1
PIłECZKA KAUCZUKOWA





Pociąg trasy Warszawa-Kraków z głośnym stukotem pędził przez zalane promieniami słońca pola i pastwiska. Dawno przejechał przez te najdziksze tereny polskiego krajobrazu, coraz częściej mijał już miasteczka usiane ceglanymi domami, nielicznymi słupami napięciowymi i starymi samochodami przemierzającymi wąskie uliczki. Torów po bokach było powoli coraz więcej, znamionując zbliżanie się do jakiejś dużej stacji.

Szyby w oknach pociągu lśniły w odbitym słońcu, które tamtego dnia było niezwykle silne. Na czystym, błękitnym niebie trudno było dostrzec choćby najmniejszą chmurkę. Wiał przyjemny, letni wiatr, kołysząc liśćmi na drzewach i wprawiając je w miły dla uszu szelest, zakłócany przez donośny szum przejeżdżającego nieopodal pociągu. Jaskrawe kolory starych, zniszczonych wagonów kłóciły się z panującą wszędzie zielenią drzew i pól. Co jakiś czas dzieci z położonych przy torach miasteczek, ujrzawszy mknący pociąg, biegły za nim szaleńczo, czasem też jechały na rowerkach, i machały swoimi malutkimi rączkami w kierunku błyskawicznie niknących w oddali okien.

Tamtego dnia, wewnątrz pociągu było dość pusto, najwyżej po dwie, trzy osoby na przedział. Niewielu ludzi snuło się po korytarzach, co miało tę zaletę, że przeciśnięcie się do wagonu restauracyjnego nie sprawiało dużych trudności. Wszędzie panowała atmosfera słodkiego, letniego rozleniwienia, relaksu i zapomnienia o kłopotach. Większość pasażerów ułożyła się w swoich przedziałach do snu, podkładając sobie puchowe poduszki pod głowę.

W jednym z wagonów drugiej klasy, tuż przy oknie, siedziały jednak dwie, całkowicie świadome swojego istnienia, osoby. Jedną z nich była drobna, koścista siostra zakonna, mniej niż średniego wzrostu, o pomarszczonej, poznaczonej troskami twarzy, przenikliwych błękitnych oczach i jakby nieśmiało siedząca w fotelu. Była ubrana w czarny, nasunięty na głowę habit.. Ukryte za grubymi szkłami okularów oczy, raz po raz przebiegały wzrokiem po wyblakłych stronicach książki, którą trzymała otwartą w swoich rękach nad kolanami. Postronny obserwator pewnie by uznał, że jest lekko zmęczona - wskazywała na to jej przygarbiona poza i ciężki oddech - jednak jej twarz była całkowicie pogrążona w skupieniu, w lekturze i nie dałoby się po niej samej rozpoznać, w jakiej kondycji fizycznej czy psychicznej znajduje się jej posiadaczka. Na oko miała ponad sześćdziesiąt lat, zmarszczki pod oczami, na policzkach i dookoła nosa silnie pokryły już jej oblicze, zapewne niegdyś należące do pięknej kobiety, niezwykle dobrotliwe i ciepłe, jednak ktoś, kto by w nie spojrzał od pierwszej chwili nabrałby intuicyjnej pewności, że potrafiło ono błyskawicznie przybrać całkowicie odmienny, agresywny i przenikliwy wyraz, gdyby tylko zaszła taka potrzeba.

W fotelu dokładnie naprzeciwko niej siedział młody, czarnowłosy mężczyzna, nie więcej niż dwudziestotrzyletni. Długie włosy, niemal o barwie smoły, opadające mu prawie do ramion, miał porozrzucane w nieładzie. Ubrany był w błękitny podkoszulek z narzuconą na niego rozpiętą czarną koszulą, a także ciemne, granatowe dżinsy i czarne adidasy. Sylwetkę miał dość chudą, prawie wątłą, wzrostu był więcej niż średniego. Stopy trzymał teraz swobodnie wyciągnięte przed sobą, niemal dotykając stóp siostry zakonnej, plecy zgarbione a kark swobodnie oparł o zagłówek fotela. Owalna twarz, z głęboko osadzonymi, również niebieskimi, oczami, niskim podbródkiem i bladymi, pomarszczonymi ustami była niezwykle przystojna, wzbudzała jakąś sympatię i życzliwość niemniej podobnie jak w przypadku kobiety naprzeciwko, rysy tego oblicza wskazywały na jego niezwykłą wręcz zdolność przybierania morderczej formy w razie konieczności. W tym momencie jednak nie wyrażało ono absolutnie żadnych uczuć poza obojętnością i wyczekiwaniem - błękitne oczy naznaczone lekko zmarszczonymi brwiami wpatrywały się bezmyślnie przez okno pociągu, w migające za szybą zielone smugi mijanych drzew i szarawe skupiska miasteczek. W dłoniach młodzieniec obracał różowawą, jasnofioletową piłeczkę kauczukową, którą nieustannie podrzucał w górę lub przerzucał między dłońmi.

Oboje siedzieli już tak od ponad dwóch i pół godziny, bez słowa, prawie się nie poruszając. Młodzieniec nieustannie obracał między palcami piłeczką, a odblask odbijanych w niej promieni słonecznych tworzył świetliste wzorki na szybie okiennej. Po kilku kolejnych minutach pasażerowie odczuli, że pociąg zaczął zwalniać.

W pewnej chwili w przedziale rozległa się prymitywnie brzmiąca, elektroniczna muzyczka dzwonka polifonicznego. Siostra zakonna na moment podniosła głowę zdziwiona, ale młodzieniec tylko sięgnął do kieszeni spodni i wyjął jakiś stary model Nokii, z którego rozlegał się dźwięk. Mężczyzna odebrał telefon, a kobieta wróciła do lektury książki.

- Tak? - zapytał cichym głosem.

- Gdzie jesteś? - w słuchawce rozległ się nerwowy, roztrzęsiony szept, niewątpliwie należący do mężczyzny.

- W pociągu, zaraz będę na miejscu. A ty?

- W domu - odparł rozmówca. - Ale właśnie wychodzę. Będę na ciebie czekał na Rynku, rozumiesz? Na Rynku...

- Ale po co? - zapytał młodzieniec. - Nie możemy o tym porozmawiać u ciebie w domu...?

- Nie. Rynek. Spotkamy się na Rynku. Będę po stronie Ratusza. Bądź jak najszybciej.

I zanim zdążył odpowiedzieć, w słuchawce rozległ się długi, monotonny sygnał. Chłopak westchnął i przerwał połączenie.

Podrzucił w dłoni piłeczkę, potarł dłonią czoło i wpatrzył się w szybę zmarszczywszy brwi, jakby usilnie się nad czymś zastanawiając. Po chwili najwyraźniej podjął jakąś decyzję, bo wklepał na klawiaturze telefonu komórkowego komendę i przystawił aparat do ucha.

- Halo? - rozległ się w słuchawce głos.

- Cześć. Marcin wychodzi z domu. Idzie do Rynku.

- Po co?

- Powiedział, że chce tam na mnie poczekać. Ale wiesz jak to z nim jest. Boję się, że może zrobić coś głupiego.

- A niech to szlag...

- Karol, proszę cię, idź tam za nim. Obserwuj go, upewnij się, że jest bezpieczny. Będę na miejscu za jakieś pół godziny, do tego czasu chciałbym, żeby on był pod twoją kontrolą, dobrze?

- Ech... Cholera jasna, no dobrze, skoro nie ma wyjścia...

- Weź kogoś ze sobą, jeśli chcesz. Ankę, Karolinę, Krzyśka, nieważne. Im więcej osób będzie go miało na oku tym lepiej. Tylko zrób to tak, żeby was nie zauważył, dobrze? Nie chcę, żeby poczuł się osaczony...

- Spoko, dopilnuję tego. Zaraz ich tutaj zbiorę. Pół godziny, tak?

- Tak. Widzimy się na Rynku, mówił że będzie po stronie Ratusza. Trzymaj się.

- Na razie.

Mężczyzna schował telefon do kieszeni i przez następne kilka minut znów bezmyślnie podrzucał w rękach piłeczkę.

Tymczasem pociąg jechał coraz wolniej. W głośnikach w przedziałach i na korytarzach rozległ się głos konduktora oznajmiający o zbliżaniu się do stacji kolejowej w Krakowie. Pasażerowie zaczynali powoli wychodzić ze swoich przedziałów, zdejmując torby i plecaki z półek i powoli kierując się ku wyjściom.

Siostra zakonna i młodzieniec również zaczęli się zbierać. Kobieta zamknęła książkę, schowała ją do swojej torebki i zaczęła zdejmować drugą, o wiele większą, z półki nad sobą. Chłopak naprzeciwko zdjął jedynie niewielki, czarny plecak a piłeczkę schował do kieszeni. Już miał się kierować ku wyjściu, gdy nagle wyraz jego twarzy się zmienił. Spojrzał na krzątającą się przy nim siostrę zakonną, jakby przyszedł mu do głowy jakiś pomysł i jakby walczył sam ze sobą zastanawiając się, czy go zrealizować czy nie. Zatrzymał się w przedziale w pół kroku, nie wiedząc do końca co zrobić.

Stukot pociągu był coraz spokojniejszy i powolniejszy. Za szybą można już było dojrzeć zarysy dworca kolejowego Kraków-Balice. Tłum na korytarzu zwiększał się z każdą chwilą, a jednak chłopiec wciąż stał i gorączkowo nad czymś myślał.

W końcu za szybą pokazały się kolumny i ławki dworca, a pociąg zatrzymał się całkowicie. Z korytarza dobiegł odgłos otwieranych drzwi i tłum zaczął powoli przesuwać się ku wyjściu. Wiedząc, że ma już ostatnią szansę, młodzieniec udał, że zmierza ku drzwiom przedziału, po czym jakby z oporem odwrócił się do stojącej za nim zakonnicy i zapytał cichym, ciepłym głosem:

- Proszę siostry, bardzo przepraszam, ale czy mógłbym o coś siostrę prosić?

W pierwszej chwili kobieta spojrzała na niego podejrzliwie, ale ujrzawszy jego oblicze, niemal natychmiast się rozpogodziła, a jej pomarszczona twarz przybrała przyjazny wyraz.

- Ależ oczywiście, kochanie - odparła zaskakująco młodym i ożywczym głosem.

- Czy... czy mogłaby siostra... głupio mi o to prosić, tak tylko pomyślałem... - zaczął urywanym głosem, uśmiechając się sympatycznie i niezręcznie, najwyraźniej jąkając się z powodu swojej nieśmiałości, jednak uważny obserwator zobaczyłby, że ta nieśmiałość tylko po części jest prawdziwa, a po części udawana. - Czy mogłaby siostra pomodlić się za kogoś?

Kobieta spojrzała na niego zaskoczonym wzrokiem, zamrugała nerwowo, jednak zanim zdążyła odpowiedzieć, chłopiec powiedział:

- To bardzo dobry człowiek, prawie bez skazy i bardzo... bardzo cierpiący. I potrzebuje teraz bardzo pomocy, z każdej możliwej strony. Przepraszam bardzo, siostro, że zwracam się do siostry z taką prośbą - dodał - ale... tak sobie pomyślałem... że ucieszyłby się, gdyby wiedział, że ktoś inny na świecie jeszcze o nim myśli.

- Ależ oczywiście... - wykrztusiła zaskoczona siostra, wciąż wpatrując się zdziwionym wzrokiem w rozmówcę. - Oczywiście, nie ma problemu... A jak on się nazywa? - zapytała z uśmiechem.

- Marcin, proszę siostro. Za Marcina, za grzesznego Marcina. Tyle wystarczy.

- Oczywiście... tylko gdybym wiedziała... co mu dolega?

- On... jest po prostu bardzo samotny. I bardzo brakuje mu ciepła drugiego człowieka.

- A czy wierzy?

- Nie... kiedyś wierzył... ale niestety teraz już nie - odparł nieśmiało mężczyzna, jakby bojąc się reakcji kobiety na tę informację. - A czy to w czymś przeszkadza?

- Rozumiem, rozumiem... Nie, nie sądzę, żeby to w czymś przeszkadzało - wyrzekła po cichu siostra. Najwyraźniej chciała coś jeszcze dodać, ale spojrzała w kierunku korytarza za przedziałem i ujrzawszy, że pasażerowie już opuszczają pociąg, zrezygnowała z kontynuowania rozmowy. - Będę o tym pamiętać, kochanie - rzekła jeszcze, ponownie promiennie się uśmiechając. Młodzieniec odwzajemnił uśmiech.

- Dziękuję, proszę siostry. Naprawdę, bardzo... bardzo dziękuję.

Skłonił nisko głowę, uśmiechnął się raz jeszcze, po czym wyszedł z przedziału, kierując się wraz z tłumem ku wyjściu z pociągu. Chwilę później siostra próbowała go dojrzeć wśród ludzi na peronie, ale nigdzie nie mogła go już zobaczyć.



