

Czując pod sobą zapach proszku do prania, patrzę w okno pełne pomarańczowego światła. Ostre mrowienie zaciska mi palce sterczące na tle pustego ekranu telewizyjnego. Myślę, że dziewczyna tonąca obok mnie w fałdach pościeli jest martwa, że właśnie w mojej głowie powstaje jakaś rażąca niezgodność przeżyć, a cały ten poranek zwyczajnie nie może mieć miejsca, bo nie legitymuje się żadnym wspomnieniem na temat wczorajszego dnia. Jestem wbity w szary przestwór pogniecionego wilgocią prześcieradła. Zamykam znowu oczy. Próbuję sobie coś przypomnieć, powoli wypuszczając powietrze z ust. I dokładnie tutaj, z ogniem w gardle, w barwach wstającego słońca, odwiedzam myślami moje wczesne dzieciństwo i widząc każdy jego szczegół, rozpaczam nad archaizmem pozornie najświeższych wydarzeń, nad rozwleczonymi w przestrzeni koszmarami sennymi. Rozpaczam nad tym, że właśnie się w nich znalazłem, że dorwała mnie cała ich nieskromność. Z tego wszystkiego wyrywają mnie nagle kobiece kolana częściowo schowane w nocnej koszuli. Płynny dotyk spada mi na kark jak struga zimnej wody, a ja z manierą na wpółmartwego delirka odwracam się cały na plecy i podnoszę z poduszki swój strzaskany sennością łeb. Więc kiedy świetlista postać wścibsko zagląda mi do oczu i z kremowym uśmiechem cofa rękę, to zaczynam zastanawiać się nad moimi lekkimi obyczajami. Chociaż błyskawicznie przypominam sobie o mojej praworządnej tożsamości - i jednocześnie zderzam się z wieloma innymi faktami na temat własnej osoby - to proweniencja dziewczyny o kasztanowych włosach odchodzącej właśnie w kierunku lodówki, jest dla mnie nadal tajemnicą. W ciągu tych kilku sekund rodzi się we mnie jakaś natrętna sympatia do pomieszczenia, w którym się właśnie rozbudzam. Możliwe też, że żadne nowe uczucie się nie rodzi - możliwe, że atakuje mnie szaleńcza miłość do zapachu kawy - że napada mnie miłość, która znacznie potęguje się tym porannym odrętwieniem. Siadam na brzegu łóżka, przesuwam dłonie po plamach ciepła na rozwalonej kołdrze. Telewizor stoi na niskim, brązowym stołku. Obok na podłodze z jest magnetowid. Od gniazdka elektrycznego pełzną kable zasilające obydwa urządzenia. Drzwi prowadzące na zewnątrz są zamknięte – ich przytłaczający format zgniata widoczną dla mnie przestrzeń. Na prostokątnej szafce nocnej jest budzik, klucz oraz kilka monet. Pod oknem stoi niska półka zapełniona grzbietami książek, a ściana przede mną zakleszcza w sobie duże płótno pomalowane kolorem bezchmurnego nieba, kolorem morza i stromego, porośniętego trawą wybrzeża. Dziewczyna (mam wrażenie, że ukrywa w tym swoim spokojnym wyrazie twarzy jakąś szaleńczą wściekłość) odsuwa cicho krzesło i z ostentacyjną niedbałością siada przy stole. Jej oczy są lekko przymknięte. Trzyma na płaszczyźnie blatu zaciśniętą pięść. Druga dłoń zwisa ku podłodze w bezwiednym rozluźnieniu. Ekspres do kawy wydaje z siebie serię dzikich dźwięków, kiedy rozglądam się po pokoju w poszukiwania czegoś, w co mógłbym się ubrać.
- Dziewiąta – oznajmia gasnącym szeptem.
Telewizor włącza się sam. Głośny, szorstki szum wzbudza we mnie dreszcze. Magnetowid plastikowym zgrzytem rozpędza rolki w kasecie wideo. Ekran rozświetla się gradientem mapy synoptycznej. Wysoka prezenterka o chirurgicznie rozszerzonym uśmiechu ma na sobie morelowy żakiet. Na wysokości nerek trzyma w powietrzu splecione dłonie.
- Podsumowując, pogoda w całym nadchodzącym tygodniu nie będzie zbyt ciekawa. Zalecamy zabrać ze sobą parasol, nawet jeśli nic nie wróży tego, że będzie padać. Prawda, panie doktorze? - Kadr ujmuje teraz starszego, brodatego faceta.
