi spokoju.
- Czy nie ma innego sposobu?
Rzekłem to jak człowiek w ostatnim akcie desperacji, bez nadziei na pozytywną odpowiedź. Kąciki warg Mego Pana drgnęły zagadkowo.
- Jest. Wątpię jednak by ci się spodobał.
Krzyknąłem podniecony:
- Jeśli istnieje to dlaczego z niego nie skorzystać? Pragnę, by to królestwo ocalało, mój Panie!
Kąciki ust rozwarły się w szerokim uśmiechu, odkrywając tajemnicę poprzedniego tiku. Odsłonił się w nim protekcjonalny wyraz szyderstwa, szybko przykrytego wyniosłą frazą:
- Czy jesteś wobec tego chętny zająć moje miejsce?
Przez moment były tylko iskry i głuche uderzenie wewnątrz piersi. Zrozumienie nadeszło później, gdy bezdenna czeluść jeszcze raz otworzyła przede mną drzwi swoje, by następnie zatrzasnąć je za moimi plecami. Tym razem nie mogłem uciec, musiałem poznać wszystko. Zdecydować.
Z trudem powstrzymałem odruch wymiotny.
Został mi przedstawiony plan ocalenia. Pokazane wszystkie konsekwencje wyboru. Stanąłem na rozdrożu, gdzie bluszcz wyrastał spod kości martwych bytów.
Na pierwszej z dróg zobaczyłem siebie. Druga odsłoniła festiwal zniszczenia.
Obie prowadziły w ciemność.
Strach był moim przewodnikiem, wiedza mym przekleństwem. Odpowiedzialność brzemieniem przygniatającym barki.
ściśnięte gardło z trudem wypluło znamienne słowo.
Potem tylko pustka.
- Niech się, więc stanie.