Milka

1
    Czym mogę panu służyć
      Czarna kawa i od razu rachunek – zarządził głosem skrzypiącym, jak wieko starej trumny.

      Posadził potężne cielsko przy czteroosobowym stoliku, zaciągnął poły szaroburego futrzanego płaszcza i znad podniesionego kołnierza potoczył po sali ponurym spojrzeniem. Wilgotne, nasiąknięte śniegiem okrycie wypuszczało z siebie obłoczki pary, przez co facet sprawiał wrażenie przybysza z piekielnych otchłani. Szatnia była obowiązkowa, ale zapewne pani Hania nie odważyła się upomnieć o przestrzegania regulaminu. Dobrze ją rozumiałam. Utrzymywaliśmy w salce restauracyjnej przyćmione światła, bo zakochane pary lubiły taki klimat naszej wiekowej piwnicy z półkolistymi sklepieniami i ceglanymi murami. Przy innych stolikach rozszeptane namiętnie cienie wymieniały czułe pocałunki i uściski. Twarze gości niknęły się w półmroku. Widziałam jednak wyraźnie oczy nowego gościa, błyszczące magnetycznym, lecz niezdrowym blaskiem. Facet raczej nie czekał na ukochaną. Wątpiłam zresztą, żeby jakaś go zechciała. Za to we mnie wpatrywał się tak natarczywie, że dreszcze przebiegały mi po plecach. Przemagając niechęć, podeszłam do stolika.
        Zapalę panu świeczkę – powiedziałam, żeby tylko coś powiedzieć.

        Zapaliłam świeczkę stojącą w starej, pokrytej naciekami wosku butelce po winie. Płomień wydobył z mroku wychudłą twarz pokrytą kilkudniowym zarostem. Facet gwałtownie odsunął się poza krąg światła. Wzruszyłam ramionami i poszłam po kawę. W ciągu rocznej pracy zdążyłam przyzwyczaić się do dziwnych klientów i ich natrętnych spojrzeń. Niektórzy sądzą, że kelnerki za trochę większy napiwek z ochotą spełnią różne męskie zachcianki. Umiałam sobie z nimi radzić.
          Kawa i rachunek.

          Postawiłam filiżankę na stoliku. Błyskawicznie sięgnął ręka nad blatem i chwycił mnie za przegub.
            Czy pani... Czy pani... – przyciągnął mnie do siebie i dyszał mi prosto w nos mdlącym oddechem. Kilka głów odwróciło się w naszą stronę.
              Proszę mnie puścić, bo zawołam ochronę.

              Wyrwałam się. Dureń i świnia. Szybko uciekłam w stronę baru i oparłam się o ladę. Czułam, że odprowadza mnie wzrokiem.
                Pomóc ci Milka?

                To nasz barman, Witek, student archeologii i karateka z piątym, czy którymś tam danem. Dorabiał nocami serwując gościom drinki. Próbował mnie poderwać i korzystał z każdej okazji, by się przypodobać. Teraz poprawił okularki i czule gładził prawy biceps rysujący się pod rękawkiem czarnej koszulki.
                  Puknę tego barbarzyńcę...
                  „A po pracy odprowadzę cię, całą roztrzęsioną, do samochodu i umówimy się na kawę albo do kina i po tym zwyczajowym wstępie...”, nawet nie musiałam czytać jego myśli, miał to wypisane na twarzy.
                    Dzięki Witku, poradzę sobie. Wciąż na mnie patrzy?
                      Jakby się zakochał. Pozwól, że go upomnę. Wiesz, że ja wszystko zrobię dla damy... – udał, że wyrywa sobie serce z piersi. Komediant.
                      Wiem, jesteś ostatni z dżentelmenów, już to słyszałam. Naprawdę umiem sobie radzić z natrętami.