* * *



Drobna postać zmierzającego w stronę Rynku Daniela S. momentami tonęła w falach przechodniów zmierzających w jedną bądź drugą stronę. Dzień był słoneczny, pogodny, a popołudniowe godziny wlekły się w ślimaczym, wakacyjnym tempie toteż teraz właśnie można było się tu natknąć na wyjątkowo dużą ilość zwiedzających i turystów, czy to z Polski czy z innych krajów. Do uszu Daniela niemal nieustannie dochodziły słowa wypowiadane w obcych językach, przez ludzi odmiennych kolorów skóry i o dziwnych akcentach. Ciągle też mijał stojących po bokach ulicy żebraków, klaunów, błaznów, grajków wygrywających jakieś skoczne melodie czy rysowników rysujących karykatury. Wszystkich łączyło jedno: przed każdym z nich, na ziemi leżała puszka, pojemnik czy też jakikolwiek inny przedmiot zdolny zmieścić w sobie bardzo wiele złotych czy srebrnych monet.

Wszystko to jednak przepływało przez umysł Daniela nie pozostawiając w nim żadnego śladu, rejestrował doznane zjawiska, po czym spychał je na tył głowy i wracał do swoich spraw. Szedł jak zwykle niezwykle żwawym krokiem, jakby się gdzieś spieszył, mimo, że bardzo wiele razy było to całkowicie zbyteczne. Chwilami jego podróż na Rynek przypominała tor z przeszkodami - mijał i przemykał pomiędzy zwiedzającymi turystami, małżeństwami, rodzinami z dziećmi, sznurami wycieczek szkolnych czy rzędami śmiejących się do siebie przyjaciół. Widząc już przed sobą Kościół Mariacki, przyspieszył jeszcze kroku, jednak nagle jego wzrok przyciągnęła zmierzająca w przeciwną stronę grupa ludzi.

Było to właśnie jedno z tych wielodzietnych małżeństw, które zapewne postanowiło udać się całą rodziną do dawnej stolicy Polski i pozwiedzać zabytki, przy okazji dokształcając również swoje dzieci. Oboje nie mieli jeszcze czterdziestu lat, byli weseli i uśmiechnięci, jednak wzrok Daniela przyciągnęły ich latorośle - dwójka małych chłopców, po pięć czy może sześć lat, goniąca się po ulicy w tę i z powrotem, starająca się nie oddalić od rodziców na jakąś niebezpieczną odległość.

- Pocekaj! - krzyczał jeden z chłopczyków, ganiając naokoło uśmiechniętej pary swojego brata - Pocekaj!

Ubrany był w krótkie, dżinsowe spodenki i żółtą koszulkę w kratki, a jego gładko ostrzyżone blond włosy lśniły w czystym słońcu. Na nosie miał okulary, które przez ciągłe zakręty w biegu ledwo już trzymały się na swoim miejscu. Jego braciszek miał nieco bardziej podłużną twarz od niego, ciemniejsze włosy i nie nosił okularów, jednak poza tym nie widać było między nimi żadnej różnicy. Obaj wciąż ganiali się naokoło rodziców, nieraz i wpadając na przechodniów, ale zupełnie się tym nie przejmując, kontynuowali zabawę.

- No! - krzyczał goniony. - Zlap mnie, zlap!

Obaj mieli niezwykle cienkie głosiki. Słysząc je i patrząc na nich, S. uśmiechnął się łagodnie pod nosem. Na chwilę wyrwał się ze swoich rozmyślań i przystanął, obserwując dziecięcą zabawę, z wyrazem jakiegoś szczęścia na twarzy. Po chwili, gdy cała rodzina zniknęła w tłumie, odwrócił się i tak samo żwawym krokiem jak przedtem, pospieszył w stronę Rynku.



* * *



Podobnie jak ulice naokoło, również i Rynek tamtego dnia był wyjątkowo zatłoczony. Daniel szybko minął Mariacki i przeszedł na drugą stronę Sukiennic, rozglądając się i wypatrując kogoś spojrzeniem. Nagle usłyszał dzwonek telefonu komórkowego.

- Gdzie jesteś? - usłyszał głos w słuchawce.

- Na Rynku, a ty?

- Stoimy pod Ratuszem.

- Zaraz tam będę.

Kilka minut później S. spotkał się z trzema osobami: była to trójka młodych ludzi, mniej więcej w jego wieku. Pierwszy z nich, Karol K., był wysokiego wzrostu i masywnej budowy ciała, z długimi jasnymi włosami opadającymi mu na ramiona. Na widok Daniela nie uśmiechnął się jednak, jego pryszczata twarz jedynie stężała i przybrała ponury wyraz.

Dwie pozostałe osoby, Ania M. i Karolina L., były to niskie brunetki o wesołym spojrzeniu, rozmawiające o czymś kilka kroków dalej. Zobaczywszy S. również jednak zaniechały tej czynności i zwróciły się ku niemu.

- Gdzie on jest? - zapytał Daniel, nawet nie witając się z nimi, ukrywając się w cieniu budynku Ratusza przed upalnym słońcem.

- Tam, siedzi pod ścianą - odparł Karol, wskazując ruchem głowy Sukiennice. - Siedzi na ziemi, nie poruszył się od czasu jak tu jest.

- Czyli od kiedy?

- Jakieś piętnaście minut.

Daniel spojrzał w stronę, którą pokazał mu Karol i pośród nóg spacerujących ludzi rzeczywiście udało mu się dojrzeć drobną, skuloną na ziemi postać, opierającą się o mury Sukiennic. Stał chwilę nieruchomo, z nieodgadnionym wyrazem twarzy, jakby się nad czymś zastanawiał.

- Widział was?

- Chyba nie.

- Będę miał do was prośbę - zwrócił się po chwili do przyjaciół rzeczowym tonem. - Karol, idź do jego domu i przyprowadź tu jego rodziców, teraz, w tej chwili. Aniu, wróć do siebie do domu albo zadzwoń do swoich rodziców i zapytaj się ich czy moglibyście ugościć u siebie jedną dodatkową osobę na tę noc. Kara, idź do jakiegoś sklepu spożywczego, kup butelkę wody mineralnej i wróć tutaj. Moglibyście to zrobić?

Jeśli którekolwiek z nich uznało polecenia Daniela za dziwne czy bezsensowne, to żadne nie dało tego po sobie poznać. Kiwnęli tylko głowami i rozeszli się. S. tymczasem zwrócił się w kierunku Sukiennic, westchnął głęboko i ruszył przed siebie.



* * *



O zabytkowy budynek opierała się jakaś mizerna postać. Był to chyba najdrobniejszy, najchudszy i najniechlujniej ubrany człowiek jakiego Daniel widział w ciągu ostatnich miesięcy. Był młodszy od niego, miał nie więcej niż siedemnaście, może osiemnaście lat. Jego owalna twarz, z głęboko osadzonymi, mądrze wyglądającymi oczami, mogłaby się wydać poczciwa, gdyby nie straszliwy stan, w jakim się teraz znajdowała - była straszliwie zapadła, ze szpecącymi ją, groteskowo wystającymi kośćmi policzkowymi, chorobliwie blada, z wypiekami, na skutek długotrwałego braku jedzenia i picia. Bezwładnie zwisające z nosa, jakby miały zaraz upaść na ziemię, grube szkła okularów wydawały się uniemożliwiać ich posiadaczowi jakąkolwiek, choćby najlichszą widoczność. Sylwetka ciała przypominała więźnia, który dopiero co wyszedł z obozu koncentracyjnego - ręce były nienaturalnie długie, nogi wyglądały jakby nie były w stanie utrzymać nawet piórka, o ciele żywego człowieka nie wspominając, co razem z ich długością tworzyło komiczny efekt. Chłopiec ubrany był w czarne, brudne od jakichś tłuszczy dżinsy i w kremowy sweter z kołnierzem w kratkę, wsunięty w spodnie.

Siedział skulony na bruku, z nogami ugiętymi w kolanach, i oplecionymi wokół nich rękami. Twarz miał ukrytą w cieniu, opartą o podciągnięte uda, także niemal wydawało się, że śpi, jednak Daniel miał wrażenie, że od czasu do czasu jakby się budził i szybko, z niepokojem i gwałtownością rozglądał się naokoło, jakby wypatrując czegoś lub kogoś. W tych krótkich chwilach można było zobaczyć jego wyraz twarzy - oblicze miał silnie zaognione, podniecone jakąś emocją czy też skrajnie niespokojne. Usta otwarte, oczy jakoś zbyt szeroko rozchylone i z trudem łapiące powietrze. Po chwili wracał do poprzedniej pozycji choć zauważyć można było dziwną rzecz - przez cały czas lekko drżał pomimo, że ani nie płakał ani też na dworze nie było zimno.

Daniel podszedł do niego i usiadł tuż przed nim na bruku ze skrzyżowanymi nogami.

- Cześć - powiedział.

- Wiesz - odparł chłopak, jakimś dziwnym, drżącym, świszcząco-grubym głosem, jak gdyby z trudem powstrzymującym się przed wybuchnięciem wrzaskiem, a jednocześnie na tyle cichym, że S. musiał wytężyć słuch, aby wyłowić słowa spośród tupotu nóg i szmeru głosów ludzkich za nimi - w życiu każdego człowieka bywają takie chwile kiedy chce się zabić, bo czuje, że po prostu nie ma innego wyjścia na pozbycie się bólu i kiedy jest tak samoświadomy swojego stanu, że mimo, że dobrze wie, że nikt nie zrozumie go ani nie poczuje tego co on chociaż w połowie, i że sam musi sobie z tym poradzić to i tak dzwoni do osoby oddalonej o trzysta kilometrów od niego, mając nadzieję na jakiś cud i na to, że może ból przejdzie. Taki ktoś mówi sobie "przecież to nie jego sprawa, przeszkodzę mu, przerwę coś, zatruję mu życie, przecież tak nie można...", ale w końcu i tak to robi, bo jest egoistą. Jak każdy zresztą. I wiesz - dodał po kilkusekundowej przerwie, trochę głośniejszym tonem - taki człowiek zaznał już tyle smutku w życiu, że oswoił się z nim, w jakiś sposób nawet zaprzyjaźnił i dobrze wie, że smutek przychodzi i odchodzi, przybywa i oddala się, niczym przypływ i odpływ morza, w rytm ludzkiego serca, jak piaski na Saharze, jak rafa koralowa (co ma z tym wspólnego piasek i rafa? - dodał po cichu.). I wie, że ten smutek jest tak strasznie chwiejny i niestabilny, że jakieś jedno czyjeś słowo albo czyjś gest może ten smutek z jego psychiki przepędzić i taki człowiek może być znów szczęśliwy, ale mimo to tkwi w tym dalej, uparcie, opornie, jakby znajdywał w tym jakąś przyjemność. Jednym słowem ja... ja... - próbował coś jeszcze powiedzieć, ale w końcu nie znalazł odpowiednich słów i zamilkł.

- Też się cieszę, że cię widzę, Marcin - odparł S., uśmiechając się pierwszy raz tego dnia. - Długo przygotowywałeś tę mowę?

Wyciągnął z kieszeni różową piłeczkę kauczukową i zaczął ją przerzucać między dłońmi, odbijając od ziemi. Przez cały czas swojej wypowiedzi Marcin trzymał głowę między swoimi kolanami, patrząc martwym wzrokiem na ziemię, jakby bojąc się, że gdy spojrzy na S. to zabraknie mu odwagi, śmiałości czy może jeszcze czegoś innego i nic więcej z siebie nie wydusi.

- Dzięki, że przyjechałeś - powiedział po chwili.

- Nie ma sprawy.

Obaj zamilkli i można było jedynie usłyszeć uliczny gwar Krakowa oraz odgłos odbijanej od betonu piłeczki.

- Czemu od piętnastu minut siedzisz na środku krakowskiego rynku jak bezdomny, w brudnym ubraniu, a skulony i trzęsący się jakby był mróz? - zapytał po chwili S., z pozoru od niechcenia, wpatrzony w przerzucaną między swoimi dłońmi piłeczkę.

Marcin z początku nie odpowiedział, ale nie dlatego, że nie chciał, gdyż widać było, że próbował sklecić jakieś zdanie, jednak żaden dźwięk nie mógł się wydobyć z jego ust.

- Chyba...

- Tylko nie mów, że ci to pomaga - przerwał mu S. - bo nie uwierzę.

- Nie...

- Uratowałeś życie człowiekowi. To nie jest powód do smutku.