- Tak... nawet jeśli... to trzeba zabrać parasol – przytakuje bezmyślnie, patrząc się gdzieś w dal.
- Kamera – mówi półgłosem kobieta w morelowym żakiecie. – Kamera jest przed panem, doktorze. - Gość ospale odwraca się w stronę obiektywu, mrużąc oczy. Zbliżenie.
- Nawet jeśli będzie padać – baryton doktora w jednej chwili nasyca się majestatyczną wszechwiedzą – to zła pogoda nie jest jeszcze końcem świata. Powinniśmy pamiętać, że słońce kiedyś się wyłonić zza chmur musi. A takie pochmurne dni to dobra sposobność do tego, żeby jeszcze lepiej poznać swoich sąsiadów. Zawsze jest jakieś wyjście ze złej sytuacji, z tej złej pogody. Zawsze się musi znaleźć jakiś klucz...
- Ma pan rację, doktorze – przerywa mu prezenterka - ale nasz czas dobiega końca. żegnając się z państwem, powiem jeszcze, że armia jest kluczem do rozwiązania tych największych problemów. życzymy miłego dn...
Telewizor i odtwarzacz cichną, jakby ktoś odłączył je od prądu. Wlokę otępiały wzrok w stronę dziewczyny wsuniętej spokojnym oddechem pomiędzy krzesło i stół.
- W lodówce... - w jej głosie znajduje coś, co ja odbieram, jako znudzenie. - W lodówce jest napoczęty czekoladowy tort. Klucz, który leży obok ciebie, nie pasuje do drzwi, a ubrania... - wymawia pieczołowicie każde słowo w taki sposób, jakby niedowierzała własnym myślom. - Wszystkie ubrania są poukładane. To wygląda tak, jakby nas tutaj przynieśli, jakby zasadzili w tym cholernym domu naszą codzienność...
Zaczynam widzieć wszystko w taki sposób jakbym wyszedł akurat z ciemności. Dociera do mnie miękkość ścian, dostrzegam, że całe pomieszczenie i wszystkie przedmioty delikatnie się kołyszą, że zostaję jakoś nadzwyczajnie natchniony. Badam dłonią własny policzek.
- Więc właśnie zaczęło się drugie życie?
- To oznacza, że pierwsze - Odwraca twarz w kierunku drzwi. - teraz umarło.
Za oknem jawi mi się stos budynków w płomiennej perspektywie - wieżyce miasta błyszczące gdzieś w dole, gęste, białe chmury na wysokości moich oczu i wielka woda otaczającą ze wszystkich stron zlepione kamiennymi drogami domy. Z mnogości pytań, jakie cisną mi się na język, wyławiam jedno, próbując wyartykułować je z największą sumiennością:
- Jak długo spaliśmy?
- Jak długo? To chyba możesz oszacować - leniwie wypluwa powietrze - po liczbie blizn na własnym ciele. A tutaj? Wygląda na to, że umieścili nas tu całkiem niedawno.
- Bo nie jesteś głodna? - pytam z niespodziewaną dla samego siebie ironią.
- Tak, chyba tak. Odczuwałoby się głód, gdyby wsadzili nas wcześniej. Ale ja znalazłam niedopałek papierosa pod drzwiami. Był jeszcze ciepły.
- Myślisz, że pozostawili... jakieś wskazówki? - zdaję sobie sprawę z bezsensowności mojego pytania. I bezsens mojego pytania jeszcze bardziej mnie rozbudza. Wpatruję się jej w twarz z kurtuazyjnym skupieniem. - Zadaję ci tyle pytań, a nawet nie wiem, jak się nazywasz...
- Natalis. Można pokroić tort. Zjemy go z kawą - odpowiada prędko, jakby nie chciała znać mojego imienia.
- Sept. Jestem uczulony na czekoladę - próbuję odbić intonację jej słów, wypowiadając zdanie z podobnym impetem. Jak każda wypowiedź skrócona w formę kapilarnego bełkotu, także i mój przekaz traci swoją barwę. Bo przecież mógłbym opowiedzieć o tym, że najmniejszy czekoladowy wiór rozdziera mi podniebienie bezlitosnym lodem, że potem mnie wysypka męczy i że gdybym wygrał całą górę najznakomitszej czekolady, to nie chciałbym zbliżyć się do niej nawet na kilometr.
świadomość tego, że Nat czekoladową górą nie jest, pcha mnie w jej stronę - w stronę koszuli wiszącej na jej ramionach i (w efekcie ubocznym) w stronę tortu, który drzemie wewnątrz lodówki. Próbuję wstać i zrobić kilka kroków mogących rozmyć sterylność całej rozmowy.