                      Przesunęłam się tak, aby stojąc plecami do sali, w lustrze za barem, między szyjkami butelek z alkoholem widzieć faceta zgarbionego nad filiżanką kawy. Patrzył na mnie. Było w tym spojrzeniu, rzucanym spode łba, coś bardzo brudnego, obleśnego i zwierzęcego. Poczułam się jak ofiara taksowana wzrokiem przez drapieżnika. Nagle wydało mi się, że nasz firmowe spódniczki są zdecydowanie za krótkie, chociaż zdaniem szefa odsłonięte nogi poprawiały obroty. Zadrżały mi łydki. Nagle spotkaliśmy się oczami. Widziałam go pomiędzy butelką Martini a ciemną flaszką whisky Ballantine’s, kiwał do mnie palcem, a potem poślinił go i zdusił knot świeczki. Wkurzyłam się. Nie będzie mnie byle zboczeniec obmacywał od stóp do głów, choćby tylko wzrokiem. Przechyliłam się przez bar i wyciągnęłam spod niego blaszaną tacę. Tak uzbrojona ruszyłam do stolika. Ale był już pusty. Facet zniknął, zabierając z sobą kotłowaninę pogmatwanych i ciemnych myśli. Został po nim tylko rachunek przysypany stertą drobniaków i smużka dymu wijąca się znad zgasłej świecy. I nieruszona kawa. Musiał wykorzystać moment, w którym sięgałam za bar. Za to Witek bawił się w najlepsze, bałwan.
                        Chciałaś go tą tacą? Przez łeb?
                        Huknęłam tacą o bar, aż zadzwoniły szklanki.
                          Miał szczęście, że poszedł!
                            Zerwał się jak oparzony. Ty groźna jesteś.
                              A ty grzebiesz swoje szanse, kochany – cmoknęłam znacząco.
                              Zaczerwienił się. Wbrew pozorom był nieśmiałym chłopakiem.
                                Ale próbuj dalej. Kropla drąży skałę – dorzuciłam na pocieszenie.
                                  Eee, ten tego... – zabrakło mu celnej riposty, więc potulnie wrócił do wycierania kufli.

                                  Następne godziny upłynęły rutynowo i przed trzecią w nocy byłam wolna. Pożegnałam się z pozostałymi dziewczynami, podziękowałam Witkowi za propozycję eskorty i ruszyłam na parking. Nigdy nie podwoziłam nikogo. Nie chciałam zacieśniać tych znajomości. Dziewczyny też traktowały mnie z rezerwą, więc wszystko układało jak trzeba. Zdawkowe „cześć” i każdy ruszał w swoja stronę. Biedny Witek wciskał czapkę na uszy i biegł na nocny tramwaj. Otuliłam się płaszczem i ruszyłam przez zasypany śniegiem rozświetlony rynek. Było dość jasno. Z miejskich latarni zwisały sznury kolorowych świątecznych lampek. Nad kamienicami górował renesansowy ratusz z malowniczymi arkadami na wysokości pierwszej kondygnacji. Zadarłam głowę w kierunku postaci wymalowanych pod łukami arkad. Twarze dawnych królów wpatrywały się we mnie obojętnym wzrokiem. Twarze tych, którzy przeminęli. Dźwięk moich kroków na bruku odbijał się od ścian kamieniczek okalających rynek. Płatki śniegu opadały z nieba złotym deszczem i wyglądały tak pięknie, że wysunęłam język, by popróbować ich smaku. Ale one nie miały smaku, podobnie jak miliony płatków, których próbowałam wcześniej, przez wszystkie lata mojego życia. Pomyślałam, że być może żyję po to, by poczuć smak śniegu.
                                    No jesteś – westchnęłam.

                                    Samochód czekał cierpliwie w bocznej uliczce i na sygnał odpowiedział dobrze znanym piskiem. Lubiłam to śliwkowe auto. Porsche 911. Nie znałam się wtedy na samochodach, ale sprzedawca w salonie zapewniał, że silnik z taką mocą można by z powodzeniem zamontować w niewielkim samolocie. Uznałam, że to brzmi dobrze i zaraz po opuszczeniu sklepu wypróbowałam go za miastem, dociągając do 230 kilometrów na godzinę, zanim nie zatrzymał mnie patrol policji. Mandat płacony gotówką wyniósł całą moją pensję, a na pożegnanie otrzymałam życzliwe pouczenie, że powinnam pomyśleć o zrobieniu prawa jazdy, bo inni koledzy z drogówki bywają mniej wyrozumiali. Dopiero długo po tym wydarzeniu dowiedziałam się, że nie istnieją tak wysokie mandaty.
                                      Taka była z ciebie głupia koza – szepnęłam do siebie.

                                      Przez to auto tak sarkały na mnie koleżanki. Kelnerka posiadająca samochód, na który nie zarobiłaby w ciągu pięciu żyć – wyznając teorię reinkarnacji. Coś takiego nie mieściło się im w głowach, a docinki w rodzaju „Niezłego gościa musisz obskakiwać.”, nie należały do rzadkości. Gdybyście tylko znały prawdę, uśmiechnęłam się. Włączyłam płytę Anity Lipnickiej i pojechałam do domu, marząc o tym, że jestem dziewczyną o imieniu Anita, śpiewam smutne piosenki o miłości i kiedyś spotkam romantycznego chłopca, z którym zamieszkam w domku pod lasem i będziemy mieć dwójkę dzieci...