W tym momencie S. oderwał wzrok od kauczuku i spojrzał wprost w jego oczy. Jakby tylko na to czekając, Marcin również podniósł głowę zza kolan i ich spojrzenia się połączyły. Dopiero teraz Daniel zobaczył jego krótko ostrzyżone, jasne włosy zdobiące usiane krostami i bliznami blade oblicze. Wzrok chłopca przypominał spojrzenie szaleńca, niby skomlącego psa, ale wtedy nagle ujrzał w nim cień jakowegoś gniewu czy też nienawiści, a całe jego ciało zadrżało.

- Kiedy patrzysz w otchłań, ona również patrzy na ciebie, co? - powiedział S. cicho, nieledwie smutno. Moment minął, szaleństwo z twarzy Marcina zniknęło.

- Nie jestem otchłanią...

- Nie? A bo z tego co pamiętam sam kiedyś o sobie tak powiedziałeś, prawda?

- Jakie to dziwne - Marcin podniósł wzrok i tym razem już bez oporów mógł mówić patrząc na S. - że kiedy w myślach opracowuje się rozmowę z drugim człowiekiem to zupełnie inaczej ona wychodzi niż naprawdę...

- Na tym właśnie polega różnica. Niestety nie wszystko w realnym świecie jest takie jakie byśmy chcieli, żeby było w naszych myślach.

- Myślę zawsze nad tym co powiem, wyobrażam sobie twoją odpowiedź, potem przewiduję jaka będzie moja odpowiedź...

- Tylko jakoś nigdy nie mówię tego co ty chcesz i wtedy kiedy chcesz, prawda? - odparł S. z uśmiechem - Nigdy się to nie zgadza...

- Naprawdę myślisz, że zdołasz mi pomóc samymi słowami? - przerwał mu nagle Marcin.

- Co masz na myśli?

- Sądzisz, że słowa, jęki wydobywające się z twojego gardła zdołają zmienić mój stan duchowy? Patrz, patrz, jakie to dziwne - chłopak nerwowo przełknął ślinę i zaczął dziwnie złączać i rozłączać palce swoich dłoni. - Problem, przed którym stanąłem tkwi we mnie, we mnie samym, tutaj chodzi o moje wnętrze i mój umysł, sam o tym dobrze wiem. A ty przyjechałeś tu po to, żeby mi pomóc, żeby mnie pocieszyć używając słów... Patrz: mi jest źle na skutek reakcji fizjologicznych zachodzących w moim mózgu, moja dusza cierpi... A ty chcesz to zmienić słowami, a więc czymś tak bardzo innym, odmiennym, dalekim od duszy i mojego wnętrza... Jak to możliwe, że coś tak przyziemnego jak odgłosy pochodzące z naszych gardeł są w stanie oddziałać na tak daleko wyżej stojące od nich rzeczy jak nasze stany duchowe, emocje? - zaśmiał się nerwowo. - Widzisz to, S., widzisz? Ludzie aż do tego stopnia zdołali udoskonalić nasz język, zdołali stworzyć słowa, które tak mocno wbijają się w nasze wnętrze, że potrafią nas aż tak zmienić, tak zasmucić albo pocieszyć, rozgniewać czy uspokoić... A może to my po prostu tak głęboko weszliśmy w ten świat, że nasze mózgi skurczyły się, aby się przystosować do wymogów naszego prymitywnego języka i w ten sposób słowa i umysł tak bardzo się ze sobą złączyły, co, jak sądzisz, S...?

- Marcin, spójrz na siebie - odparł Daniel, patrząc smutno na rozmówcę. - Zobacz, co się z tobą stało. Naprawdę chciałeś taki być...?

- Ja zawsze taki byłem.

- Bo lepiej być "otchłanią, która wszystko wie o wszystkich, a nikt o niej nic", co? - w głosie S. zabrzmiała irytacja.

Marcin pochylił głowę i na jego ustach odmalował się jakby pogardliwy uśmiech.

- Lubisz przytaczać cudze myśli.

- Zwłaszcza jak są twoje.

- Martwiłeś się czy sobie czegoś nie zrobię.

- Dlaczego tak uważasz?

- Widziałem Karola z resztą.

- Ach, no tak - S. udał dramatyczny ton i uśmiechnął się lekko. - Przecież przed tobą nic się nie ukryje.

- Martwiłeś się o mnie - powtórzył Marcin.

- Po tym co ostatnio robiłeś to chyba normalne. To źle, że się martwiłem?

- Nie...

- Jeszcze jedna próba samobójcza chyba nie zrobiłaby ci dobrze.

- Nie zrobiłbym tego teraz.

- Po ostatnim razie jakoś ci mniej wierzę...

- A szkoda, bo powinieneś. Chociaż ty tego nigdy nie przeżyłeś, więc skąd możesz wiedzieć...

- Tylko nie zaczynaj znowu - odrzekł S. lekko podniesionym głosem. - Już to przerabialiśmy.

- Byłeś kiedyś samotny?

- Na miłość boską! - Daniel wstał z gniewem z ziemi, biorąc do ręki piłeczkę, i zaczął chodzić po Rynku szybkim krokiem, w tę i z powrotem, a Marcin wodził za nim obojętnym spojrzeniem. - Przestań się wreszcie użalać nad sobą! życie żeś niewinnemu człowiekowi uratował, dlaczego tego nie widzisz?! Tak, wiem, wiem, on nie jest dla ciebie niewinny! - dodał, zobaczywszy nienawistną minę rozmówcy. - Ale nie masz prawa o nic go oskarżać, nie rozumiesz?!

- Nie mów mi... co ja rozumiem a czego nie, chłopczyku... - odparł Marcin zmienionym głosem, jakby nienaturalnie spokojnym, cichym i monotonnym, usilnie przeciągającym sylaby. Oczy za połówkami okularów zeszkliły mu się, wzrok stał się nagle dziwnie odległy a cała postać jakby oklapła. Wyciągnął nogi przed siebie i opuścił głowę, wpatrując się w swoje kolana, jakby znowu bojąc się spojrzeć gdziekolwiek indziej, żeby nie stracić odwagi. Daniel zauważył, że przechodzący obok nich ludzie zaczęli się im ciekawie przyglądać. - Bo to ty nie rozumiesz tego, co przeżywam. Bo nie przeszedłeś choćby połowy rzeczy, których ja doznałem. Nigdy nie musiałeś z nimi walczyć. Ani pokonywać tych przeciwności, co ja. I dlatego nie wiesz jak to jest jak... - zakończył, choć widać było, że chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie był w stanie. Daniel mógł przysiąc, że zobaczył jak policzki lekko mu się zarumieniły.

- Może i nie wiem, może nie przeżyłem dokładnie tego, co ty - odparł. - Ale wiem jedno. Musisz przestać się nad sobą użalać.

- To w takim razie wymyśl mi coś lepszego, coś, co mi pomoże!!! - zupełnie niespodziewanie wrzasnął Marcin w odpowiedzi, zupełnie tak, jakby wyrzucał z siebie jakąś truciznę. S. zauważył, że cała jego sylwetka napięła się, dłonie zacisnął w pięści i zaczął szybciej oddychać.

Już miał mu odpowiedzieć, gdy nagle jego wzrok przyciągnęła inna rzecz. Rozejrzał się, pozornie bezwiednie, żeby się przekonać jak duże zainteresowanie wywołała ich rozmowa, gdy na prawo od siebie, tuż przy grupce turystów robiących zdjęcia zobaczył jakieś dziecko. Stało w odległości dziesięciu, może piętnastu metrów od nich. Była to nie więcej niż sześcioletnia, śliczna czarnowłosa dziewczynka o lekko ciemnej karnacji. Daniel jeszcze nigdy nie widział tak pięknego dziecka: miała cudowną, okrągłą buzię, ani nie za grubą, ani nie nazbyt zapadłą, dokładnie taką, jaką powinno mieć dziecko w tym wieku. Włosy czarne, sięgające do ramion, nie dalej, ale tak czyste i lśniące, że odbijały się w nich promienie słońca. Usta czerwone i wydatne, nosek idealnie na środku, a oczy czarne niczym odmęty morza, jednak tak dobre i tak przepełnione radością, że po prostu nie można na nie było patrzeć obojętnie. Jej uszy zdobiły ledwo widoczne, złote kolczyki, ubrana była w zieloną bluzkę i sięgającą do kolan, zieloną spódniczkę. Stała teraz na chodniku, z nóżkami niemal złączonymi ze sobą i wpatrywała się prosto w skuloną na ziemi sylwetkę Marcina. Mimo, że jej oczy były radosne to wyraz twarzy był w tej chwili przepełniony takim smutkiem, takim współczuciem i taką litością jakiej S. nawet nie potrafiłby sobie wyobrazić u człowieka, jakiej jeszcze nigdy u nikogo nie widział. Usta miała lekko rozwarte, jakby sama miała trudności z oddychaniem na skutek tego co widziała, jak gdyby próbowała przekazać cząstkę powietrza opierającemu się o Sukiennice chłopcu. Wytrzeszczyła oczy, lekko zmrużyła brwi, ale nie za bardzo, tak że wyglądało jakby miała się zaraz rozpłakać, wydawało się, że zaraz podbiegnie do Marcina i go obejmie, ale coś ją przed tym powstrzymywało.

Nie zatrzymując na niej wzroku, S. spojrzał w drugą stronę i, zdziwiony, zmarszczył brwi. Stało tam bowiem drugie dziecko, ale tym razem chłopiec. Był o wiele niższy i grubszy niż stojąca naprzeciwko niego dziewczynka, choć mniej więcej w tym samym wieku. Miał nienaturalnie szerokie i mięsiste kończyny jak na swój wiek, brzuch pękaty, a twarz tak szkaradną, że w pierwszej chwili S. pomyślał, że patrzy na starca. Włosów nie zobaczył zupełnie, nos był spłaszczony, a usta wykrzywione w jakimś obrzydliwym, szyderczym uśmiechu, zupełnie niepasującym do dziecka w tym wieku i odsłaniającym na wpół bezzębną szczękę. Ubrany był w czarne, dżinsowe spodenki i białą koszulkę z krótkimi rękawami, ale nawet to ubranie leżało na nim jakoś niezgrabnie i nienaturalnie. On również wpatrywał się w Marcina, ale w tym spojrzeniu nie było ani krztyny ciepła. Oczy były pożądliwie wytrzeszczone, policzki jakoś obrzydliwie rumiane a cała postać nieustannie przestępowała w miejscu z nogi na nogę, jakby ze zniecierpliwienia, jakby się chciała rzucić na leżącą na ziemi ofiarę, ale natrafiała na jakąś zasłonę, niewidzialną barierę czy coś innego.

Zdziwiony S. patrzył przez chwilę to na jedno, to na drugie. Przy żadnym z nich nie zobaczył rodzica, żadne też nie widziało czy też nie zwracało uwagi na ludzi przechadzających się po Rynku i, co S. zauważył z jeszcze większym zdziwieniem, nikt z przechodniów nie zwracał też uwagi na dzieci. Oboje stali w miejscach, wpatrując się jedynie w Marcina, i tylko na nim skupiając swoje spojrzenia. Nagle uświadomił sobie, że już idąc w tę stronę zobaczył tę parę, wtedy jednak nie zwrócił na nią większej uwagi.

Marcin siedział ciężko oparty o mury Sukiennic, oddychając ciężko, jakby wyczerpany swoim krzykiem. S. podszedł do niego i ukucnął przed nim.

- Jeśli ją kochasz, - powiedział cicho - jeśli ją naprawdę kochasz, to wiesz co musisz zrobić. Wiesz o tym.

- Ale ona...

- Wiem, kim ona dla ciebie jest i wiem, jaką rolę pełni w twoim życiu. Wiem, ile dla ciebie znaczy. Ale nie tędy droga. Ona ci nie pomoże w ułożeniu sobie życia, to nie należy do niej. Sam musisz to zrobić.

- Ja nie umiem sam...

- To cię nauczymy. Pomożemy ci. Ale nie zrzucaj tego na nią...

- To jest straszne uczucie, S. - wyrzekł Marcin po chwili ciszy, nachylając głowę jeszcze bardziej, tak, że S. również musiał się nachylić, żeby go usłyszeć. - Straszne. Rozrywa na kawałki...

- ... rodzi taką chamską bezradność, co? Cokolwiek nie zrobisz to i tak będzie źle...

- Ręce ci się pocą...

- ... trzęsiesz się...

- ... nie możesz oddychać...

- ... a ten nieznośny, duszący ból w piersi jest tak silny, że wydaje ci się, że cię wypali od środka, że cię wgniecie w ziemię i już nie wstaniesz, prawda? To uczucie... - S. zamilkł na chwilę, szukając odpowiedniego słowa. - ... jest jak śmierć, nie?

- Nie - odparł Marcin. - To coś gorszego. To umieranie, ale nie śmierć. Wieczne. Umierasz i nie możesz umrzeć. Każdego dnia uchodzi z ciebie życie, ale nie umierasz całkowicie. Trwasz w tym. Codziennie... codziennie przez lata - dodał, a w tym ostatnim zwrocie zabrzmiało jakby coś w rodzaju wyrzutu.