- Wiesz co jest najdziwniejsze? - siadam na krześle, opanowując swoją chwijność. - Najdziwniejsze jest to, że nie mam ochoty opowiadać o tym, co straciłem. Wszystkie głosy, które otaczały mnie przez te lata jeszcze przed snem... Te wszystkie głosy nagle umilkły.
- Widzisz swoich bliskich jakby przez dym. - Kąciki jej ust podnoszą się lekko do góry. - Twój dom, chociaż wygląda tak, jak zawsze, ale jest ciemny. Jest mokry i pachnie spalenizną. - Natalis zdejmuje z ekspresu dwie filiżanki. Dzierżąc w dłoni błękitne uszko, zamyka w ustach gorzki smak kawy. Przygryza wargę i stawia drugą filiżankę obok mnie. - To dlatego, że grzebali ci w głowie. Wszystkim to robią, żeby nie tęsknili.
***
Jeśli chciałbym pozwolić sobie na odrobinę słownej żonglerki (ale ową żonglerkę sprytnie zmieścić w tylko jednym zdaniu), powiedziałbym, że drewno, z którego byliśmy wykonani traciło z każdym dniem trochę swojej lekkości. To wczesne popołudnie było bardzo lekkie – przystępne wszechobecną barwą ciemnych chmur i jednocześnie nieskalane żadną kłótnią. Kiedy wychodziliśmy z domu, ojciec zapinając ostatni guzik w swojej koszuli linoskoczka, przyrównał wychowywanie nas do strzelania z łuku. Na pewno nie myślał wtedy o tym, że bezmyślne słowa Lumi potrafiły wbić się w człowieka jak rozpędzony grot strzały. Nie brał pod uwagę faktu, że przez kilka ostatnich miesięcy Pilar był bardziej kruchy niż lotka na końcu pocisku, a każdy nawet najdelikatniejszy dotyk wyginał go niczym cienką cięciwę. Mówiąc o mamie, o latarni, a w końcu o sobie samym w roli wprawnego strzelca, tata nie uwzględniał zwyczajnych czynników zewnętrznych, jak chociażby porywistego wiatru, który potrafi wypaczyć tor lotu nawet najcelniej wymierzonej strzały. Jednak gdyby alegoria naszego życia tkwiła w tranzystorach, w monotonnej melodii wydobywającej się z zakurzonych głośników, w migoczących żarówkach oraz w rozklekotanych przyciskach, to cała przyszłość stałaby się zupełnie stabilna i nienaruszalna pod każdym względem.
Mieliśmy wypieki na policzkach. Wnętrze namiotu cyrkowego było wypełnione sztuczną mgłą i słodkim zapachem prażonej kukurydzy. Słyszeliśmy, jak deszcz, pioruny i wiatr wstrząsają całym światem - ściany zrobione z pasiastego materiału przy każdym większym podmuchu napinały się jak żagle statku. Co jakiś czas rzędy zapełnionych widownią ławek rozbrzmiewały gromkimi oklaskami. Jednak to, co działo się na scenie zupełnie nas nie interesowało - całą czwórką uczepiliśmy się wciśniętego w ziemię automatu do gry. Tata uważnie manewrując powleczonym gumą drążkiem, strzelał do pojazdów obcych. Niebieskie światło odbijało się na jego twarzy, gdy przeciwnicy jeden po drugim znikali z ekranu. Nie pudłował - piaszczyste dźwięki strzału i wybuchu następowały zaraz po sobie. Pilar tkwiący pomiędzy ramionami taty, stawał na palcach, żeby nacieszyć się ogniem wirtualnej bitwy. Gdy Lumja patrząc na rozpromienionego zachwytem ojca, opierała się łokciem o lewy kraniec urządzenia, ja w neurotycznym skupieniu czekałem obok na swoją kolej. Gra zżerała całą naszą czujność. Przypuszczam, że nie zauważylibyśmy nawet słonia przechodzącego za naszymi plecami. Ojciec odwrócił się dopiero wtedy, gdy poczuł na swoim karku oddech kierownika cyrku.
- świetnie wam idzie, panie Attarze - powiedział człowiek w czerwonym mundurze, odsuwając się o kilka kroków. Piral wyszedł spod zgarbionego ojca, rzucając się na mnie w taki sposób jakby był bardzo śpiący.
- Zacieśniamy więzy rodzinne - odparł ojciec. Z jego twarzy znikł już elektroniczny blask, jednak uśmiechał się jeszcze przez chwilę.
