---
Moc umarłego była jak zwiewna mgła ledwo widoczna, ale wszechobecna. Niby sięgała co najwyżej stóp, a tak naprawdę oblepiała całe ciało, wpychając do głowy zbędny niepokój. Wchłaniałem ją, idąc przed siebie. To bolało, jakby drzazga wbijała się we mnie, gdy wdycham powietrze. Czułem wyraźnie, z której strony nadchodzi ukłucie. Wskazywało mi drogę do źródła mgły – starej zjawy.
Wiek duchów łatwo ocenić. Te najmłodsze dopiero co opuściły zwłoki, natura podarowała im energię potrzebną na podróż w zaświaty. Dar powinny wykorzystać od razu, odejść, ale nie wszystkie to robią. Niektóre zostają. Ich moc wycieka na wszystkie strony. Na początku jest tak obfita, że gdy egzorcysta ją wciąga, ma wrażenie, że wpycha sobie w trzewia rozgrzany do czerwoności sztylet. Z czasem zostaje jej coraz mniej, więc i ból, który powoduje, jest mniej dotkliwy. Mijają lata. Duch się starzeje, aż w końcu brakuje mu sił, żeby odbyć podróż na tamten świat. Po taką słabą, starą zjawę zaświaty przychodzą same. Zabierają ją ze sobą, a odchodząc, zostawiają w krainie żywych śmierć i spustoszenie.
Widziałem coś takiego na długo przed tym, zanim zostałem egzorcystą. Wtedy byłem tylko dzieckiem. Nie potrafiłem wyczuwać duchów, wchłaniać ich mocy, nie widziałem nawet tej mgły. Czułem tylko natrętny, mącący w głowie niepokój. Dręczył moją wieś na co dzień. Świadczył o obecności zbłąkanej duszy i pewnego dnia przepadł bez śladu. Nagle nieuzasadnione obawy przestały atakować myśli. Nastał ład. Pomimo tego, że jakieś czarne robactwo wypełzło z desek, belek, futer, skór, a nawet z jedzenia, wszystko wydawało się lepsze. To tylko małe szkodniki – wszyscy tak mówili, samo to powtarzałem. Dla umysłów przywykłych do życia w nieustannym lęku, a później odurzonych ciszą i spokojem, trochę robaków było niczym. Przynajmniej na początku.
Insekty pełzły falami, przeżerając sobie przejścia przez przeszkody na swojej drodze. Pożerały zapasy, niszczyły domy, zagrody, ubrania. Zostawiały za sobą ślady czarnej mazi, z której rodziły się następne owady. Trzeźwość wróciła, jednak było już za późno. Robaki rosły, niektóre osiągnęły rozmiary młodych psów i zaczęły polować na ludzi. Nie mogliśmy ich powstrzymać, było ich tyle, że przypomniały czarną lawinę sunącą naprzód. Uciekaliśmy. Tylko garstka z nas dotarła do sąsiedniej wsi. Niedługo później i tam przypełzły insekty. Wydawało się, że nic ich nie powstrzyma. Dopiero gdy przybyli egzorcyści, plaga przestała zbierać żniwo. Przyjechali całą armią. Zabronili nam patrzeć, co robią, ale wszyscy widzieli, jak obracają skażoną ziemie w zgliszcza. Dzień w dzień przez kilka tygodni robactwo ginęło w płomieniach, aż wypalili je do końca. Wtedy ja oszołomiony i wygłodniały żebrałem o jedzenie. Straciłem dom, rodziców pochłonęła ciemność i już nie wypuściła, moja wieś przestała istnieć, ale to wszystko wydawało się jakieś nieprawdziwe. Czułem głód, rozumiałem, że bez pokarmu umrę, dlatego żebrałem. Nie widziałem potrzeby robienia niczego więcej. W takim stanie przygarnęli mnie egzorcyści.
Od tamtej chwili mięło mnóstwo czasu, a ja właśnie zmierzałem do serca podobnej katastrofy. Kryło się w małej, zbitej z belek, stodole. Drzwi do środka stały oparte o ścianę, jakby ktoś zapomniał je zamontować. Stamtąd wychodził ból, ukłucie na tyle delikatne, że duchowi z pewnością brakowało mocy, by mógł samodzielnie odejść.
Wszedłem do budynku. Nie licząc odrobiny siana na klepisku, było tam kompletnie pusto. Zjawa powinna się objawiać pod postacią podobną do ciała, które opuściła. Obejrzałem wszystkie zakamarki. Zobaczyłem jedynie fruwający kurz, który migotał jasnymi kolorami w świetle wpadającym przez wejście i szpary między belkami.