- Dlaczego pozwoliłeś się aż tak od niej uzależnić, co?

- Nie miałem wyboru.

- Słucham? - zapytał S. takim tonem jakby usłyszał jakąś głupotę. - Wyboru nie miałeś? A czyje to serce, czyja to dusza?

- Jesteś żałosny! - krzyknął Marcin znienacka, zrywając się z ziemi i stając na nogach. - Naprawdę sądzisz, że nad tym można zapanować, że to jest zależne od mojej woli, że mi się tak podobało?! Nie wiesz przez co przeszedłem i nawet sobie nie wyobrażasz w jakim stopniu znajdowałem ukojenie od tych przeżyć, gdy z nią rozmawiałem, gdy byłem przy niej! To było jak lekarstwo na każdy ból, jak nowe życie... Więc mi nie mów! - wrzasnął, wskazując palcem w kierunku Daniela. - Nie mów, że to jest zależne ode mnie! - I wtedy nagle zaśmiał się krótko, nerwowo, jak szaleniec, a S. kątem oka zauważył, że to szkaradne dziecko na lewo od niego uśmiechnęło się jeszcze obrzydliwiej niż przedtem. - Dwa razy stawałem przed obliczem śmierci. I dwa razy mnie od niej odwiedziono. Byłem z nią bliżej niż ktokolwiek inny, poznałem to mrożące uczucie kiedy chcesz to wszystko skończyć, ale nie starcza ci odwagi... To ewolucja, to wszystko ewolucja. Darwin by mnie polubił, jak sądzisz, S.? Nie mogłem się zabić... instynkt samozachowawczy mi na to nie pozwolił... A może kocham ją też tylko dlatego, że chcę przetrwać, co? Jak myślisz? - I nagle roześmiał się, głośno, przeciągle, roześmiał się obłąkańczym śmiechem, który się poniósł po zatłoczonym Rynku. Zaniepokojeni przechodnie zaczęli oglądać za siebie, kilka osób przystanęło, żeby popatrzeć na dziwne zdarzenie. Marcin zatoczył się. - No, dalej S., ponoć jesteś taki inteligentny! Może kocham ją tylko dlatego, że ewolucja tak mi każe bo przy niej mam lepsze szanse przetrwania, co? Ale to byłby numer! Pięć lat zmarnowanego życia przez coś takiego!

- Miłość nigdy nie jest marnotrawstwem...

- MORDA! - Wrzasnął Marcin, a twarz wykrzywiła mu się nieludzko. Daniel wstał z ziemi. Był autentycznie przerażony. - Szedłem wtedy z nimi, jak pies na smyczy, jak śmieć i umierałem z każdym krokiem, wnętrzności mi się przewracały i miałem ochotę się na niego rzucić! Mordowali mnie, krok za krokiem mnie mordowali! A potem uratowałem życie temu robakowi! Temu cholernemu pasożytowi, tej larwie prowadzącej tak bezsensowną egzystencję! Zarżnąć go wtedy powinni, powinienem był im pozwolić, powinien był wtedy zdechnąć, w taki sam sposób w jaki żył...! - Marcin stanął przed S., znów wyciągnąwszy palec w jego kierunku, na rozstawionych, trzęsących się nogach, dysząc ciężko.

- Uratowałeś życie człowiekowi! Dałeś mu najcenniejszy dar jaki może dać jeden człowiek drugiemu, dar życia! Jak możesz tak mówić! - Daniel też zaczął krzyczeć, zmrużył oczy jakby nie mógł patrzeć na swojego rozmówcę, jakby widok jego agonii sprawiał ból również i jemu. - Marcin, zdajesz sobie sprawę jak niewielu ludzi zrobiłoby to, co ty?! - krzyczał, gestykulując żywo, sam z ledwością panując nad emocjami. - Wiele szczęśliwych, normalnych osób nie zdobyłoby się na taki czyn, nie byłoby w stanie pokonać swoich słabości, a ty tego dokonałeś, ty, który pomimo cierpienia i upokorzenia, którego zaznałeś w swoim życiu potrafiłeś zachować serce czystym aż do teraz, potrafiłeś odepchnąć swój egoizm i życie ocalić człowiekowi, którego najbardziej na tym świecie nienawidzisz!

- Ja... ja... ja mam czyste serce? - Marcin opuścił rękę i obniżył głos niemal do szeptu. Coraz więcej ludzi stawało dookoła nich i przypatrywało się tej scenie. - Ja... który nawet nie jestem się w stanie się jej wyrzec i sprawiam jej tym ból... ja mam mieć czyste serce? - zapytał, jakby sam siebie.

- Tak czyste, jak tylko człowiek może mieć. Nie chodzi o to, że nie potrafisz się jej wyrzec. Chodzi o to, że nie potrafisz się przywiązać do innych. że nie odpowiadasz jak cię pytają, że ich olewasz, że uważasz się za kogoś lepszego. że jesteś otchłanią, wiedzącą o wszystkich każdą rzecz... podczas, gdy o tobie nikt nic nie wie. Rozumiesz? Chodzi o to - S. uniósł w górę zaciśniętą w pięść prawą rękę - że nie łapiesz piłeczki kauczukowej, gdy ktoś ją do ciebie rzuca.

Delikatnym, płynnym ruchem rozwarł pięść i rzucił w kierunku Marcina fioletową piłeczkę. Okrągły kształt, jakby w zwolnionym tempie, odbił się od bruku krakowskiego rynku i powolnym łukiem, jakby leniwie, poszybował w kierunku chłopca. W jego oczach S. zobaczył najpierw bezgraniczne zdumienie, a potem, zupełnie niespodziewanie, strach, najprawdziwszy strach. Nieśmiało, bojaźliwie, jakby to była nie jego ręka, wyciągnął prawą dłoń lekko przed siebie i w ostatniej chwili, niezgrabnym ruchem, złapał piłeczkę tuż nad ziemią. Zastygł w tej pozycji i wpatrzył się w przedmiot, z otwartymi ustami, jakby pierwszy raz w życiu widział coś takiego. Obrócił go delikatnie w dłoniach, uważnie oglądając, niczym jakiś eksponat w muzeum czy prezent na urodziny.

- I chodzi o to - wyrzekł Daniel cicho - żebyś tę piłeczkę rzucał innym, jeśli cię o to poproszą.

Nie zmieniając pozycji ani o milimetr i utkwiwszy wzrok w purpurowym przedmiocie, Marcin delikatnie poruszył do przodu samym tylko nadgarstkiem i wypuścił piłeczkę z dłoni. Ta ponownie odbiła się od ziemi i wylądowała w dłoni Daniela.

- Właśnie tak - rzekł z uśmiechem, pochylając głowę do rozmówcy w geście uznania.

Sam właściwie nie wiedząc dlaczego, spojrzał w prawo, w kierunku dziewczynki w zielonej sukience. Uśmiechała się.

Jakby ten ostatni wysiłek wyczerpał jego siły, Marcin, z błyszczącym od potu czołem, oparł się ponownie o ścianę Sukiennic i osunął na ziemię, oddychając ciężko, ale już o wiele wolniej i spokojniej niż wcześniej. Ludzie stali dookoła, niektórzy szepcząc coś do siebie, inni nawet nie próbując zachować pozorów dyskrecji, jeszcze inni chichotali i śmiali się.

Bitwa. Pole bitwy. Czarne kruki na niebie, tarcze i miecze dookoła. Ale nie ma ciał. Jałowa ziemia aż po horyzont, kruki, tarcze i miecze dookoła. Rycerz w okularach siedzący na ziemi, oparty o jakąś armatę, krwawiący z piersi, z wygiętym mieczem obok siebie. Roland. To Roland, ze wstydu wrócił na ziemię, żeby stoczyć bitwę raz jeszcze, bo takiej zniewagi znieść nie mógł, bo żal do ludzi nie pozwolił mu odejść.

Pole bitwy. Kruki. Tarcze i miecze dookoła. Roland. Roland. Roland w okularach. Roland coś mówi.

"Pozwólcie mi, pozwólcie nienawidzić, wróciłem bo wstydu znieść nie umiem. Pozwólcie... pozwólcie mi się wstydzić."

Ale Roland nagle znika i zamiast niego pojawia się Werter. Rycerz w okularach siedzi na ziemi i krwawi z piersi. Werter. Werter w okularach. Też coś mówi.

"Pozwólcie mi, pozwólcie zazdrościć. Pozwólcie, błagam, już dłużej walczyć nie mogę, swój miecz wygiąłem. Pozwólcie mi, bo ja nie jestem, nie jestem aniołem."

Ale Werter też znika i zmienia się w Konrada. Konrad w okularach i blond włosach siedzi na ziemi. Konrad w okularach. Mówi.

"Pozwólcie mi, pozwólcie świat ratować. Przepowiednia tak powiedziała. Pozwólcie mi... Siedzę, jestem tu, pozwólcie... Jestem? Byłem Rolandem, Werterem, Konradem. Jestem Marcinem? A może nie? A może śnię? Czy ja jestem... czy może nie ma mnie?"

Konrad znika i na ziemi siedzi już tylko Marcin, Marcin w okularach i blond włosach. Pole bitwy. Kruki. Miecze i tarcze dookoła. Dzieci. Dzieci po obu stronach. Dzieci? Skąd tu dzieci?

Pole bitwy. Nie ma. Nie ma pola bitwy. Nicość i dzieci i Marcin ze swoją zazdrością. Marcin nie widzi dzieci. Myśli, że jest sam. Tylko zazdrość stoi obok niego. Przez nicość idzie Daniel S. i delikatnie kładzie mu rękę na głowie.

- Domine, huius pueri misere - mówi.

- Panie? Bóg? - słyszy odpowiedź. - Ja w Niego nie wierzę, S., przecież wiesz.

- Kiedyś wierzyłeś.

- Kiedyś...

Daniel zobaczył jakiś cień za sobą i odwrócił się. Przed nim stała Karolina L.

- Kupiłam butelkę wody, jak prosiłeś.

- Dziękuję ci.

Rozejrzał się. Część ludzi chyba pomyślała, że to już koniec dziwnej sceny, bo zaczęli się rozchodzić, ale kilku wciąż stało dookoła nich i szeptało coś do siebie nawzajem. Daniel wziął od Karoliny butelkę i ukucnął przy Marcinie.

- Masz, napij się. Ból w piersi zelżeje.

- Skąd wiesz? - zapytał młodszy chłopiec, jakoś szybko podnosząc głowę i znienacka przeszywając S. spojrzeniem tak pełnym ufności i zdziwienia, jakby należało do kilkuletniego dziecka pytającego o rozmiar Wszechświata. Daniel uśmiechnął się.

- Z autopsji.

Marcin zaczął łapczywie pić wodę z butelki, szybko i niecierpliwie, jakby nie miał w ustach żadnego płynu od długiego czasu. Po chwili odjął ją od ust, westchnął ciężko, ale widać było, że oddychał o wiele swobodniej niż przedtem.



- Daniel? - odezwała się Karolina, gestem prosząc S. żeby wstał i przybliżył się do niej. - Karol przyprowadził jego rodziców. Tam stoją, przy Ratuszu.

S. spojrzał w tamtą stronę i rzeczywiście, pośród idących w tę i we w tę przechodniów, dojrzał w cieniu budynku trzy postacie, najwyraźniej obserwujące całą scenę.

- Czy mogłabyś z nim zostać? Muszę z nimi porozmawiać.

- Oczywiście, idź.

Odwrócił się, schował do kieszeni piłeczkę i ruszył w kierunku Ratusza. Po drodze, jakby od niechcenia, raz jeszcze obejrzał się za siebie i dojrzał dwójkę dziwnych dzieci, wciąż stojących po obu stronach Marcina i wciąż wpatrujących się w niego. Przez chwilę zastanawiał się czy nie podejść do nich i nie zapytać kim są, co tu robią i gdzie są ich rodzice, ale ogarnęło go jakieś dziwne uczucie, że nie powinien tego robić. Zmarszczył brwi i poszedł dalej.



* * *



Pod budynkiem Ratusza stał Karol K. razem z jakimś małżeństwem. Mężczyzna miał na imię Lucjan B. Był to wysoki, masywny człowiek, mający nie więcej niż sześćdziesiąt lat, ubrany w stare, znoszone dżinsowe spodnie i białą koszulę z krótkimi rękawami i z jakimiś niebieskimi wzorkami. Jego twarz sprawiała wrażenie stanowczej i doświadczonej, ale jednocześnie biła z niej może nie wrogość, ale w każdym razie niechęć i jakowaś podejrzliwość do innych ludzi wyrażona przez nieufnie łypiące na boki oczka. Należąca zapewne kiedyś do przystojnego człowieka, teraz już widać na niej było zniszczenie życiem, rozczarowaniami i porażkami oraz jakąś przemożną chęć pokazania światu, że te wszystkie wydarzenia tak naprawdę nigdy się nie zdarzyły, a jeśli się zdarzyły to teraz można je naprawić. Poorana była już tak charakterystycznymi dla starszego wieku bliznami i krostami, gładko ogolona, rumiana, choć nie za bardzo, z szerokim nosem i płaskimi uszami. Większość włosów już powypadała tak, że czoło było całkowicie widoczne, ale na czubku głowy i w jego okolicach wciąż można było dojrzeć siwe pasemka, nawet niekiedy poprzecinane czarnymi kreskami.