- Ale tak się złożyło... że mamy problem... - Na dworze znowu zagrzmiało. Tata wyprostował się, był chyba przestraszony. Zdawał sobie sprawę z tego, że Latern chce mu przekazać jakąś złą wiadomość.
- Chyba nikomu nic się nie stało?
- Nie, oczywiście, że nie. Tylko ta siatka... Jest uszkodzona, więc bracia Teco nie mogą wystąpić. A pan jest profesjonalistą i nie potrzebuje asekuracji.
Ojciec głęboko westchnął i popatrzył się w stronę wyjścia. Przez chwilę gładził w zamyśleniu podbródek.
- Proszę pana, musi pan wystąpić! - Kierownik był wyraźnie poirytowany. - Nie możemy sobie pozwolić na to, że by przerwać przedstawienie!
- To oczywiste... - Tata spojrzał znowu na Laterna. - Ale co z moimi dzieciakami? Nie wrócą do domu w taką pogodę.
- Mogą przecież zostać...
- Wie pan, że nie mogą! - przerwał mu ojciec.
- Mogą zostać w garderobie. Przypilnuję ich. - Latern puścił porozumiewawcze oczko w stronę Lumi.
Chociaż nigdy nie lubiłem pana Laterna, to nie przypuszczałem, że w wypowiedzianych przez niego słowach może kryć się widmo śmierci. Nie przewidywałem tego, że ojciec, który z ciężkim sercem oddalał się od nas może za kilka minut umrzeć. Swoją drogą, oddalał się właśnie w taki sposób i patrzył się właśnie tak, jakby czuł, że trzeba się pożegnać. Gdy już zniknął w gąszczu cienkich snopów światła i gdy rozkwitł szum oklasków, Latern rozłożył ramiona pchając naszą trójkę w stronę starej, przekrzywionej przyczepy.
- Może zobaczymy armię wiewiórek? - zażartował.
- Proszę pana! Tak nie można! - zaprotestowała Lumja.
- Wiem, wiem... - Kierownik cyrku poprawił cylinder na głowie. - Tak mi się powiedziało.
W przyczepie panował tropikalny skwar. Stolik otoczony długą, miękką ławką był zawalony gazetami i brudnymi talerzami. Z wysokości swoich oczu Piral mógł dostrzec syf panujący na podłodze. Jeśli jakiś przedmiot nie atakował nas swoją lepkością, to musiał być ohydnie śliski. Przez ułamek sekundy byłem chorobliwie zafascynowany wszechobecnym nieładem - absolutem zaschniętego makaronu, zużytych chusteczek higienicznych i kulek zgniecionego papieru. Wymieniłem z Lumją porozumiewawcze spojrzenia.
- Usiądźcie sobie - zaproponował pan Latern, zdejmując z siebie pluszową marynarkę. - Albo może nie... Zresztą występ waszego taty nie trwa długo. Czujcie się jak w domu.
Nie mogłem poczuć się jak w domu chociażby z tego względu, że przyziemność cyrkowej przyczepy nie miała nic wspólnego z ciepłem naszej latarni. Zanim Latern zdążył wziąć następny oddech, ktoś zapukał do drzwi. Do środka weszła asystentka połykacza ostrzy. Pokonując stopień finezyjnym kontrapostem, zawiesiła się ramionami na barkach Laterna i szepnęła mu coś na ucho. Mężczyzna z zastanowieniem spojrzał na nas, potem znowu na asystentkę połykacza ostrzy. I chyba odległość - odległość od nas i odległość od niej - zasądziła o tym, jakie słowa przepłynęły przez jego usta:
- Poczekajcie na zewnątrz przez dosłownie dwie minuty. Tylko nie ruszajcie się nigdzie pod żadnym pozorem! - zakończył zdanie stanowczym tonem.
Mocno przyciskając klamkę, otworzyłem drzwi. Wyszliśmy. Miałem w kieszeni kilka himnów - wyciągnąłem je i położyłem na dłoni. Cukierniczy potencjał tych monet sprawiał, że zechciałem złamać nakaz Laterna. Piral gmacnął na ziemi i brał piasek w ręce.
- Myślisz o tym samym, co ja? – zapytała Lumja, z niemrawym wdziękiem podnosząc małego.
- Jeśli jest to związane z moją kasą, to tak. - odparłem, wrzucając monety do kieszeni.