                                      Mieszkanko, które wynajmowałam znajdowało się na dwunastym piętrze dość okropnego wieżowca. Budynek stał na skraju rozległego osiedla, gęsto zastawionego żelbetonowymi sześcianami albo niższymi podłużnymi w tym samym stylu architektonicznym. Ogólnie rzecz biorąc całe to siedlisko dowodziło, że sztuka budowlana i poczucie piękna opuściły ten region w pewnym okresie historii. Mogłam wybrać ładniejsze miejsce, ale ta lokalizacja zapewniała najlepszy widok. Za oknem miałam na horyzoncie całą panoramę miasta z zarysami wszystkich ważniejszych budowlami. Sprawdziłam przedtem sześć innych punktów i to miejsce wygrało. Małym mankamentem, co prawda, były drzewa miejskiego parku, które w ciepłej porze roku rozlewały się w dali bujną zielenią i przesłaniały spory obszar interesującego mnie terenu. Mimo to pozwoliłam sobie na tę małą koncesję, bo po prostu kochałam drzewa. Bardzo.
                                        Witaj domku – powiedziałam, gdy zgrzytający zamek niechętnie ustąpił.

                                        Jednak lubiłam to mieszkanko. Zabawne, jak sprytnie zmieszczono dwa pokoiki, kuchnię bez okna i łazienkę na niecałych czterdziestu metrach kwadratowych. Miałam nawet kilka mebli. Szerokie łóżko, pikowany fotel z zielonej skóry, sosnowy stół i jedno krzesło. A, jeszcze starą mahoniową szafę ściągniętą z Florencji. Gdybym wstawiła coś jeszcze musiałabym przemieszczać się po domu skacząc po meblach. Łóżko stało w jednym pokoju, a reszta w drugim. Zmyłam makijaż, opłukałam się trochę i padłam jak kłoda drewna. Praca kelnerki to ciężki kawałek chleba.

                                        Walenie w drzwi obudziło mnie, kiedy podświetlony elektroniczny zegar wskazywał piątą nad ranem. Kto tak walił? Od kiedy? Listonosz? A może znowu zalałam sąsiadkę z dołu? Zwlekłam się z posłania i nie zapalając światła, po omacku dobrnęłam do wejścia. Uchyliłam drzwi na jakąś stopę. Na zewnątrz, na korytarzu panowała ciemność. Ciemność, która nagle zgęstniała i wyrżnęła mnie w twarz ogłuszającym ciosem, zmieniając się w bolesną jasność. Uczepiona klamki, przełykając krew buchającą z nosa, wyszeptałam zaklęcie ocucające, a potem naparłam na drzwi z całych sił. Coś głośno chrupnęło, ale drzwi nie zamknęły się całkowicie. Ponownie wzięłam rozmach i tym razem przydzwoniłam o futrynę tak, że ściany odpowiedziały nerwowymi drgawkami. Stałam, trzymając się kurczowo klamki, czując jak fale drgawek spływają po mnie kończąc żywot w palcach bosych stóp. Odczekałam chwilę, upewniłam się, że ja to nadal ja, podciągnęłam spodnie pidżamy, które w międzyczasie zjechały mi do kolan, zapaliłam światło i poszłam do florenckiej szafy. Miałam w niej pistolet, magnum, wzorowany na tym, który zobaczyłam kiedyś w filmie z Clintem Eastwoodem. Uzbrojona, chciałam ponownie skontrolować korytarz, ale coś popsuło się w zamku i drzwi za nic nie chciały się otworzyć. Mogłam spróbować zaklęcia otwierającego, ale wątpiłam, czy przez spuchnięte wargi zdołam poprawnie wymówić skomplikowane frazy. Łeb mi pękał i mimo starań nie wyczuwałam za drzwiami żadnych myśli, jedynie jakąś bezładną kotłowaninę mentalną, która równie dobrze mogła należeć do karaluchów. A roiło się tutaj od nich. Wydawało się, że napastnik uciekł. Przestałam dbać o pozory - zresztą przeczuwałam, że mój czas w tym mieszkanku się kończy – skierowałam pistolet na zamek drzwi i wystrzeliłam. Raz wystarczył. Drzwi otworzyły się same i zwalista postać opadła bezwładnie na próg mieszkania. Wciągnęłam ciało do środka i zablokowałam uszkodzone drzwi. W ostatniej chwili, bo zaalarmowani sąsiedzi już wyskakiwali na korytarz. Dopiero teraz mogłam obejrzeć intruza. Musiałam przyciąć mu szyję drzwiami, gdyż głowę miał odrzuconą do tyłu pod tak nieprawdopodobnym kątem, że prawie zwisała mu na plecach. Poznałam go po płaszczu. Szaroburym włochatym płaszczu śmierdzącym mokrą wełną. To był natrętny klient z restauracji.
                                          I po coś mnie śledził, nieszczęśniku? – szepnęłam.