Obok niego stała jego żona, Bożena B., chuda, drobna i koścista kobieta, skulona w cieniu Ratusza i przyciśnięta do jego muru. Wyglądała tak, jakby jej jedynym marzeniem było zapaść się pod ziemię i nie sprawiać tam nikomu żadnego kłopotu, jak gdyby najlepiej czuła się jeszcze przed stworzeniem świata, kiedy w ogóle nie istniała i z uporem wyczekiwała Sądu Ostatecznego, kiedy znowu będzie mogła pogrążyć się w nicości. Mizerna była to osoba; nawet w młodości nie mogła uchodzić za szczyt piękności, a teraz, zbliżając się już do starczego wieku, jej zapadnięte kości policzkowe, krótkie, brązowe, rozczochrane włosy, z trudem dające się upleść w kok, jej drobne kończyny i skromny styl ubierania się jeszcze bardziej dawały o sobie znać. Miała na sobie mizerną i wypłowiałą sukienkę w czerwonym kolorze, z jakimiś kwiatkami. Mimo tych wad widać było, że przedwcześnie jej subtelna uroda zniknęła z tego świata, że życie wyniszczyło ją zbyt gwałtownie i zbyt nieoczekiwanie, że jej wysoce uległy charakter rok za rokiem zmuszał ją do robienia rzeczy, których w głębi duszy wcale nie chciała robić, ale nie miała odwagi im się przeciwstawić. Stała teraz za swoim mężem, patrząc z niepokojem w kierunku gdzie leżał Marcin, ale mimo to nie podchodząc do niego i nie ruszając się z miejsca, jakby coś ją powstrzymywało przed zrobieniem kroku.

W ogóle oboje stali obok Karola z mocno zniecierpliwionymi i zaniepokojonymi wyrazami twarzy, nie odrywając praktycznie wzroku od ich skulonego na ziemi syna, nieustannie przestępując z nogi na nogę i oddychając głęboko, wyglądając na czymś zestresowanych.

Zobaczywszy zbliżającego się ku niemu Daniela, pan B., nagle zrobił krok do przodu, z wyraźnym zamiarem wyciągnięcia oskarżycielsko palca w kierunku chłopca i powiedzenia czegoś niemiłego, jednak zanim zdążył wyrzec choć słowo, S. mu przerwał.

- Jedno słowo - rzekł, a B. stanął jak wryty - a przysięgam, że pański syn będzie dzisiaj pana najmniejszym zmartwieniem.

Osłupiały z wrażenia i oburzenia mężczyzna zdążył tylko zmarszczyć brwi zanim S. przeszedł obok niego, oparł się ciężko plecami o mur Ratusza, westchnął i zamknął oczy. Karol uważnie przypatrywał się całej scenie.

- Ty... - rozległ się gruby głos pana B., wyraźnie chcącego coś powiedzieć, ale Daniel niemal natychmiast uciszył go ruchem ręki.

- Niech się pan zamknie i mnie posłucha bo jeśli zależy panu na swoim synu, w co niestety wątpię, to będzie to dla pana niezwykle pouczająca relacja. Wczoraj, w późnych godzinach wieczornych, między jedenastą i dwunastą wieczór, państwa syn wyszedł z domu i udał się na spacer wraz z dwójką swoich przyjaciół, Katarzyną Nowicką i jej chłopakiem, Wojciechem Mazurskim. Gdy znajdowali się gdzieś tam - S. machnął ręką w kierunku części Rynku za Ratuszem i ulicy prowadzącej w okolice Uniwersytetu Jagiellońskiego - telefon komórkowy Wojtka zadzwonił, więc oddalił się od pozostałej dwójki o kilkanaście metrów, żeby porozmawiać. Rynek był wczoraj wieczorem prawie całkowicie pusty, zresztą siąpił deszcz i większość ludzi pochowała się w domach. Niewiele osób można było tu spotkać, było pusto, cicho i gorąco. I wtedy, Wojtek został napadnięty przez grupę dresów. Nie wiem dokładnie skąd przyszli, czego chcieli, ile mieli lat, ilu ich było i jak to możliwe, że nikt z całej trójki nie zauważył ich wcześniej, w każdym razie nastawieni byli mocno nieprzyjaźnie. Pewnie chcieli zabrać mu komórkę - dodał Daniel po cichu i wzruszył ramionami. Zrobił chwilę przerwy na oddech. - Zaczął im się stawiać, więc go zaatakowali i zaczęli bić. Dużo ich było, Wojtek był jeden, toteż nie muszę dodawać, że większych szans przeciwko nim nie miał i szybko wylądował na ziemi. Zaczęli go kopać. Skrojenie go najwyraźniej nie było ich jedynym celem, widać postanowili go też całego zmasakrować. Gdyby nikt nie zareagował pewnie by go i zabili. Kasia i Marcin zobaczyli to. Kasia krzyknęła przerażona, a Marcin zrobił wtedy coś, czego Wojtek nigdy mu nie wybaczy.

Zapadła chwila ciszy. Najwyraźniej cała słuchająca go trójka myślała, że będzie kontynuował, ale on nagle zamilkł, tylko jakby jakoś ciężej oparł się o zimny mur i znowu westchnął.

- Co zrobił? - zapytał pan B. po cichu, tak po cichu, że ta cichość była wysoce niezharmonizowana z jego naturalnie grubym i stanowczym tonem, toteż pytanie zabrzmiało dość dziwnie.

- Uratował mu życie.

Państwo Lucjan i Bożena B. wytrzeszczyli oczy i spojrzeli po sobie.

- To dziwne jak działa ludzki umysł, prawda? - zapytał ironicznie S., uśmiechając się lekko, może nawet pogardliwie i nagle cicho się zaśmiał. Wyciągnął z kieszeni piłeczkę kauczukową, stanął przed murem Ratusza i zaczął ją od niego odbijać. - Marcin rzucił się na tych dresów, no ale wiadomo, że siłaczem to on raczej nie jest. Więc zamiast z nimi walczyć, legł na ziemi i osłonił Wojtka własnym ciałem. Przez jakąś minutę obaj leżeli na bruku, kopani przez kilku ustawionych naokoło nich chuliganów. Kasia wrzeszczała wniebogłosy i zaczęła biegać po Rynku aż w końcu ktoś ją usłyszał, jacyś faceci chyba i zaczęli zmierzać w ich stronę. Nasi kochani bandyci usłyszeli, że zaraz zacznie się zamieszanie, więc zaprzestali masakrowania swoich ofiar i uciekli ulicą w ciemność. Kasia i Wojtek rzucili się sobie w ramiona, ale zanim zdążyli choćby podziękować Marcinowi, jego już tam nie było. Wrócił posiniaczony do domu.

Daniel odbił raz jeszcze piłeczkę od muru i zamilkł. Znów zapadła cisza, a S. wiedział dobrze, że musi dać słuchaczom chwilę na przetrawienie otrzymanych wiadomości.

- Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że państwa syn postąpił po prostu tak, jak powinien każdy porządny człowiek i że każdy by tak zrobił na jego miejscu. Tylko, że tutaj mamy... szczególną sytuację - powiedział po chwili wolniej i poważniej niż przedtem. Odwrócił się do rodziców Marcina i spojrzał każdemu w oczy. - Co państwo wiedzą o relacjach łączących państwa syna z tą dwójką?

Pan i pani B. spojrzeli po sobie z niepokojem.

- On ma tylu znajomych... - rzuciła w przestrzeń matka Marcina, cichym i eterycznym głosem, ale powiedziała to, ot tak, byle coś powiedzieć i nie oczekując odpowiedzi, po czym znowu skuli&#3

2
Dobry Wujek wrzuca resztę tekstu, obciętą przez skrypt forum.



Tymczasem Marcin wciąż siedział na bruku, z nogami ugiętymi w kolanach i opartą o nie głową. Zimny mur Sukiennic chłodził mu spocone plecy, słońce raziło go w oczy, za chwilę jednak zaszło za kłęby chmur. Wpatrywał się w szare płyty krakowskiego Rynku, ale nie widział ich, do jego uszu dolatywały jakieś pocieszające go słowa Karoliny, ale ich nie słyszał. Po jakimś czasie dziewczyna odwróciła się jednak od niego, usłyszawszy krzyki dobiegające spod budynku Ratusza, gdy S. i pan B. zaczęli się ze sobą kłócić. Wszyscy gapie przemieścili się w tamtą stronę.

"Co się ze mną dzieje... - myślał gorączkowo, majacząc. - Czy ja tu siedzę? Czy ja oddycham? Czy ja żyję? Rodzice... słyszę moich rodziców, widzę ich, są tam, w oddali... Czego oni znowu ode mnie chcą, niech mnie zostawią... Daniel... Tak, Daniel mi pomoże, Daniel mnie uratuje... Przecież po to go wezwałem... Boże, życie uratowałem człowiekowi!!! życie mu ocaliłem, od zła, od złych, od dresów, od tamtych robali wstrętnych go ocaliłem... Po co, po co żem ja to zrobił?! Jezu, wariuję! To człowiek, to niewinny człowiek, jak ja, jak każdy, przecież każdy by tak zrobił...

Nie! On mi ją zabrał, on jest zły, gorszy od tamtych, co wtedy przyszli, on jest gorszy od każdego! Jezu, ona tam stała i patrzyła na wszystko, ona, widziała jak się rzuciłem, jak ciałem przykryłem jego ciało... Co sobie o mnie pomyśli? Nie zostałem tam wczoraj, uciekłem, nawet mi nie zdążyli podziękować... Powinienem był, żałosny jestem, po co tak szybko wtedy odszedłem, przecież mogłem usłyszeć od niej ciepłe słowa... Boże, te dzieci mnie przerażają, czego one chcą ode mnie... Mogła się uśmiechnąć do mnie, podać mi rękę, mogłem jej dotknąć... Po co żem uciekł wtedy?! Ha ha ha ha! A ten frajer ma teraz dług wdzięczności wobec mnie, teraz już mi nic nie zrobi, już nie mam się czego bać, jest mój! życie mu uratowałem, niech tylko spróbuje mnie teraz skrzywdzić! Ha ha ha ha ha!!!

Przecież uratowałem człowieka od śmierci, zrobiłem dobry uczynek, więc dlaczego czuję się tak jakbym kogoś zabił?! Siebie zabiłem, jego uratowałem a siebie, siebie samego zabiłem, ukrzyżowałem jak psa, sam to sobie zrobiłem! Jestem takim samym mordercą jak tamci... Boże, czego ci wszyscy ludzie dookoła chcą ode mnie, dlaczego mój ojciec krzyczy... Nie wiem, nie wiem, nic nie wiem, nie wiem wcale nic, nic wcale nie wiem...! Dlaczego ja nie mogę być z siebie dumny, dlaczego nie odczuwam radości, dlaczego nie czuję się lepszy od innych?! Nie, nic z tych rzeczy nie czuję! Kamień w środku, przytłaczający ciężar czuję, nic więcej! życie uratowałem, a nic mi to nie dało, nic przez to nie zyskam, nawet lepszym człowiekiem się nie stanę... Boże, przecież mogłem pozwolić im go zabić, ona moja by była! Cierpiałaby stokroć, tysiąckroć bardziej niż ja, ale ja jej bym pomógł, rozmawialibyśmy, wytłumaczyłbym jej wszystko, doradził... Przecież wystarczyło nic nie zrobić! I mogło być tak jak dawniej, kochany mogłem się poczuć jak wtedy, dawno, lata temu...!

Chryste, ja żem robak przecież jestem bez niej, czym ja bez tej twarzy i ciała i duszy jestem?! Niczym, ona jest wszystkim, jest dla mnie najdroższa, moim życiem jest, dla niej żyję i dla niej umrę! Ona mi pokazała, wszystko mi pokazała, pokazała we mnie człowieka, piękno w sobie ujrzałem, ona pierwsza, pierwsza, najpierwsza i najostatniejsza, ona jedyna zobaczyła we mnie istotę ludzką, piękną istotę jakiej jeszcze nikt we mnie nie zobaczył, bez niej byłbym nikim!!! Dajcie mi wszystkie bogactwa świata bez niej a będę brzęczącą miedzią, cymbałem brzmiącym, i choćbym nie wiem jakich czynów dokonywał i ciało moje na spalenie wystawił nic bez niej nie zyskam!!! żyć nie mam po co, dla niej wstaję codziennie rano i kładę się spać, dla niej do szkoły chodzę i znoszę codzienny koszmar w domu, dla niej i tylko dla niej bo ona jedyna jest tego warta, ona, ona i nikt więcej bo ona człowieka we mnie ujrzała i dla niej wyszedłem ze swojej żałosnej skorupy i się zmieniłem!