Udaliśmy się w stronę stoiska ze słodyczami. Co jakiś czas mijały nas zalane cieniem sylwetki ludzi pędzących do toalety. Przypuszczam, że w mroku tego cichego przejścia byliśmy zupełnie niewidoczni. Nagle usłyszeliśmy coraz intensywniejsze dudnienie werbli. Wychyliliśmy się zza trybun sięgających sklepienia namiotu. Ojciec w teatralnym geście dotykał jedną stopą liny, drugą stał na kładce. Od ziemi dzieliło go kilkanaście metrów. Eskalujące poruszenie na widowni sprawiało, że serce biło mi szybciej.
- Tata powiedział, że nie możemy oglądać jego występu - powiedziałem, wpatrując się w mikroskopijną postać zawieszoną na niebie kolorowych reflektorów.
- Nie dowie się. Zanim skończy występ, my będziemy już siedzieli w przyczepie. - Lumja zmrużyła oczy.
Ojciec otoczony olśniewającym brzmieniem cyrkowej orkiestry lekko stąpał po linie. Wyskoczył w powietrze - kiedy robił salto, Piral z przerażeniem w oczach zawisł mi na ręce. Tata wylądował na rozchwianej nitce, ponownie balansując na swoich rachitycznych nóżkach. Zaczął się chwiać. Piral coraz mocniej zaciskał ręce na moim rękawie. W końcu ojciec złapał równowagę. Uśmiechnąłem się do Lumi, czując, że opanowuje mnie uczucie ulgi.
- Powinniśmy pospieszyć do cukierków - jęknął mały.
- Wiesz, co się stanie z twoimi zębami?
- Septo, nie drażnij go!
- Przecież to najszczersza prawda - pochyliłem się nad Piralem i ściszyłem swój głos. - Mleczaki wypadają. Lu temu nie zaprzeczy.
Zaczęliśmy pędzić w stronę wiśniowego światła. Zza rogu wyłoniło się stoisko oplecione bluszczem neonów. Lumja i ja zwolniliśmy kroku, a mały z dziką prędkością wystrzelił w kierunku łakoci ściśniętych za wypolerowaną szybą. Sprzedawca był niski, ledwo wychylał się ponad stolik - wydawało się, że przy każdym oddechu wciąga do nosa kurz z blatu. Miał na oczach ciemne okulary, w których szalały zygzaki lampek. Podszedłem bliżej.
- Witajcie, moje małe szkraby - głos miał zimny i świszczący. Usta wykrzywiły mu się narkotycznym uśmiechem. - Wiecie o tym, że człowieka można poznać po jego ulubionych słodyczach?
- Mówi to pan już po raz setny... - oświadczyła ze znużeniem Lumja. - Człowiek szlachetny i bohaterski powinien zaopatrzyć się w kilka paczek rodzynek w czekoladzie.
- Rodzynki! Dokładnie to chciałem powiedzieć! - Sprzedawca rozłożył ręce w pokutniczy geście. - Twoja mądrość idealnie komponuje się z kakaowymi ciasteczkami, księżniczko!
- A żelki? Dla kogo przeznaczone są żelki? - zapytałem zaczepnie. Szczerze mówiąc, przerażał mnie heroizm tkwiący w brązowych ciasteczkach, a sama perfidna finezja tego człowieka zaczynała mnie bawić.
- To zależy od ich kształtu. - Otworzył plastikową klapkę pojemnika i wyjął szczypcami kilka żelatynowych zwierzątek. - Bo jeśli wcinasz niedźwiedzie, to znaczy, że jesteś silny.
- Misie! - Piral wyciągnął w górę pulchną rączkę i opierając się o czerwoną blachę budy, stanął na palcach.
- Maluszek wie, co dobre!
- Proponuje pan tylko najdroższe rzeczy... A my się spieszymy. - Lumja spojrzała za siebie.
- A ile macie pieniędzy?
- Sześć himnów. - Sięgnąłem do kieszeni i ścisnąłem moniaki w ręce.
- To chyba na nic nie starczy... – oznajmił beznamiętnie sprzedawca, po czym zniknął za ladą. Słyszeliśmy, że szuka czegoś po szufladach. Kilka sekund później wstał. - ... ale mogę wam dać czekoladki z nadzieniem śliwkowym. Jakoś się nie sprzedają.