                                          Trąciłam go stopą i wtedy jęknął cicho. To niemożliwe, a jednak jeszcze żył. Na dodatek próbował coś powiedzieć. Przedśmiertne wyznanie miłosne? Stygnące wargi z trudem formułowały słowa. Nie żałowałam go, bo moje nie wyglądały dużo lepiej, ale nachyliłam się.
                                            Wraca... On... Knnug wraca... – wykrztusił i znieruchomiał.
                                              Co?! Kto?! Mów padlino! – wydarłam się, potrząsając ciałem.

                                              Niepotrzebnie. Szarpałam trupa. Właściwie to nie był trup. To znaczy był trup, ale podwójny. Znajomy, mdlący smród rozszedł się po mieszkaniu. Ktoś podesłał mi Zombi! Ożywionego na chwile truposza. Co on powiedział? Knnug? Że też musiałam go tak szybko wykończyć. Przeklęta moja porywczość! Potrzebowałam jakiegoś spokojnego miejsca, by przemyśleć wizytę tego gościa. Niezwykle śmierdzącego gościa. W mieszkaniu panował taki zaduch, że z trudem wciągałam powietrze. Posłannik wracał do pierwotnej postaci, a wyglądało na to, że spędził w ziemi kawał czasu zanim ktoś wysłał go do mnie. Ale kto to zrobił? Trupy nie opuszczają grobów samowolnie. Ubrałam się, wzięłam torebkę, pożegnałam wzrokiem oba pokoiki i uważając, by nie poślizgnąć się na kawałach mięsa zatopionych w cuchnącej brei, w którą stopniowo przekształcał się posłaniec, ruszyłam do drzwi. Wiedziałam, że już tu nie wrócę. Szkoda. Zwłaszcza tej florenckiej szafy.
                                                Żegnaj domku – powiedziałam i wyszłam na korytarz, stając twarzą w twarz z grubym szoferem z przeciwka.
                                                  To u pani te hałasy? – spytał obciągając przykrótką pidżamę.
                                                    Jezu! Roman, patrz jak ona wygląda! Cała we krwi! Ktoś cię napadł dziecino? – zatroskała się jego żona, wysuwając głowę z mieszkania.
                                                      Dzwonię po policję! – wrzasnęła emerytowana nauczycielka mieszkająca obok windy i pognała korytarzem powiewając połami szlafroka.
                                                        To u niej. Wszystko słyszałem – oświadczył mój sąsiad zza prawej ściany i zadowolony, że spełnił obywatelski obowiązek denuncjacji, chuchnął na szkła rogowych okularów. Rzeczywiście mógł słyszeć. Ja w każdy weekend zasypiałam przy dźwiękach erotycznych orgii dobiegających z jego stereofonicznego telewizora.
                                                          Proszę państwa, nic się nie stało. Uderzyłam się i muszę szybko jechać do szpitala – mamrotałam przeciskając się przez tłum rozczochranych, ziewających postaci. Zbiegło się tutaj z pół piętra. Dopiero wsiadając do windy usłyszałam okrzyk szofera.
                                                            Trup! Tu jest trup!
                                                            Odezwały się przerażone głosy. Ktoś wzywał policję. Ktoś chciał mnie ścigać. A ktoś chyba zemdlał, bo wołano o szklankę wody. Słyszałam to już zjeżdżając na parter. Kochani, zabawni ludzie. Przecież to wszystko dla was, pomyślałam, oglądając pocieszną fizjonomię widoczną w zaśniedziałym lustrze przykręconym do tylnej ścianki windy. Przypominałam niedokończone dzieło pijanego chirurga plastycznego. Skrzepy krwi zastygły w twardy kożuch, lewe oko prawie zniknęło za grubym zwałem opuchlizny, to co kiedyś było nosem rozrosło się do rozmiarów małego kartofla, ale chrząstka chyba była cała, rozcięta górna warga przypominała gruby serdelek wygięty w niezgrabnym grymasie. Nic, tylko boki zrywać. Wyszłam przed blok i wciągnęłam głęboko w płuca mroźny, kojący zapach śnieżnej zadymki. Przyłożyłam do ust garść zimnej bieli. Wreszcie dowiedziałam się jak smakuje śnieg – jak moja krew. Topił się pod dotknięciem rozgrzanego ciała i spływał po brodzie mieszając się ze słonymi strumykami łez. Wypłakiwałam bezradność i zagubienie, brnąc przez nieodśnieżone chodniki w kierunku murowanych garaży.
                                                              Och, Milka wybacz mi – przeprosiłam sama siebie.