Na szczęście nie musiałem niczego szukać. Ukłucie dochodziło stamtąd. Byłem tego pewien i to mi wystarczało. Duchy potrzebują energii na podróż w zaświaty niezależnie od tego, czy wyruszają tam same, czy ktoś próbuje je wygnać, więc tym osłabionym trzeba przywrócić siły. Wskrzesić. Ożyją, bez ciała natychmiast umrą, a natura na nowo przyzna im moc, by mogły odejść.
Większość egzorcyzmów to tak naprawdę nekromancja. Istnieją powody, żeby czynić je bardzo ostrożnie, żeby zawsze sprawdzać, czy w pobliżu kogoś nie ma. Na przykład to, że pospólstwo nienawidzi magii i chętnie wykona samosąd na przyłapanym czarnoksiężniku albo to, że inkwizytorzy karzą wskrzeszanie żywych śmiercią. Na co można się bardzo łatwo narazić, bo wystarczy, że ktoś w niewłaściwym momencie podejdzie tam, gdzie działa czar. Istota żywa czy martwa ożywienie nie wybiera, przywraca do życia wszystko na pewnym obszarze, wykluczając tylko czarującego.
Ja nie zamierzałem się rozglądać za ludźmi. Zaświaty mogły przybyć w każdej chwili, nie miałem ani chwili do stracenia. Wyjąłem kilka ziaren z sakiewki przy pasie i napełniłem magią. Zaczęły kiełkować. Moment później zwiędły. Wtedy rzuciłem je na klepisko i wykonałem znak kosy – dotknąłem kolejno nadgarstka, łokcia, ramienia i czoła. Nasiona obróciły się w popiół. Czar został przyjęty. Pozostało tylko odczekać chwilę nim zacznie przynosić efekty.
– Ojcze egzorcysto! – Ktoś zawołał.
– Precz! – Krzyknąłem, wbiegając ze stodoły.
Na zewnątrz stało trzech mężczyzn. Byli daleko, poza zasięgiem zaklęcia.
– O co się ojciec tak wścieka? – Ruszyli w moją stronę.
– Czego? – Wyszedłem im naprzeciwko, zanim weszli w obszar działania magii.
– Bo wyście to ojciec egzorcysta, do ducha żeście przyszli, prawda? Tak Jasiek mówił, Jasiek, ten podrostek, co mu daliście konia odprowadzić.
Gdybym tylko wtedy wiedział, jak stara jest zjawa za nic nie oddałbym wierzchowca, nawet jeśli miałbym zajeździć go na śmierć.
– Prawda. Czego chcecie?
– A bo to ojciec nawet się przywitać nie dał. Ja tu sołtys jestem, zapraszam do siebie. Ojciec odpocznie po podróży, zje sobie co – położył mi dłoń na ramieniu – napije się.
W innych okolicznościach może przyjąłbym gościnę, ale miałem coś ważniejszego na głowie, a chłop z głupim uśmieszkiem podszedł zdecydowanie zbyt blisko. Uderzyłem go na odlew w twarz. Zrobił chwiejny krok w tył i upadł na kolana. Chwycił garść piachu. Zacisnął pięść aż mu knykcie pobielały. Całej trójce błyszczał mord w oczach. No tak, od dawna byli pod wpływem mocy umarłego – zdałem sobie sprawę – to cud, że jeszcze całkiem nie powariowali.
Zanim sołtys zrobił coś głupiego, grunt po mojej lewej drgnął i popękał, zadrżał raz jeszcze, a pęknięcie przebiła czyjaś ręka. Odpadały z niej kawałki skóry i mięśni, odsłaniając białawe kości. Chwilę później trup usiadł w swoim grobie, rozsypując na boki ziemie, pod którą leżał. Nie miał z tym większych problemów, bo ktokolwiek go tam zakopał zapewnił mu raczej płytki dół.
Zmarły wstał i ruszył przed siebie. Przeraził wieśniaków, na ich twarzach nie został nawet ślad gniewu. Dwójka na nogach cofnęła się na bezpieczną odległość. Sołtys odpełzł na czworakach tak szybko jak tylko potrafił. Patrzył raz na mnie, raz na nieboszczka, jakby myślał, że odprawię jakąś modlitwę, a ogień z nieba spali straszydło. Jednak ja ciągle oglądałem się na stodołę. Musiał zrozumieć, że nie spełnię jego oczekiwań, wskazał na trupa, rzucił mi błagalne spojrzenie i jęknął:
– Ojcze, duch!