Wyciągnął rękę w naszą stronę i rzucił na blat trzy niewielkie kostki. Lumja sprzątnęła swoją - ja wziąłem dwie i dałem je Piralowi. Mechanicznie wymówiliśmy "do widzenia", po czym zaczęliśmy wracać do przyczepy. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby popatrzyć na tatę tańczącego w obłokach syntetycznego dymu. Rozdzielając moc piękna powietrznych ewolucji od własnej pierworodnej stronniczości, mogłem powiedzieć, że szło mu całkiem nieźle. żaden z wyczynowców, którzy pracowali w tym cyrku nie posiadał podobnych umiejętności. Z daleka nadciągała labilnym krokiem asystentka połykacza ostrzy. Miała potargane włosy i usta rozciągnięte rozmazaną szminką. Zauważyła nas i stanęła obok.
- Latern was szuka. Chyba o tym wiecie. - Wyciągnęła ręce do tyłu, przeciągając się. - Attar to wasz ojciec?
- Tata. - Piral znowu uczepił się mojego swetra.
- Tak, tata... - przytaknąłem, spoglądając na asystentkę połykacza ostrzy.
- On zaraz...! - Lumja krzyknęła ustami pełnymi fioletowego nadzienia, zasłaniając oczy dłońmi. Mały wbił się we mnie paznokciami.
Ojciec mocno przechylając się w bok, stracił swoją wyczynową homeostazę. Lina uciekła spod jego nóg i gdy spadał, zahaczył o nią ręką. W powietrzu przekręcił się głową w dół, jak gdyby wykonywał brawurowy skok do wody. Uderzył w ziemię, okrywając się tumanem złotego kurzu. Wydawało mi się... Kiedy w jego krwi rozpływały się konstelacje mocarnych lamp, wydawało mi się, że nic nie czuję. Oczy widzów, pudełka popkornu, gargantuiczne torby cukierków i litry lepkiej lemoniady w butelkach powoli ześlizgiwały się w dół. Lumja była następna - jednak upadła z siłą dziecięcą, z siłą w pełni niegroźną, czyli z siłą łatwą do zapomnienia.
***
Poszukuję jakiegoś praźródła we wnętrznościach tytanicznej szafy. Wydaje mi się, że płynę przez gąszcz ubrań – manewruję poziomo rękoma, przesuwając wieszaki po lśniącym, srebrzystym drążku. Gdyby nie to, że jestem całkowicie wewnętrznie wypalony, że rozczulam się przy każdym najmniejszym dźwięku, a ściany, kawa, Nat, łóżko i zdechły telewizor falują mi w oczach w takt oddechu, to mógłbym wysilić się na snucie wielopłaszczyznowej opowieści o wstawaniu. Chyba opowiadałbym o tym, że moment po przebudzeniu, w którym się jeszcze pamięta swój sen, potrafi przesądzić o charakterze całego rozpoczynającego się dnia. Odsuwam ciężką marynarkę i oliwkowe palto. Przerzucam w bok kilka bawełnianych koszul. Zwiewne sukienki przywracają mi myśli o mojej najświetniejszej (i potencjalnie rozerwanej na kawałki) przyjaciółce. Widzę jak wewnątrz szafy, Taku przedziera się przez wysoką, dzwonną trawę, jak długie kroki niosą ją na sam szczyt wzniesienia. Potem wchodzi do latarni i przycina potężnymi drzwiami ramiona wiatru - jej ubranie i włosy uspokajają się. Spogląda na wijące się w górę schody, na blask świateł schowanych w pokoju Lumi. Jest pusto. Pnie się coraz wyżej, liczy stopnie. Jeden, dwa, trzy, dwanaście, pięćdziesiąt siedem, sto pięćdziesiąt jeden... Dalej jest już tylko ciepła ciemność i zerwany segment półpiętra. Chwyta za klamkę od mojego pokoju.
Nat zamyka za sobą drzwi. Słyszę perlisty pisk kurka oraz wodę spadającą na dno kabiny prysznicowej. Zostawiła czystą odzież na krześle. Przechodzą mnie ciarki na samą myśl, ile przerażających śladów może kryć się na jej skórze. Jakie? Postrzałowe? Szerokie rozcięcia albo małe kropki po metalowych odłamkach? Ile ma szwów? Podnoszę głowę i wlepiam wzrok w sufit – w taki sposób wychodzę z częściowego negliżu, zakładając na siebie wąskie spodnie i koszulę w żałobniczym fiolecie. Podchodzę do zamkniętych drzwi łazienki i opieram się o nie plecami.
- I jak? – zsuwam się na podłogę.
- Trochę za ciepła. – Szum wody zagłusza jej głos. - Nie można wyregulować.
- Ale chodziło mi... Zresztą, nieważne...
- O blizny? - Następuje krótka cisza. – Na nogach jest kilka. Na łopatce... ale może się zaczynać wcześniej. I dalej się ciągnie po ramieniu. Za łokciem jest koniec...