                                                              W samochodowym lusterku jeszcze raz przestudiowałam pokiereszowaną twarz. Zaczynała boleć. Zablokowałam receptory odpowiednia formułą magiczną i pojechałam na drugą stronę miasta położoną za rzeką. Tam znalazłam w miarę bezpieczne miejsce na zatłoczonym osiedlowym parkingu, wyłączyłam światła, zostawiając zapalony silnik, opuściłam nisko fotel i spróbowałam się skupić.
                                                                Co się tu dzieje do cholery?!!!

                                                                Wolałam wyć niż się skupiać. Znieczulone mięśnie twarzy przeobraziły pytanie w niezrozumiały bełkot, tak że wydobyłam z siebie coś w rodzaju „Ghooheehuuyee ghooeey!!! Może to i dobrze. I tak na całym świecie nie było nikogo kto mógłby mi odpowiedzieć. Taki był mój los. Samotność kulki w wirującym kole ruletki. Tak wiele zależało od kulki, ale czy ktoś troszczył się o nią samą? Biedna Mileczka – kuleczka. Znowu chciało mi się płakać. Bo, i to było najgorsze, zaczęłam się obawiać, że ktoś zmienił reguły gry, tej jedynej, w którą potrafiłam grać. Dlaczego nie wyczuwałam Knnuga? Jeżeli nadchodził powinnam była zauważyć jakieś zwiastuny. W końcu byłam cholerną Strażniczką i wypatrywanie Knnuga było moim jedynym zadaniem. Więcej, jedynym sensem mojego istnienia. A tu pojawiał się ten cholerny Zombi i uprzedzał mnie o czymś, o czym nikt poza mną nie powinien wiedzieć. I kto nasłał tego zgnilca?
                                                                  Hoelny hyat! – poskarżyłam się, mając na myśli ten cholerny świat, który najzwyczajniej w świecie wariował.

                                                                  Kiedyś wszystko było prostsze. Wyczuwałam Zmianę aktualnie strzeżonego miejsca i wiedziałam, że Knnug się zbliża. Czekałam, aż się pojawi, osiągałam Połączenie z innymi Strażnikami (w każdym razie domyślałam się, że to z nimi się łączę, no bo z kim innym?) i wspólnymi siłami niszczyliśmy Knnuga zanim spotężniał na tyle, by stawić nam skuteczny opór. Ten sposób na Knnuga był prostszy niż przepis na ciasto drożdżowe. Ale najpierw musiałam go wyczuć, wyczuć Zmianę. A ja sobie oślepłam. Czyżby nadszedł koniec Strażniczki Milki? Czyżby nadszedł koniec świata? Bo zwycięstwo Knnuga temu właśnie się równało.

                                                                  A drzewa w parku widocznym z mego okna gubią liście na jesieni i robią tak każdego roku i już nigdy się nie zmieni widok z mego okna... – zanuciłam w myślach piosenkę, którą sama ułożyłam.

                                                                  Od razu poczułam się lepiej. Weź się w garść Milka. Nie rozpływaj się jak ciepła czekolada!, pomyślałam bojowo. Gnijący kawał mięsa coś wystękał, a ty od razu wpadasz w panikę. No dobrze, zapukał do moich drzwi i na pewno nie pomylił mnie z kimś innym. Byłam tu jedyną Strażniczką i sprawowałam wyłączny nadzór nad najbliższą okolicą – potencjalnym miejscem pojawienia się Knnuga. Ja i tylko ja (ewentualnie inni Strażnicy, o ile istnieli) potrafiłam dostrzec pewne Zmiany, poprzedzające jego nadejście. Żadna inna istota na świecie nie mogła, nie miała prawa, posiadać tej wiedzy. Chyba, że coś się popieprzyło. Skoro jednak niczego nie czułam, to może Knnug wcale nie nadchodził? Ale skąd w takim razie ten cmentarny śmieciuch o nim wiedział?
                                                                    Za dużo! Za dużo pytań! – jęknęłam bezgłośnie.