Boże, a teraz wszystko stracone, a tak blisko było! Mogłem go tam zostawić, zarżnęliby go, ale ja wtedy żyłbym normalnie, no przecież on by zrozumiał, na pewno by to zrozumiał, przebaczyłby mi! Ale jak to, człowieka niewinnego, najniewinniejszego pod słońcem na śmierć zostawić?! Przecież tak nie można! Jakże to słońce mnie razi, jak mi przeszkadza...! Nie, zaszło przecież, zaszło za chmurę... Przestali się w końcu kłócić, S. z policjantem rozmawia... Co się tu dzieje dookoła...? Boże, kroki, tupot kroków słyszę naokoło... No tak, przecież to Rynek... Jak mi on obmierzł! Bezlitosne i obojętne na ból są kroki krakowskich przechodniów... Widzę przed sobą szary bruk, jakieś odłamki betonu... Brudne to, takie... takie codzienne. Jezu, drżę cały, dobrze, że Karolina nie patrzy... Jezu, co się ze mną teraz stanie? Co ja zrobiłem... A może to skończyć? Nie... już próbowałem dwa razy przecież, to nie jest wyjście...

Dlaczego cały czas mam przed oczyma jej twarz?! Boże, jakiż ze mnie byłby człowiek gdybym tylko potrafił przestać ją kochać! Ale ja nie potrafię, ja nie umiem, ja przecież nie chcę. Tak, nie chcę, nie chcę, bo tylko to uczucie mnie przy życiu trzyma! Ona jest wszystkim, wszystkim, a ja żem robak i nic więcej... Jej twarz, cały czas przed oczyma mam jej twarz! Moje kochanie, moja jedyna, życie moje...!!!"

Począł drżeć jeszcze bardziej, jego sylwetka zaczęła się dziwnie kiwać w przód i w tył jakby miał chorobę sierocą. Krzyki ucichły, słyszał kroki rozstępujących się gapiów, S. chyba z policjantem rozmawiał...

Naraz wyczuł coś przed sobą. Uniósł głowę i ledwo widzącym spojrzeniem, przesiąkniętym przez szkła okularów ujrzał przed sobą tego obrzydliwego, szkaradnego chłopca, który przez ostatnie kilkanaście minut wciąż stał na prawo od niego. Uświadomił też sobie, że od kilku chwil, chyba od momentu, w którym Karolina przestała do niego mówić, dziecko stało przed nim i wpatrywało się w niego, ale on tego wcześniej nie zauważył.

Zupełnie bez powodu, naraz poczuł strach. Spojrzenie chłopca było straszliwe - uśmiechnął się obrzydliwie, rozwarł usta, oblizał wargi a jego straszna, okrągła, starcza twarz stała się jeszcze bardziej przerażająca niż przedtem. Zrobił krok w jego stronę. Marcin skulił się. Upiór wyciągnął ku niemu tłustą dłoń z rozczapierzonymi palcami, jakby chciał pochwycić go za gardło i przyciągnąć do siebie... Karolina wstała i podeszła do Daniela i reszty, żeby o czymś porozmawiać, został sam... I tym razem wiedział, że między nim a tym dzieckiem nie ma już żadnej bariery, że teraz już nic go nie chroni i jest na jego łasce...

Ale wtedy, kątem lewego oka zobaczył jakąś postać. Ledwo zdołał poruszyć zdrętwiałą z przerażenia głową - ujrzał przed sobą tę śliczną dziewczynkę, która dotychczas stała po jego lewej stronie... I nagle zrozumiał, że ona jest jego wybawieniem, jego ostatnią szansą na ratunek...

Dzieweczka stała z rękami wyprostowanymi wzdłuż tułowia, ze złączonymi nóżkami i poczęła się wpatrywać poważnym wzrokiem w obrzydliwego chłopca przed nią. Jednak naraz Marcin zobaczył w tym spojrzeniu taką moc i taką siłę, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczył, wyczuł potęgę tak dziwną i tajemniczą, że przez chwilę nie wiedział, co się dzieje dookoła. Ta siła jednak nie była skierowana przeciw niemu, ale przeciw upiornemu chłopcu sięgającemu mu do gardła.

Jakby wbrew swojej woli, wolno i niechętnie, szkaradny chłopak zatrzymał rękę w powietrzu, o kilka milimetrów od szyi Marcina, po czym cofnął ją. Odwrócił się w kierunku dziewczynki i dopiero wtedy ich spojrzenia połączyły się pierwszy raz.

Marcin znienacka wyczuł olbrzymią moc obu tych spojrzeń, jakby ich wzajemne zmaganie, gdy oba dzieciątka wpatrywały się w siebie nawzajem... trwało to jednak tylko chwilę. Zaraz bowiem twarz upiornego chłopca z lubieżnej zmieniła się w zirytowaną, następnie w zdenerwowaną, aż w końcu w przestraszoną. Jego brzydkie, tłuste policzki wydęły się, usta wykrzywiły w wyrazie przerażenia, a oczy nieludzko rozszerzyły. Dziewczynka wciąż stała w tej samej pozycji, nic nie robiła, jednak jej spojrzenie przepaliło przeciwnika na wylot. Na drżących nogach, ledwo powstrzymując krzyk paniki, chłopiec zaczął się cofać, krok, dwa kroki, trzy... Naraz przewrócił się, jednak przerażony błyskawicznie poderwał się z ziemi i zaczął cofać jeszcze szybciej. Dziewczynka zrobiła krok do przodu i wtedy z gardła upiora dobył się nieludzki, przeraźliwy, zupełnie nie dziecięcy skowyt przerażenia. Marcin uświadomił sobie, że nikt z ludzi naokoło nie usłyszał go, jedynie S. jakby na chwilę spojrzał w tamtą stronę. Upiór odwrócił się i zaczął co sił w nogach uciekać z tamtego miejsca, jednak jego tłuste nóżki ledwo pozwalały mu na przemieszczanie się tak, że wyglądał po prostu komicznie, gdy w przerażeniu biegł w głąb krakowskiego Rynku...

W końcu zniknął w tłumie, a jego krzyki ucichły. Marcin poczuł niewysłowioną ulgę. Tajemnicza dziewczynka przeszła kilka kroków, podniosła coś z ziemi po czym odwróciła się i podeszła do niego.

Stanęła przed nim, znów z nóżkami ustawionymi na baczność. Na jej ślicznej, dziecięcej twarzy o ciemnej karnacji pojawił się uroczy, najniewinniejszy i najcudowniejszy w świecie uśmiech., a po stanowczości i gniewie poprzedniego spojrzenia nie zostało ani śladu. Wyciągnęła ku niemu rączkę i wtedy zobaczył, że trzymała w garści piłeczkę kauczukową Daniela.

- Proszę, to dla pana! - pisnęła cienkim, dziecięcym głosikiem.

- Ależ nie... - zaprotestował zdezorientowany Marcin. - To przecież jest Daniela...

- Ale on panu to dał, prawda czy nieprawda?

- No dał... ale tylko na chwilę... to jest jego...

- Nie, na zawsze panu dał! - zaoponowała gorąco dziewczynka. - Powiedział "nie łapiesz piłeczki kauczukowej kiedy ci ją dają i nie odrzucasz im, gdy cię o to proszą", tak? To niech pan łapie, niech pan bierze, on ją panu dał!

Marcin spojrzał niewidzącym wzrokiem w twarz dziewczynki, naraz bojąc się, że może jest na niego zła, że nie chce przyjąć prezentu. Ale jedyne, co ujrzał to blask Wszechświata w jej oczkach.

Tak jak poprzednio, nieledwie strachliwie wyciągnął rękę i powoli rozwarł dłoń. Dziewczynka włożyła jej rączkę w jego i wtedy poczuł jak dotyka okrągłego, jasnofioletowego przedmiotu. Naraz odczuł coś innego - niezwykłe ciepło, ciepło jakiego nie czuł już od dawna... Rozeszło się od jego ręki po całym ciele i ogarnęło jego serce... Westchnął ciężko i pierwszy raz od długiego czasu poczuł jak serce nie bije mu jak oszalałe, że może spokojnie oddychać i że zrobiło mu się lżej na duszy...

I wtedy dziewczynka nachyliła się ku niemu, zarzuciła mu rączki na szyję i przywarła do niego całym ciałem, a eksplozja gorąca i miłości jaką Marcin od niej odczuł wręcz go obezwładniła...

- Wszystko będzie dobrze, zobaczy pan, wszystko będzie dobrze! - pisnęła znowu i przywarła główką do jego ramienia.

A Marcin wreszcie sam, z własnej woli i całym sobą poczuł, że faktycznie wszystko będzie dobrze i że się wszystko ułoży. ściskał w objęciach tę maleńką istotkę, tak małą, tak kruchą, że wydawała się w jego rękach bardziej krucha niźli szkło i czuł od niej miłość, jakiej nie zaznał od czasu gdy... gdy Kasię przytulał. Przywarł do niej całym ciałem, pocałował ją delikatnie w policzek i poczuł, że cały świat dookoła znika, że już nic nie widzi, ani nie słyszy, nie czuje, jest tylko on i ona, chłopiec i dziecko...

Chłopiec i dziecko wiszą w nicości, która naraz przestaje być nicością. I nie jest już nawet polem bitwy. światełka pojawiają się w próżni, punkty świetlne oświetlają przytuloną do siebie parę.

Bo dziecko jest większe niż nicość. Dziecko potrafi rozpalić gwiazdy.









Dla Evy, której ból

jest tak podobny

do Marcinowego.

3
Oj, dziwny to tekst, dziwny. Chcialam go juz ocenic wczoraj, ale akurat kiedy kliknelam w "odpowiedz", nastapila awaria internetu... co dodaje tej pracy jedynie dziwnosci.

Nie jestem w stanie jasno okreslic czy Twoja praca mi sie podobala czy nie. Czuje pewien niedosyt, cos mi w niej przeszkadzalo. Ale po kolei...

To co moim zdaniem wychodzi ci najlepiej to opisy. Krajobrazow, postaci, ich zachowan i wygladu, uczuc, itd. Poslugujesz sie epika, ktora zachodzi jednak na granice liryki. Kreujesz przed czytelnikiem tak jasne, wyrazne obrazy, ze, czytajac, naprawde odczuwalam nieraz to, o czym pisales. Postacie, nie rozpisujac sie na nie wiadomo jak wiele stron, opisales kapitalnie, nie pozwalajac na to, by czytelnik wyobrazal sobie pewnego bohatera inaczej, anizeli Ty go widzisz. Mozna rzec, ze kontrolujesz wyobraznia czytelnika. To duza zaleta, szczegolnie gdyby ktoregos razu Twoja ksiazka mialaby doczekac sie adaptacji filmowej. Podejrzewam, ze wyobrazenia zarowno czytelnikow, jak i rezysera odnosnie wygladu i zachowan Twoich bohaterow bylyby niemalze identyczne... a to znaczy, ze obejrzywszy film, nikt nie czulby sie rozczarowany doborem aktorow, itd.

A propos opisu uczuc - trafiasz w samo sedno. Podejrzewam, ze w tej calej masie slow traktujacych o stanie emocjonalnym Marcina, kazdy moglby odnalezc cos, z czym czuje sie w pewnym sensie zaznajomiony. Uniwersalnosc, to chyba najlepsze slowo na scharakteryzowanie tej czesci opisowej Twojej pracy.

I gdyby nie te perelki, szczesliwie dlugie, ale nie za dlugie, skonczylabym czytanie tego tekstu byc moze po 2 minutach... Pierwszy dialog wprowadzil mnie w stan rozczarowania i tylko chec odnalezienia kolejnego opisu krajobrazu, postaci badz uczucia przytrzymala mnie przy lekturze.