- Ja chyba wolę zostawić to sobie na później – staram się wykrzesać z siebie nieco stanowczego tonu. Wciskam się nieobecnym spojrzeniem w drewnianą podłogę. Dostrzegam na niej prostokątny zarys i oblewa mnie uczucie, które towarzyszy człowiekowi przed upadkiem. – Nat! Chodź tutaj! Tu w podłodze są drzwi, jest klapa od jakiegoś włazu! – Próbuję wymacać w posadzce grubszą szczelinę.
- Daj ubranie!
Podrywam się do krzesła, podnoszę usypisko tkanin w różnych odcieniach zieleni i przekazuję je przez lekko otwarte drzwi. Znowu kucam - przesuwam się na czworakach, jak dziecko, gorączkowo masując podłogę. Wyczuwam nierówność pomiędzy gładkimi deskami i opuszkami palców próbuję pociągnąć klapę w górę. Kiedy Natalis wychodzi, rujnują mi się wszystkie zmysły, bo wychodzi z łazienki epatując wizualną świeżością. Podnosząc oczy, czuję kwaśny zapach rozkładającego się mięsa. Nat zakrywa nos zewnętrzną częścią dłoni.
- To spod podłogi?
- Co to może być? – Robi mi się niedobrze. Wstaję, odsuwając się od szczelin zespalających mi się w myśl o klaustrofobicznym strachu, w myśl o wyjściu i o kluczu.
- Poszukajmy gdzie indziej...
- A jeśli klucz jest właśnie tam?
- Sept, tam będziemy szukać w ostateczności – mówi, rozglądając się z uwagą po pokoju. – Myślisz, że może być ukryty w tym torcie?
- To właśnie tam szukałbym na końcu – odpowiadam, siląc się na uśmiech. Otwiera białe drzwiczki. Oprócz tortu, w lodówce nie ma nic więcej. Stawia talerz na stole. – Może być problem, żeby potem znaleźć coś do jedzenia – zauważam.
- Przecież go nie wyrzucam. – Nat sięga po długi kuchenny nóż i zaczyna kroić brązową powierzchnię. Najpierw na osiem kawałków. Ostrze nie spotyka żadnego oporu. Każde kolejne cięcie jest coraz bliżej od poprzedniego. - Nie ma...
- Papieros! Gdzie leżał?
- Przy wejściu, pod półką z książkami. – Bierze w palce częściowo rozwalony kawałek tortu i odkłada nóż do umywalki.
Robię kilka powolnych kroków wprzód. Metodycznie wysuwam jedną książkę. Na okładce nie ma tytułu. Wertuję. Kartki po lewej stronie są puste... ale każda stronnica po prawej jest wypełniona identyczną ilustracją – niesymetrycznym, czarnym kształtem. Zginam książkę wpół, tak, że tekturki okładki przylegają do siebie. Wyciągam kolejną – tym razem kartki są zamalowane w inny sposób.
- To chyba...
- Chyba układanka. – Przełyka kolejny kęs i podchodzi do półki, otrzepując ręce z okruchów. Wyciągamy książki i zginamy je. Zginamy je tak, jak się zgina notes, w którym chce się zapisać swoje nowe spostrzeżenie. Rozkładamy książki na podłodze. Niektóre z irytującym szelestem, ponownie się zamykają.
- Ta pasuje! – Nie ukrywając niecierpliwości, Nat przysuwa do siebie dwie strony. Chwytam kolejne foliały.
- Ten kawałek wygląda jak... jak czyjaś noga. – W innej książce dostrzegam kawałek buta, strzępek czyjejś dłoni oraz płaszczyznę podłogi. Układamy w szeregu książki, w których znajduje się horyzontalna linia łącząca ścianę z podłożem. Rysunek wzrasta ogromem papierowych cegieł. Zespalamy kolejne części, kierując się kształtami cieni.
- To oświetlenie. Sept, widzisz to?
- Tam chyba jest wczesny wieczór... popołudnie... Mamy szukać na południu? Na południe od czego?
- Musimy to dokończyć. Może to nic nie znaczy. – Odgarnia włosy za ucho.
Słyszymy przeciągły, odległy grzmot. Pokój napełnia się drżeniem szkła, a niektóre przedmioty ożywają powolnym, wibrującym ruchem.
- Co to?
- Jakby piorun uderzył gdzieś niedaleko. Tylko, że za cicho... – Nat na moment podnosi się w górę i wygląda przez okno. - Nie widać, żadnych ciemnych chmur.