                                                                    Obmacałam głowę. Musiałam coś zrobić z twarzą. Napuchła i przybrała barwę intensywnego fioletu, musiała się ładnie komponować z karoserią mojego porszaka. Do tego strupy, kartoflany nos i serdelkowate wargi. Widziałam to w lusterku bez zapalania lampki, gdyż na niebo wypłynęły już szarości świtu. Nie martw się. I tak jesteś piękna laska, pomyślałam pocieszająco do kolorowego odbicia. Odpowiedziało wymownym milczeniem. Ta w lusterku była niema i to podsunęło mi pewien pomysł. Bartek!!! – omal tego nie wykrzyknęłam.

                                                                    Kto mógłby mi pomóc? Tylko ktoś kto znał Knnugowe sprawki od podszewki. Ktoś, kto zmagał się z problemami podobnymi do moich. Ktoś, kto tak jak ja kręcił się w ruletce i nigdy nie wiedział, na którym polu wypadnie mu się zatrzymać. Inna kulka. Inny Strażnik. Znałam tylko jednego. Teraz nosił imię „Bartek”. Ktoś, kogo kochałam. Nie wiedziałam, co prawda, czy istnieją inni Strażnicy, ale wiedziałam, że istnieje przynajmniej jeden. Jakimś niesamowitym cudem spotkałam go kiedyś i pokochałam. A on pokochał mnie. To była miłość straceńców. Krótka, niezaspokojona i bez przyszłości. Wydobyliśmy z niej wszystko, co tylko się dało, mając świadomość, że nie dostaniemy drugiej szansy. Byliśmy jak jętki, podobne do ważek skrzydlate owady, które rodzą się i umierają tego samego dnia. Czy one mogą pokochać? Kiedy nasz dzień się skończył on odszedł pierwszy. Miłość umarła. Ale później nastąpiło coś, co przekraczało granice naszego pojmowania – spotkaliśmy się znowu. Kochaliśmy się próbując rozciągnąć okrutne szczęki czasu, ale zatrzaskiwały się nieubłaganie i więcej było w tym kochaniu przerażenia niż szczerej radości. Tym razem ja odchodziłam pierwsza. I kiedy niewiele już mi zostało zaprowadził mnie w pewne miejsce i powiedział, że będzie tam czekał, tak długo jak się da, sto, pięćset, tysiąc lat. I jeśli kiedykolwiek będę w pobliżu, to właśnie tam go odnajdę. Nie będzie mógł się odezwać, nie będzie mógł mnie objąć, ale będzie czekał. Niemy. Zaklęty. Próbowałam go zniechęcić. To było wielkie ryzyko, nie wiadomo do czego mogło doprowadzić. Ale był nieugięty. Potem odeszłam.

                                                                    A teraz jesteś blisko, Milka – pomyślałam. Wiele razy w ciągu ostatniego roku biłam się z myślami. Pojechać tam, opuścić strzeżone miejsce, wypiąć się na Knnuga, sprawdzić czy on czeka. Bo wiedziałam, że kiedy odejdę, kiedy już nie będę Milką, być może nigdy nie znajdę się dostatecznie blisko – ledwie o żabi skok. Jednak odpychałam pokusę. Nie z poczucia obowiązku – Knnug rozwijał się na tyle wolno, że zdążyłabym wrócić bez żadnych konsekwencji. Po prostu bałam się, że jego tam nie będzie, że coś się nie udało, że utracę te złudzenia, z których czerpałam siłę.

                                                                    Jesteś tam? I tak by nie usłyszał. Czasami myślałam sobie, że urządziłabym to lepiej. Gdyby Strażnicy potrafili nawiązać ze sobą kontakt, o ileż słodsza byłaby nasza ziemska egzystencja. Wreszcie mogłabym pogadać z kimś, kto by mnie rozumiał. A tak, nawet nie byłam pewna czy, poza Bartkiem, są jacyś Strażnicy. Dziwnie to urządzono.

                                                                    Pojadę do Bartka – postanowiłam. Ważyły się losy świata. Jeśli straciłam swoje zdolności tylko Bartek mógł mi pomóc. Przedtem musiałam się trochę ogarnąć. To miało być nasze trzecie spotkanie na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu tysięcy lat, więc nie chciałam wyglądać jak jakaś ostatnia. Ponieważ nawet pięciocentymetrowej grubości makijaż nie upiększyłby mojej twarzy musiałam zdobyć parę szczególnych ziółek. Ziółka z domieszką odrobiny czarów to niezawodne lekarstwo na każdą przypadłość. Dobrze, że zabrałam z domu komórkę.