Potem bylo nieco lepiej, troche juz zaczynala mnie intrygowac fabula, niejasnosci, ktore odkrywaly sie akapit po akapicie... Tyle ze tych niejasnosci bylo z kolei nie co, moim skromnym zdaniem za duzo. Poczatkowo nie dzialo sie nic. Dlugo... dlugo tylko jakies dialogi, ktore zapowiadaly rozwoj, ktore dawaly do zrozumienia "O, czytelniku, jak poczytasz dalej, to bedziesz wiedzial, o co Danielowi, badz Marcinowi chodzilo, gdy wypowiedzial to czy inne zdanie". I to, rzecz jasna, machina napedzajaca, slowne narzedzie kazdego pisarza, ale trzeba z tym obchodzic sie miarowo, ostroznie. Gdy przez dlugo dlugo nic sie nie dzieje, czytelnik moze poczuc sie znudzony i zwyczajnie zaniechac lektury, tak jak ja chcialam to zrobic. Szczesliwie, uratowales sie, a raczej tekst opisami, ale nie na kazdego musza one dzialac. Przy najblizszej okazji, pomysl nad nieco szybszym rozkreceniem akcji, czyms malym, a intrugujacym na poczatek (badz krotko po poczatku), po czym smialo mozesz uzywac owej "machiny lancuszkowej". Potem Twoj tekst jest naprawde interesujacy, sek w tym, ze trzeba dotrzec do tego "potem". Nie wiem... mozesz sprobowac na przyklad retrospekcji... Opisac fragment tego, co dzialo sie dzien wczesniej... pobicie, krzyki, badz Marcin wracajacy do domu, caly w sincach. 3, 4 zdania traktujace o tym, bez tlumaczenia niczego, bez traktowania o przebiegu akcji... Coz, sposobow jest wiele, to tylko pewna sugestia, nie wolno mi wtracac sie w Twoja wizje pisarska... po prostu zrob cos, zeby lektura szybciej ruszyla, zeby czytelnik czul sie zainteresowany od samego poczatku. Voila !

Zem sie rozpisala ! Juz nie wiem, czy chcialam cos jeszcze dodac... Ach, tak... Przydaloby sie skrocic nieco te rozwazania Marcina, gdy ten siedzi na rynku.
"Co się ze mną dzieje... - myślał gorączkowo, majacząc. - Czy ja tu siedzę? Czy ja oddycham? Czy ja żyję? Rodzice... słyszę moich rodziców, widzę ich, są tam, w oddali... Czego oni znowu ode mnie chcą, niech mnie zostawią... Daniel... Tak, Daniel mi pomoże, Daniel mnie uratuje... Przecież po to go wezwałem... Boże, życie uratowałem człowiekowi!!! życie mu ocaliłem, od zła, od złych, od dresów, od tamtych robali wstrętnych go ocaliłem... Po co, po co żem ja to zrobił?! Jezu, wariuję! To człowiek, to niewinny człowiek, jak ja, jak każdy, przecież każdy by tak zrobił...

Nie! On mi ją zabrał, on jest zły, gorszy od tamtych, co wtedy przyszli, on jest gorszy od każdego! Jezu, ona tam stała i patrzyła na wszystko, ona, widziała jak się rzuciłem, jak ciałem przykryłem jego ciało... Co sobie o mnie pomyśli? Nie zostałem tam wczoraj, uciekłem, nawet mi nie zdążyli podziękować... Powinienem był, żałosny jestem, po co tak szybko wtedy odszedłem, przecież mogłem usłyszeć od niej ciepłe słowa... Boże, te dzieci mnie przerażają, czego one chcą ode mnie... Mogła się uśmiechnąć do mnie, podać mi rękę, mogłem jej dotknąć... Po co żem uciekł wtedy?! Ha ha ha ha! A ten frajer ma teraz dług wdzięczności wobec mnie, teraz już mi nic nie zrobi, już nie mam się czego bać, jest mój! życie mu uratowałem, niech tylko spróbuje mnie teraz skrzywdzić! Ha ha ha ha ha!!!

Przecież uratowałem człowieka od śmierci, zrobiłem dobry uczynek, więc dlaczego czuję się tak jakbym kogoś zabił?! Siebie zabiłem, jego uratowałem a siebie, siebie samego zabiłem, ukrzyżowałem jak psa, sam to sobie zrobiłem! Jestem takim samym mordercą jak tamci... Boże, czego ci wszyscy ludzie dookoła chcą ode mnie, dlaczego mój ojciec krzyczy... Nie wiem, nie wiem, nic nie wiem, nie wiem wcale nic, nic wcale nie wiem...! Dlaczego ja nie mogę być z siebie dumny, dlaczego nie odczuwam radości, dlaczego nie czuję się lepszy od innych?! Nie, nic z tych rzeczy nie czuję! Kamień w środku, przytłaczający ciężar czuję, nic więcej! życie uratowałem, a nic mi to nie dało, nic przez to nie zyskam, nawet lepszym człowiekiem się nie stanę... Boże, przecież mogłem pozwolić im go zabić, ona moja by była! Cierpiałaby stokroć, tysiąckroć bardziej niż ja, ale ja jej bym pomógł, rozmawialibyśmy, wytłumaczyłbym jej wszystko, doradził... Przecież wystarczyło nic nie zrobić! I mogło być tak jak dawniej, kochany mogłem się poczuć jak wtedy, dawno, lata temu...!

Chryste, ja żem robak przecież jestem bez niej, czym ja bez tej twarzy i ciała i duszy jestem?! Niczym, ona jest wszystkim, jest dla mnie najdroższa, moim życiem jest, dla niej żyję i dla niej umrę! Ona mi pokazała, wszystko mi pokazała, pokazała we mnie człowieka, piękno w sobie ujrzałem, ona pierwsza, pierwsza, najpierwsza i najostatniejsza, ona jedyna zobaczyła we mnie istotę ludzką, piękną istotę jakiej jeszcze nikt we mnie nie zobaczył, bez niej byłbym nikim!!! Dajcie mi wszystkie bogactwa świata bez niej a będę brzęczącą miedzią, cymbałem brzmiącym, i choćbym nie wiem jakich czynów dokonywał i ciało moje na spalenie wystawił nic bez niej nie zyskam!!! żyć nie mam po co, dla niej wstaję codziennie rano i kładę się spać, dla niej do szkoły chodzę i znoszę codzienny koszmar w domu, dla niej i tylko dla niej bo ona jedyna jest tego warta, ona, ona i nikt więcej bo ona człowieka we mnie ujrzała i dla niej wyszedłem ze swojej żałosnej skorupy i się zmieniłem!

Boże, a teraz wszystko stracone, a tak blisko było! Mogłem go tam zostawić, zarżnęliby go, ale ja wtedy żyłbym normalnie, no przecież on by zrozumiał, na pewno by to zrozumiał, przebaczyłby mi! Ale jak to, człowieka niewinnego, najniewinniejszego pod słońcem na śmierć zostawić?! Przecież tak nie można! Jakże to słońce mnie razi, jak mi przeszkadza...! Nie, zaszło przecież, zaszło za chmurę... Przestali się w końcu kłócić, S. z policjantem rozmawia... Co się tu dzieje dookoła...? Boże, kroki, tupot kroków słyszę naokoło... No tak, przecież to Rynek... Jak mi on obmierzł! Bezlitosne i obojętne na ból są kroki krakowskich przechodniów... Widzę przed sobą szary bruk, jakieś odłamki betonu... Brudne to, takie... takie codzienne. Jezu, drżę cały, dobrze, że Karolina nie patrzy... Jezu, co się ze mną teraz stanie? Co ja zrobiłem... A może to skończyć? Nie... już próbowałem dwa razy przecież, to nie jest wyjście...

Dlaczego cały czas mam przed oczyma jej twarz?! Boże, jakiż ze mnie byłby człowiek gdybym tylko potrafił przestać ją kochać! Ale ja nie potrafię, ja nie umiem, ja przecież nie chcę. Tak, nie chcę, nie chcę, bo tylko to uczucie mnie przy życiu trzyma! Ona jest wszystkim, wszystkim, a ja żem robak i nic więcej... Jej twarz, cały czas przed oczyma mam jej twarz! Moje kochanie, moja jedyna, życie moje...!!!"


Tragiczne... za dlugie. Skrocenie nadaloby tej pracy lekkosci.



Ogolnie oceniam na plus.

Trzymaj sie. Pozdrawiam.
Lodowka jest przyczyna, dla ktorej wywoluje wojne cynikom.

4
łołołołołołoooo, dzięki wielkie, dziękuję bardzo za taki długi, wyczerpujący i merytoryczny komentarz :)

Cóż mogę odpowiedzieć... Ostatnio bez przerwy czytam twórczość Fiodora Dostojewskiego, to opowiadanie jest bardzo w jego stylu. Jak ktoś zna jego twórczość to na pewno to zauważy. Stąd też wzięło się to przegadanie, czy też brak akcji, jak to nazywasz.

Wydaje mi się, że wiem o co Ci chodzi, zresztą sam w czasie pisania to zauważałem. W sensie właśnie to przegadanie i nieokreślenie sytuacji i kontekstu zachowania bohaterów. Bo chyba to mi właśnie wytykasz, prawda? Sam się zastanawiałem czy to dobry pomysł i czy takie rozwiązanie będzie strawne dla czytelnika. W końcu postarałem się zbudować dialogi tak, żeby jakoś utrzymywały napięcie i żeby czytelnik miał motywację czytać dalej. Widać nie wyszło mi za bardzo :( Następnym razem będę o tym pamiętać.

Jedyne co mnie zraniło w Twojej recce to ostatnia część, w której wytykasz mi nudność monologu wewnętrznego Marcina, bo z tej częsci byłem właśnie najbardziej dumny i ta część miała najbardziej wgnieść czytelnika w ziemię :( No cóż, bywa. Dzięki jeszcze raz.

Pozdrawiam.

5
W sensie właśnie to przegadanie i nieokreślenie sytuacji i kontekstu zachowania bohaterów. Bo chyba to mi właśnie wytykasz, prawda?


Tak, wlasnie to Ci wytykam. :P



Jeszcze a propos monologu wewnetrznego Marcina: piszac "tragiczny", nie mialam na mysli "nieudany" czy "nieinteresujacy". Doskonale przedstawiasz czytelnikowi jego rozterke, wskazujesz zrodlo uczuc i nie widze nic w tym nic zlego. Poza tym to swietny sposob na zmiane narracji z trzeciej na pierwsza osobe, a to urozmaica i pozwala nieco zglebic wnetrze bohatera, zrozumiec, co tak naprawde przezywa w danej chwili. Jedyne ALE to dlugosc... troche za dluga, moim, podkreslam - MOIM zdaniem, czyli zdaniem, jesli spojrzysz na lewo, kmiotka. :D (juz niedlugo) :wink:
Lodowka jest przyczyna, dla ktorej wywoluje wojne cynikom.

6
Zastanawiam się czy ktoś jeszcze ma siłę na zweryfikowanie tego :P Rozumiem, że tekst długi, no ale litości :P A jeśli nie, to można dać do działu "zweryfikowane" :)

7
Nie lubię powieści tego typu...zdecydowanie wolę wartką i "niekończącą się" akcję.

ALE!!

Twój tekst był...dla moich ,nieprzyzwyczajonych do tego gatunku uszu dobry.

Nie lubię się po kimś powtarzać ,ale opisy emocji i otoczenia są baaaardzo dobre!



Oby tak dalej! :D
"Wiara przychodzi z serca i duszy.Jeśli ktoś potrzebuje dowodu na istnienie Boga ,wtedy sama idea duchowości rozpływa się w sensualizmie i redukujemy to, co święte do tego ,co logiczne."

-Drizzt Do'Urden



-------------------------------------------------------

http://img382.imageshack.us/img382/6497 ... oligon.jpg



Załap się! Jeszcze dziś!

8
Początek mi się podoba. Widać, że nad nim pracowałeś. Stylistycznie można by go trochę poprawić. Ale masz ładne opisy. Zgrabnie przeskakujesz ze zdania na zdanie. Przyjemnie się czyta. Nieliczne błędy interpunkcyjne zauważam. Mam z tym problem, więc może ich być więcej tylko nie widzę. Dużo szczegółów, czasem wydaje mi się zbędnych, ale to czysto subiektywne odczucie. WOW – dialog mnie zaskoczył było tak sennie, a zrobiło się ciekawie. Cieszę się, że nie przerwałem czytania. Wydaję mi się, że nadużywasz „już”. Zobacz ile „już” jest w tekście. Ale może się mylę. Ogólnie zdarzają ci się powtórzenia, czasem rozpraszają.

Poza tym jestem ucieszony przeczytaniem. Fajne Opowiadanie i to tyle z mojej strony.

9
Nie przeczytałam całości, ale nie dlatego, że nudzi. Czytanie na kompie mnie męczy, zaraz oczy bolą, a skupienie mimowolnie gdzieś ucieka. Jutro dokończę lekturę.



Tymczasem pozwoliłam sobie przejechać po Twoim opowiadaniu walcem, żeby nie było za różowo ;P XD


Torów po bokach było powoli coraz więcej
Jakieś niefortunne to określenie, nie brzmi najlepiej.


Szyby w oknach pociągu lśniły w odbitym słońcu
Eee, to znaczy, że najpierw słońce się gdzieś odbiło, a dopiero w tym odbiciu lśniły szyby?