Zdejmuję z półki ostatnie książki. Postacie na czarno białym rysunku stają się coraz bardziej wyraźne. Leżą na podłodze z rozrzuconymi kończynami – kobieta i mężczyzna. Obok na podłodze jest kilka prostokątnych przedmiotów.
- On... Oni śpią? – Na jej twarzy rysuje się przerażenie. Przesuwa się w moją stronę.
- Nie żyją. – Staram się wypędzić z siebie niepokój, zapamiętując kolor oczu Nat. I te odległe strachem oczy zatrzaskują się w moich. Wydaje mi się, że w przyćmionej słońcem szarości, słyszę jej telepatyczny szept. – To jesteśmy my.
Wspiera głowę o opustoszoną półkę. Prostuje nogi i ściska na nich dłonie. Jeszcze przed chwilą poszukiwaliśmy jakiejś drogi prowadzącej do wyjścia, teraz skuleni we flegmatycznej katalepsji czekamy. Czekamy nie wiem na co...
Przez sufit, przez słoneczny wiatr, przez gromady gwiazd i warstwy mlecznych chmur rozbrzmiewa mi gdzieś w środku głowy mityczny szum głosu mojej mamy. Najpierw „nie smakuje ci?”, potem „tylko uważaj, jak będziesz przechodził przez jezdnię”, a na końcu „miej oko na małego”. Jeśli właśnie teraz jakimś nieprawdopodobnym sposobem otrzymałbym pocztową paczkę, to chciałbym, żeby ta paczka była opatrzona napisem „optymizm mojej mamy” albo „optymizm mamy Septa, która ma paskudną, zygzakowatą szramę na szyi”. Wstępując w sferę moich najaktualniejszych marzeń, zastanawiam się jeszcze, czy w niektórych minutach mojego życia Kastel (z racji, że zawsze myślał jak dziecko) nie był mi nieco bliższy. Nie tracił przecież tonusu swojej osobowości nawet wtedy, gdy starałem się go rozdrażnić. Także ta biologicznie odpychająca poufałości – pomiędzy zakrwawionym noworodkiem i struchlałym położnikiem, między rodzącą kobietą a położnikiem wyciągającym mnie z otchłani życia płodowego – budziła we mnie specyficzną kleistość wobec Kastela. Jednak to właśnie nadzwyczajność jego energicznego natręctwa rozpalała (oraz gasiła) mój podziw. Na przykład, żeby wykonać jakiś skomplikowany zabieg, Kastel musiał przeczytać kilka medycznych publikacji, powoli wlewając w siebie kolejne łyki brandy. Większe krwotoki sprawiały, że zaczynało kręcić mu się w głowie. Wtedy sącząc dalsze porcję alkoholu, starał się wyostrzyć swoją precyzję zapalonego modelarza. Gdy ślimaczo osuwał się na ziemię, siostra Alerma podnosiła z wysiłkiem jego ciężkie, śmierdzące cielsko, a on sam chwytał się mocno krawędzi stołu operacyjnego. Ale Kastel był także genialnym mechanikiem – kiedy nurkował pod maskę samochodu (przypominając bezdomnego grzebiącego w śmietniku), potrzebował jedynie dobrze schłodzonego piwa. Najważniejsze jest to, że od życiodajnych umiejętności chirurgicznych i upapranego smarem warsztatu oddzielało go rytualne mycie rąk. Każda dłoń była jak bochen chleba – zanurzał je w wodzie po wszelkim medycznym zabiegu, po kontakcie z metalicznym kurzem. Mył aż po same łokcie... i tutaj jego bakteryjna jałowość się kończyła.
Przyswajam sobie na moment jego defensywny optymizm, spoglądając na rozłożone kartki. Padam na podłogę, upodabniając się do człowieka obezwładnionego śmiercią. Zauważam, że w układance brakuje jednego elementu, brakuje kilku atramentowych klepek podłogi.
- Widzisz? – odzywam się tak, jakbym nie chciał czegoś spłoszyć.
- Co mam widzieć? – Nat pyta z chrypliwym zrezygnowaniem. Kładzie się obok.
- żyjemy. – Oddycham głęboko przez dłuższą chwilę. Podnoszę się. Wyjmuje z umywalki brudny nóż. Wbijam go w podłogę.
- Więc...
- Te książki są mapą... – Podważam panele i kolejno je zrywam. Niektóre rozpadają się na kawałki. We wgłębieniu jest pęk kluczy oraz kolorowa ulotka z Thule.