                                                                    Witek? – napisałam mu smsa. – Jesteś w domu? Mogę wpaść?

                                                                    Niezależnie od tego jakie miał plany, oddzwonił i krótko i zdecydowanie odpowiedział, że za piętnaście minut czeka przed wejściem. Znałam adres starej kamienicy, w której pospołu z kolegą wynajmował niewielką strychową kawalerkę. Wielokrotnie i bezskutecznie zapraszał mnie tam na imprezy i naraz jego marzenie się spełniało. Byłam ciekawa czy będzie się tak cieszył, gdy mnie zobaczy. Musiałam odblokować znieczulenie twarzy i te parę zdań rzucone do słuchawki kosztowało mnie niemal tyle, co przykre doświadczenia zdobyte wieki temu, gdy przechodziłam przesłuchanie w ciemnych lochach hiszpańskiej inkwizycji – byłam wówczas rozpustnym katalońskim księciem. Wtedy, gdy wstępne eksperymenty z ogniem nie przyniosły rezultatów i zamaskowany kat sięgnął po szczypce do oprawiania skóry, czym prędzej przyznałam się (a raczej przyznałem) do wszystkiego. A i tak na zawsze odeszła mnie ochota (i warunki) do seksualnych ekscesów.
                                                                      Tu jest ciepło. Możesz już zdjąć ten szalik – sapnął Witek, gdy dotarliśmy do zagraconego mieszkanka.
                                                                        Proszę bardzo – wydusiłam.

                                                                        Odwinęłam szal, pod którym do tej pory maskowałam się dokładniej niż muzułmańska kobieta. Witek, aż usiadł na kanapie.
                                                                          O Jezu! Kto ci to zrobił? Zabiję gnoja!
                                                                            To załatwione. Proszę o coś innego – wystękałam.

                                                                            Ależ niechętnie otwierałam usta. Przy każdym słowie niewidzialny kat wwiercał mi w środek mózgu rozżarzony do białości szpikulec. Czułam wręcz, jak z głowy ulatują syczące obłoczki pary.
                                                                              Co tylko chcesz. Ale tego twojego gościa... Sama zobaczysz...
                                                                                Cicho – poprosiłam.
                                                                                  Byłaś na pogotowiu? Widziałaś się w lustrze?
                                                                                    A co, za brzydka jestem? – zdenerwowałam się. – Zrób kawę, a potem kup lekarstwa. I posprzątaj tu!

                                                                                    Rozejrzałam się z niesmakiem. Dwa rozgrzebane łóżka. Spodnie, gacie, skarpetki we wszystkich możliwych miejscach, jakieś notatki, książki, płyty, resztki jedzenia, kolekcja butelek i puszek po piwie – słowem oryginalny, studencki burdel. Pewnie śmierdziało, ale akurat tego nie czułam dzięki opuchniętemu nosowi.
                                                                                      Przepraszam, nie spodziewałem się ciebie – pokornie poszedł do kuchni. – A ten syf, to Rafał zostawił! Taka fleja z niego, że trudno wytrzymać!
                                                                                        Aha – kiwnęłam głową.

                                                                                        Podeszłam do drzwi, za którymi domyślałam się łazienki. Maciupeńką klitkę wyposażono w prysznic, umywalkę i sedes. Więcej nie potrzebowałam.
                                                                                          Wezmę prysznic – rzuciłam w stronę kuchni.
                                                                                            Pomoc ci zdjąć rzeczy? Masz jakieś uszkodzenia na ciele? – zatroszczył się. – Znam taki japoński masaż...
                                                                                              Wypad – ucięłam i zatrzasnęłam drzwi.

                                                                                              Szybko chłopak odzyskał rezon. To dobrze. Potrzebowałam właśnie kogoś energicznego. Rozebrałam się i stanęłam pod chłodną strugą. Ach, jak pieściła obolałe miejsca. Rozkosz. Chociaż trochę szczypało. Przemknęło mi przez myśl, że japoński masaż robiony silnymi, męskimi dłońmi byłby doskonałym zwieńczeniem tej chwili relaksu. Prawie czułam natłuszczone balsamem palce prześlizgujące się po stwardniałych mięśniach karku. Poruszyłam głową, aż strzeliły kręgi szyjne. Potem rozmasowałby plecy, stopy. Odwróciłabym się, a on gładziłby moje piersi, brzuch, uda... a potem... Kurcze! Kiedy ostatnio miałam mężczyznę? Pomyślmy chwilę. Przeleciałam wspomnienia z ostatnich dwustu lat - żadnego tam nie znalazłam!
                                                                                                Kawa! – rozległo się wołanie.
                                                                                                  Dość tego – klepnęłam się karcąco w policzek i natychmiast tego pożałowałam.