Chciałbym, żeby miał racje, ale to były tylko zwłoki natchnione zaklęciem nekromancji. Nie miały w sobie żadnej zjawy ani duszy, ani nawet mocy umarłych. Padną, gdy tylko magia wskrzeszenia się wyczerpie. Prawdziwemu duchowi nadal brakowało sił. Nie ożył, choć czar na pewno już zadziałał. Dowód na to właśnie szedł gdzieś na północ ociężale włócząc nogami.
– Na co czekacie? – Nie pozwoliłem chłopom zastanawiać się nad tym, dlaczego umarły w ogóle wstał. – Łapcie go!
– Ale ojcze, przecież to duch!
– To tylko chodzący trup. Spalcie go na stosie. Prawdziwy duchy jest nadal w stodole.
– Ale to czarna magia, pomiot piekielny!
– Nie pogrzebaliście zmarłego jak należy. Przysypaliście go odrobiną ziemi przy tej zawszonej chacie. Może to wy go wcześniej zabiliście, co?
Czekałem. Mała prowokacja powinna skłonić ich do działania. Nie obchodziło mnie, co zrobią, byleby tylko przestali się trząść i stamtąd odeszli. Jednak oni wymienili tylko krótkie spojrzenia. Nawet nie zaprzeczyli.
– Nie było w nim duszy. Został mu jedynie gniew może żal. Zbierał na coś siły, ale gdy wyczuł egzorcyzm przestraszył się i zaczął uciekać. – Opowiadałem bajki, ale wieśniacy jeszcze nie mieli powodów, żeby mi nie wierzyć. – Nic mi do tego, ja tu jestem tylko i wyłącznie po ducha. Trupa spalicie albo wy, albo inkwizycja.
Sołtys wstał, otrzepał ubrania, na spuchniętej twarzy miał kwaśną minę.
– Starczy, że go spalimy?
– Wystarczy. Zróbcie to gdzieś daleko stąd, żebym was nie widział. I nie ważcie się tu wracać, bo egzorcyzm przerwiecie.
Jeden z chłopów wziął widły wbite w ziemie nieopodal. Podszedł do ożywieńca i bez zawahania nabił go na narzędzie. Celował w klatkę piersiową, gdzie zostało najwięcej ciała. Zęby siedziały mocno. Było widać, że chłop ma kontrolę nad trupem.
– Prowadź go, Józek – rozkazał sołtys. – U was pod oborą go spalimy.
– Ale krowy się przestraszą, tatko nie pozwoli.
– No idźże już!
Szli powoli, co chwilę oglądali się za siebie. Ciągle słyszałem, jak Józek próbuje negocjować miejsce rozpalenia stosu. Rozmawiali o tym spokojnie, po przerażeniu nie został nawet ślad. Być może naprawdę zabili tamtego człowieka. Wcześniej bali się, myśląc, że wrócił zza grobu po zemstę, a gdy dotarło do nich, że nie jest groźny, uznali, że jednak mogą go spalić. A być może inkwizycja przestraszyła ich znacznie bardziej niż chodzący trup.
To dla mnie nie miało znaczenia. Tam gdzie są zjawy jest i nadmiar stresu, co różnie wpływa na ludzi, niektórych skłania do morderstw. Egzorcyści nie są od karania tych występków. Część z nas nawet się z nich cieszy, bo duchy lubią odchodzić w grupach. Ich podróż jest trudna. Razem łatwiej ją odbyć, dlatego czasami wyruszając, zabierają pobliskie zbłąkane dusze, które postanowiły zostać w krainie żywych. Jeśli ludzie się gdzieś często zabijają, zwykle wszystkie zjawy potulnie stamtąd odchodzą. Niczego nie trzeba egzorcyzmować. Zaświaty tam nie przybędą.
Człowiek, którego zamordowali chłopi, musiał umrzeć z dala od tej stodoły. Dopiero później go tu przywlekli i zakopali. Tego było prawie pewien, bo inaczej nie miałbym tu czego szukać. Szczegóły śmieci mogły być różne. Być może sołtys bronił się przed jakimś chłopem, który postradał zmysły i uznał, że z jakiegoś powodu musi zabić włodarza wsi. Tak też mogło być, ale dla mnie to bez znaczenia. Egzorcyści nie są od sądzenia ludzi, tylko od powstrzymywania zaświatów.
Wróciłem do stodoły. Na pierwszy rzut oka wszystko zostało tak samo. Duch nadal był słaby. Nie raczył się ukazać. Niby tylko komar przyleciał bzyczeć mi koło ucha. Ukłucie, które towarzyszyło wchłanianiu mocy umarłego pozostało delikatne, lecz z każdym oddechem wbijało się we mnie z innej strony. Zupełnie jakby zjawa krążyła wokół budynku. Wskrzeszenie powinno przywrócić jej moc, nie zachęcić do spacerowania...