Lepiej: „Szyby (…) lśniły odbitymi promieniami”

Szyby lśniąc sprawiały, że słońce się odbijało, a nie lśniły w tym odbitym słońcu. Ech, zakręciłam. Rozumiesz? XD


wprawiając je w miły dla uszu szelest
Wprawić w szelest? Jakoś nie bardzo. Wprawić można w ruch, a szelest wywołać, itp.


Była ubrana w czarny, nasunięty na głowę habit..
Hehe, to by śmiesznie wyglądało, gdyby miała nasunięty na głowę habit. Habit to tylko ta suknia, na głowie zakonnice noszą welony. Poza tym, na końcu zdania zaplątały się dwie kropki.


książki, którą trzymała otwartą w swoich rękach nad kolanami.
No to chyba oczywiste, że w swoich, a nie cudzych. Pamiętaj, żeby nie nadużywać "swój, swojej", itp.


Na oko miała ponad sześćdziesiąt lat, zmarszczki pod oczami, na policzkach i dookoła nosa
Już parę linijek wyżej opisywałeś, że ma zmarszczki. Zrezygnuj z jednego opisu, bo niepotrzebnie się powtarzasz.


Długie włosy, niemal o barwie smoły, opadające mu prawie do ramion
Lepiej „sięgające”. Sięgające do ramion. Opadające na ramiona.


wzrostu był więcej niż średniego.
To jest akurat poprawne, tylko chodzi mi o to, że parę linijek wcześniej napisałeś o zakonnicy, że była wzrostu mniej niż średniego. Ciągłe używanie tych samych fraz denerwuje czytelnika. Mogłeś napisać po prostu, że był raczej wysoki.


błękitne oczy naznaczone lekko zmarszczonymi brwiami wpatrywały się bezmyślnie przez okno
Wpatrywać się w COś. Wpatrywały się w krajobraz za oknem, w szybę, itp. A przez okno patrzyły, spoglądały, itp.


a odblask odbijanych w niej promieni słonecznych tworzył
Aliteracja, którą można łatwo zniwelować, poprzez napisanie po prostu „blask”.


Idzie do Rynku.
Bardziej naturalne w mowie jest „na rynek”.


To bardzo dobry człowiek, prawie bez skazy i bardzo... bardzo cierpiący. I potrzebuje teraz bardzo pomocy, z każdej możliwej strony. Przepraszam bardzo, siostro
Wiem, że to wypowiedź bohatera, no ale też bez przesady. Z jedno „bardzo” mógłbyś wywalić.


Do uszu Daniela niemal nieustannie dochodziły słowa wypowiadane w obcych językach, przez ludzi odmiennych kolorów skóry i o dziwnych akcentach.
Skoro ktoś mówi w obcym języku, to potrafisz stwierdzić, że w owym języku jego akcent jest dziwny? Czy chodziło Ci o to, że ci ludzie mówiący w obcych językach, ci w innym kolorze skóry i ci o dziwnych akcentach to są różne grupki ludzi? To wtedy ci o odmiennym kolorze skory mówili z dziwnym akcentem czy w obcym języku? Czy w obcym języku, a w dodatku z dziwnym akcentem? Jakkolwiek, zdanie do poprawienia, bo właściwie trudno je dokładnie zrozumieć.


rysowników rysujących karykatury
A nie lepiej „tworzących, wykonujących”?


jakby się gdzieś spieszył, mimo, że bardzo wiele razy było to całkowicie zbyteczne.
W „mimo że” nie ma przecinka przed „że”.


Było to właśnie jedno z tych wielodzietnych małżeństw

(…)

ich latorośle - dwójka małych chłopców
Małżeństwo z dwójką dzieci, to jeszcze nie wielodzietne.


gdyby nie straszliwy stan, w jakim się teraz znajdowała - była straszliwie zapadła,
Powtórzenie.


Sylwetka ciała przypominała więźnia
Takie trochę masło maślane.


Marcin trzymał głowę między swoimi kolanami
Oczywiste, że swoimi.


Marcin również podniósł głowę zza kolan i ich spojrzenia się połączyły.
Lepiej „spotkały”.


nosek idealnie na środku
<W wyobraźni Obywatelki pojawia się obraz Picassa, na którym postać ma nos na czole> Hm, no rzeczywiście, to niezwykłe, że miała nos na środku.


lekko zmrużyła brwi
Zmrużyć oczy. Brwi ściągnąć, zmarszczyć.


stał Karol K. razem z jakimś małżeństwem. Mężczyzna miał na imię Lucjan B.
Po pierwsze, mężczyzna miał na imię Lucjan. A Lucjan B. to się nazywał. Po drugie, skoro znane są jego personalia, to nie można powiedzieć, że małżeństwo jest JAKIEś, czyli pierwsze z brzegu, nieznane.


jej zapadnięte kości policzkowe,
Trudno, żeby kości się zapadły. Policzki same w sobie, owszem, mogą.





CDN... :twisted:



To tyle na razie, jutro dokończę. A nie będę wypowiadać się o treści, dopóki nie przeczytam całości.

10
Obywatelka AM pisze:Nie przeczytałam całości, ale nie dlatego, że nudzi. Czytanie na kompie mnie męczy, zaraz oczy bolą, a skupienie mimowolnie gdzieś ucieka. Jutro dokończę lekturę.


To sobie wydrukuj to i będziesz mogła czytać jak książkę :P





Nie mam drukarki... - AM
"Wiara przychodzi z serca i duszy.Jeśli ktoś potrzebuje dowodu na istnienie Boga ,wtedy sama idea duchowości rozpływa się w sensualizmie i redukujemy to, co święte do tego ,co logiczne."

-Drizzt Do'Urden



-------------------------------------------------------

http://img382.imageshack.us/img382/6497 ... oligon.jpg



Załap się! Jeszcze dziś!

12
Nie masz drukarki!? Współczucia...ja bym nie wytrzymał bez tego zacnego urządzenia. :P
"Wiara przychodzi z serca i duszy.Jeśli ktoś potrzebuje dowodu na istnienie Boga ,wtedy sama idea duchowości rozpływa się w sensualizmie i redukujemy to, co święte do tego ,co logiczne."

-Drizzt Do'Urden



-------------------------------------------------------

http://img382.imageshack.us/img382/6497 ... oligon.jpg



Załap się! Jeszcze dziś!

13
1. Przepraszam, obiecałam ocenić do końca wczoraj, ale wczoraj miałam problemy sama ze sobą, tym samym bardzo podły humor, wolałam to przeczekać.



2. Gorin, Twoje posty powyżej podpadają mocno pod offtop/spam/nazwij to jak chcesz. Miałam na początku tylko dać Ci ostrzeżenie słowne, ale w czasie, gdy pisałam tego komenta, pojawił się Twój drugi post (czyli ten o powyżej), ewidentnie nie mający nic wspólnego z opowiadaniem The One. Dlatego przykro mi, ale dostajesz warna.



3. A teraz do rzeczy:


nawet w młodości nie mogła uchodzić za szczyt piękności

(…)

przedwcześnie jej subtelna uroda zniknęła z tego świata
To w końcu za młodu była ładna, czy brzydka?


W ogóle oboje stali obok Karola z mocno zniecierpliwionymi i zaniepokojonymi wyrazami twarzy,
Te „w ogóle” to jak pięść to oka tu pasuje.


zanim zdążył wyrzec choć słowo, S. mu przerwał.

- Jedno słowo
Powtórzenie.


między jedenastą i dwunastą wieczór
Między jedenastą A dwunastą


zabić im by go dał
Strasznie dziwny i niefajny szyk.


B. wskazywał na S. drżącym palcem na wyciągniętej ręce,
Tzn. wyciągnął rękę, a na jego dłoni leżał drąży palec? Chyba nie o to chodziło ;)


B. wrzasnął z gniewu nieludzkim głosem, ledwo tylko powstrzymując się przed rzuceniem się na chłopca naprzeciw.
O_O Kompletnie nie wiem, skąd i po co tutaj to słowo.


Obiecuję, że zapewnimy mu najlepszą opiekę jaką tylko możemy. Ale on tego dzisiaj potrzebuje.
Chyba powinno być „a”, a nie „ale”. „Zapewnimy mu opiekę, ale on jej potrzebuje” - bez sensu, prawda?


Państwa B. zabrano z tamtego miejsca i wkrótce potem odstawiono do domu. Pan B. wciąż krzyczał i próbował zaatakować Daniela, pani B. z kolei ledwo się trzymała na nogach i zaczęła płakać.
Wynika z tego, że odstawiono ich już do domu, a pan B. nadal krzyczał i rzucał się na Daniela. Także bez sensu ;P


Po co, po co żem ja to zrobił?!

(…)

Po co żem uciekł wtedy?!
Wydaje mi się, że myśli człowieka nie są w ten sposób formułowane. Szczególnie, jeśli są takie szybkie, chaotyczne. Jeśli człowiek coś bardzo przeżywa, jest w szoku, itp., myśli jak „najprościej”, bez udziwnień, archaizacji języka, itp. Po prostu: „Co ja zrobiłem?! Boże, co ja zrobiłem?!”. Tak mi się wydaje.


Dziewczynka włożyła jej rączkę w jego
Swą rączkę


punkty świetlne oświetlają
Powtórzenie. Nazwij to jakoś inaczej, bo „punkty świetlne”… no jakoś nie brzmią zbyt ciekawie.





Uf, a więc:

Opisy ładne, racja. Zdaje się, że dobrze o tym wiesz, więc wsadzasz ich jak najwięcej, nawet jeśli jest to zupełnie zbędne. Myślę, że kolor bluzki i spodni postaci epizodycznej jest zupełnie niepotrzebny, a w dodatku nieinteresujący. Czytelnik nawet tego nie zapamięta. Część opisów garderoby mógłbyś sobie spokojnie darować. Na dłuższą metę mogą być wręcz irytujące.



Także wg mnie zbyt dużo uwagi poświęcasz opisom sytuacji, bez których właściwie całe opowiadanie mogłoby się spokojnie obejść. Chodzi mi tu o opis scenki, w której dwóch chłopców się gania. Nie pojawiają się już potem, a ich postacie właściwie nic nie wnoszą, zaś opisani zostali z dokładnością do wzorów na koszulkach.



Gdy Daniel relacjonuje Lucjanowi wydarzenia poprzedniego wieczoru, mówi momentami zbyt stylizowanym językiem, np. stosując trochę już archaiczne słowo: „zaprzestali”. Nie cały czas oczywiście, ale niektóre fragmenty kompletnie nie brzmią jak relacja 23-latka.



O pomyśle, sama nie wiem, co powiedzieć. W sumie wydaje się niezły, a końcówka taka… akuratna :D Podnosząca na duchu, wprowadzająca odpowiedni klimat i nastrój, i zostawiająca właśnie z tym odpowiednim nastrojem czytelnika. Dobrze, że miała optymistyczny wydźwięk.



A jeśli chodzi o moje rady – poćwicz interpunkcję, bo sporo przecinków brakowało, oraz zastanów się nad koniecznością tak dokładnych opisów postaci pobocznych. ~Aimertume~ napisała, że nie pozwalasz czytelnikowi posłużyć się własną wyobraźnią, wszystko mu narzucasz. I ma rację, tylko, że ja akurat myślę, że to nie jest zaleta. Znaczy to może być dobre, ale w ograniczonych ilościach. O.

14
Rozumiem, bardzo dziękuję za wyczerpującą recenzję.

Naprawdę nie miałem pojęcia, że opisy mi dobrze idą. A nawet wręcz przeciwnie. Ale to dobrze, że mnie uświadomiłaś :)

Co do niepotrzebnej scenki... Cóż, plan był generalnie taki, że ta scenka wprowadzi czytelnika w klimat uroczości i niewinności dzieci. Po to, żeby potem motyw z tamtymi dalszymi dziećmi był bardziej czytelny i klimatyczny. Ale to chyba nie był dobry pomysł :)

Faktycznie, niektóre opisy i mi się wydają zbyt szczegółowe. Ale to przez to, że ostatni rok czytałem tylko Dostojewskiego a u niego tak jest :) Niemniej postaram się to zmienić. Dzięki też za wytknięcie wszystkich potknięć językowych, poprawię je.

Powyższe opowiadanie to właśnie to, o którym Ci wspominałem na PW :)

15
The One pisze:Co do niepotrzebnej scenki... Cóż, plan był generalnie taki, że ta scenka wprowadzi czytelnika w klimat uroczości i niewinności dzieci. Po to, żeby potem motyw z tamtymi dalszymi dziećmi był bardziej czytelny i klimatyczny.
Tak też myślałam, ale, wiesz, w zetknięciu z dalszymi wydarzeniami, które pochłaniają uwagę znacznie bardziej, jakoś się o tej scence szybko zapomina, dlatego później ma się wrażenie jej niepotrzebności.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”