                                                                                                  Mimo to, po zmyciu krwi i wysuszeniu znowu przypominałam dziewczynę. Bardzo obitą, ale jednak dziewczynę. Kawa parowała z różowego kubka przypominającego głowę słonia. Popijałam, krzywiąc się z bólu i próbując utrzymać końcówki ręcznika kąpielowego, który co rusz rozwiązywał się na piersiach.
                                                                                                    To mój ręcznik – stwierdził Witek z wyraźną satysfakcją.
                                                                                                      Możesz z nim dzisiaj spać – obiecałam.
                                                                                                        To może zdejmiesz go teraz?
                                                                                                          Dobra, dobra. Daj coś do pisania.

                                                                                                          Za bardzo się chłopak rozochocił. Trudno nawet porównywać zioła kupione w sklepie z tymi, które zbiera się pod szubienicą w bezksiężycową noc, albo wyszukuje o pierwszym brzasku na moczarach lub ukrytej w głębi lasu polance, albo zrywa ze świeżego grobu niemowlęcia lub dziewicy. Jednak musiałam zadowolić się tym co było. Rumianek, chmiel, lawenda, mięta, arcydzięgiel, liście brzozy, tymianek, krwawnik, cynamon... Takie rzeczy można dostać bez trudu. Poinstruowałam Witka, do której zielarni ma jechać.
                                                                                                            Weź mój samochód - rzuciłam mu kluczyki i dokumenty.
                                                                                                              Jej! Porsche?
                                                                                                                Idź już, idź! – nalegałam, wypychając go za drzwi.

                                                                                                                Poszedł. Miałam jakąś godzinę dla siebie. Zrzuciłam ręcznik i nago wsunęłam się pod pościel jednego z łóżek. W myślach szybko zrobiłam plan trasy. Miałam do przebycia trzy i pół setki kilometrów. W parę godzin zejdzie. Musiałam dostać się w okolice Kielc. Tam go spotkam. Nazywał się teraz Bartek. I od kilkuset lat był drzewem.

                                                                                                                Milka

                                                                                                                3
                                                                                                                Odblokowane, zapraszam do komentowania.
                                                                                                                gosia

                                                                                                                „Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

                                                                                                                Obrazek

                                                                                                                Milka

                                                                                                                4
                                                                                                                Z góry przepraszam za bałagan edytorski. Wszystko się rozsypało po wklejeniu (akapity, myślniki dialogowe, itd.) , a nie mogłem już poprawić po kliknieciu "wyślij".

                                                                                                                Milka

                                                                                                                5
                                                                                                                Podobało mi się, umiarkowanie. Tekst dobrze się czyta. Trafiają się jakieś błędy, ale można pominąć. Szkoda, że schrzanione formatowanie, bo nie chciało mi się przysiąść do czytania. ;) Interesujący początek, tajemnica, jakby kryminał, do tego wyczuwalny nastrój nocy i interesująca postać. Podoba mi się także leniwie płynąca narracja.

                                                                                                                A z tego, co mi się nie podobało, wymieniłbym (ale to już kwestia upodobań):
                                                                                                                1. To miało być nasze trzecie spotkanie na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu tysięcy lat | Tu widzę problem, bo trudno mi sobie wyobrazić rozumowanie takich istot.
                                                                                                                2. Magia do znieczulenia twarzy… Nie lubię takiego systemu magicznego, który pozwala na wykonywanie każdej pierdoły, bo wtedy wszystkie przedmioty użytku codziennego tracą sens. Przecież można jeść bez sztućców, wykąpać się bez wody, sprzątać pstryknięciem palca itp. Niby magia ale ogołaca z niej rzeczywistość.

                                                                                                                Milka

                                                                                                                6
                                                                                                                @Max, Dziękuję bardzo za ocenę. To było moje pierwsze podejście do żeńskiego bohatera. Pomyślę nad uwagą, że istnienie przez kilkadziesiąt tysięcy lat to jakby zbyt wiele - chociaż miałem w planach rozdział o dawnym romansie bohaterów jako neandertalczyków:) Sprawę magii też rozważę. Spróbuję jeszcze raz wkleić sformatowaną wersję za kilka dni.
                                                                                                                ODPOWIEDZ

                                                                                                                Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

                                                                                                                cron