Czyżby było już za późno? Zaświaty obrały sobie tego ducha na cel i uczyniły go odpornym na magię? Dreszcz przeszedł mi po plecach, gdy te myśli zrodziły się w mojej głowie. Odpędziłem je. Wierzyłem, że mogę powstrzymać krainę umarłych. Wiedziałem, że nekromancja w końcu zadziała tak jak powinna. Jej każde kolejne zaklęcie jest silniejsze. Pierwsze ożywia tylko ludzi następne zwierzęta, jeszcze następne insekty a nawet rośliny. Jeśli coś kiedyś żyło, wstanie, trzeba tylko rzucić czar wystarczająco wiele razy. I właśnie to zamierzałem robić. Aż do skutku.
Ta dusza mogła należeć do czegoś innego niż człowiek albo razem z energią utraciła też swoje człowieczeństwo i stała się niewidoczna. Nachodziły mnie koleje niepokoje, ale potrafiłem zachować jasność umysłu. Wiedziałem, co mam robić.
Sięgnąłem po garść ziaren. Komar wylądował na mojej dłoni pomiędzy nasionami. Spróbował, ale jedynie przez nią przefrunął. Przeniknął przez ciało i spadł w dół. Otaczała go delikatna poświata, niemal niewidoczna w świetle wpadającym do budynku. To od niego pochodził ból, który nagle zaczął przypominać bardziej swędzące ukąszenie niż wbitą drzazgę. Przywiódł mi na myśl robaki z zaświatów, choć wcale nie był do nich podobny. Będzie inaczej niż wtedy – pomyślałem. – Ludzka dusza czy nie, poślę ją tam, gdzie jej miejsce.
Dokończyłem zaklęcie. Ślady wcześniejszego ożywienia unosiły się w powietrzu, wsiąknęły w glebę. Nie było ich widać, ale sprawiały, że czary wychodziły silniejsze i przynosiły efekty szybciej.
Cała chata zazgrzytała, siano ugięło się jak na wietrze. Rośliny zareagowały natychmiast, nie ożyły, ale jednak zareagowały, a duch miał sobie nekromancję za nic. Pozostał tak słaby jak do tej pory. Być może potrzebna była chwila, żeby magia na niego wpłynęła. Nie czekałem na to. Od razu rzuciłem następne wskrzeszenie. Komar latał sobie jak gdyby nigdy nic, więc znów wykonałem ten sam czar, a on jedynie stracił zainteresowanie moją dłonią i próbował ukąsić mnie w twarz raz za razem przelatując przez głowę.
Zaświaty przybędą tu przez tego durnego insekta – uświadomiłem sobie i spróbowałem go zabić, ale jedynie wymierzyłem sobie policzek.
Kolejny raz przemieniłem nasiona i cisnąłem na ziemie. Wylądowały na popiele, którego leżało tam już całkiem sporo. Rzuciłem wiele zaklęć. To dobrze. Nekromancja rosła w siłę, a ja wciąż miałem duży zapas magicznej mocy i ziaren.
Wykonałem znak kosy. Coś za mną donośnie strzeliło. Chata zaczęła zgrzytać, jakby się waliła. Siano zzieleniało i zarosło całe klepisko. Konary wręcz wystrzeliły ze ścian. Jeden świsnął obok rozcinając mi policzek. Inne z trzaskiem waliły w belki albo ryły głęboko w ziemi pękając i rozrzucając drzazgi.
To zaświaty! – Kolejna niechciana myśl wprosiła się do mojej głowy. Wiedziałem, że to nie prawda. Gdy one przychodzą, duchy znikają, a z wszystkiego wypełzają robaki. Komar latał przede mną, innych owadów nie widziałem.
Pobiegłem do wyjścia, ale plątanina gałęzi zarosła przejście. Jeszcze zanim zdążyłem przed nimi wyhamować, coś walnęło mnie z tyłu. Uderzenie popchnęło mnie prosto na przeszkodę, którą moje bezwładne ciało połamało jak spróchniałe drewno. Droga stanęła przede mną otworem, zrobiłem kilka szybkich kroków i byłem na zewnątrz. Obróciłem się i idąc w tył, patrzyłem jak ze stodoły wyrastają drzewa najeżone gałęziami prostymi niczym ostrza mieczy. Zasłoniły słońce i wzrastały jeszcze wyżej, jakby chciały sięgnąć chmur.
Odbiegłem od tego monstrum. Wtedy noga zabolała, tkwił w niej kawałek drewna. Czułem jak wżera się głębiej, jak próchnieje, jak rośnie. Był tylniej części uda, chwyciłem go po omacku i wyrwałem. Spróchniał w mojej dłoni, zostawiając po sobie grudki pyłu zlepionego krwią.
W ranie nadal coś drgało. Wyobraźnia podpowiadała mi, że to robaki z zaświatów. Spróbowałem je wypłukać, lałem wodę z bukłaka, celując w dziurę w spodniach, tak długo aż poczułem ulgę.
To powinno być tylko ożywione drzewo. Takie samo jak nieboszczyk, którego mieli spalić wieśniacy. Powolne, otępiałe, bardziej żałosne niż niebezpieczne. Taki jest każdy ożwieniec człowiek, zwierze, insekt, roślina. Nie ma od tego wyjątków, a jednak stodoła przede mną rosła żwawiej, niż nie jedna żywa istota się porusza. Przerośnięty budynek już prawie dotknął chmur i nagle zaczął pękać. Odpadały od niego ogromne fragmenty drewna. Lecąc w dół, kruszyły się na coraz mniejsze kawałki, aż został z nich wielki obłok pyłu, mknący w moją stronę niczym zamieć.
Nie byłem w stanie uciec, na pewno nie ze zranioną nogą, więc padłem na glebę twarzą do ziemi. Osłoniłem głowę rękoma i wstrzymałem oddech. Drobinki pokrywały mnie coraz grubszą warstwą, wleciały do rany na udzie. Nie drgały, nie pożerały ciała, nie rosły, nic już nie robiły, ale i tak poczułem wstręt. Zerwałem się na nogi. Pył nadal opadał. Większa część już leżała na ziemi, gdzie utworzyła miękki bury dywan, ale w powietrzu we mgle nadal wisiały okruszki próchna. Otrzepałem ubrania. Wylałem resztkę wody z bukłaka na okaleczone udo i nagle dotarło do mnie, że nie mam już magicznej mocy. Nie mogłem już rzucać zaklęć.
Serce podeszło mi do gardła. Nie czarowałem bezmyślnie... Być może straciłem kontrolę nad którymś wskrzeszeniem, zużyłem więcej mocy niż powinienem? A może ten proch pożerał coś więcej niż tylko ciało?
Mój oddech przyspieszył. Wciągnąłem do płuc zbyt dużo nieczystości i zacząłem kaszleć. Wtedy przyleciał komar, jakby chciał sobie ze mnie zakpić. Magia zmusiła martwe drzewa do przeobrażenia się w monstrum, a durny insekt ją zignorował. Zawiodłem. Zaświaty przybędą i jedyne, co mogłem z tym zrobić, to kogoś powiadomić. Jeśli inni egzorcyści przybędą wystarczająco szybko, może jeszcze zdążymy zdusić katastrofę w zarodku. Musiałem odejść z pochyloną głową, a jeżeli krwiopijca chciał sobie ze mnie drwi, to proszę bardzo. Nie dałem mu rady, należało mi się.
Ruszyłem ku stajni, owad poleciał za mną. Przyspieszyłem. Rwałem do przodu. Ból w udzie był coraz silniejszy, aż w końcu zapłonął tak, że stanąłem w miejscu. Nie odbiegłem od komara ani na krok, jakby coś go do mnie przywiązało. Normalne duchy zawsze zostają w miejscu swojej śmierci, mogą powędrować jedynie w kierunku zaświatów. Komar nie był normalny, po jego stodole został tylko pył, więc podążał za mną, a za nim...
– Spalić go! – Skandowane okrzyki wyrwały mnie z myśli.
Przez mgłę widziałem idących w moją stronę wieśniaków. Było ich mnóstwo. Nieśli pochodnie, widły, siekiery. Pewnie zobaczyli odmienione drzewo – owoc czarnej magii. Nigdy tu takich dziwactw nie mieli, dopiero gdy egzorcysta przyszedł, trupy zaczęły wstawać, potworne rośliny wyrastać. Podejrzewali kto jest temu winny, kto czyni czary. Moc martwych spotęgowała ich niepokoje i uznali, że trzeba urządzić polowanie na czarnoksiężnika.
Świetnie.
Podróż w zaświaty jest trudna, dlatego duchy lubią odchodzić w grupach. Jeden zabiera drugiego, dzielą się mocą. Jeśli im jej brakuje, czekają na trzeciego. Im więcej towarzyszy, tym droga łatwiejsza. Dzięki temu pobojowiska i miasta są od nich wolne.
Zabijanie ludzi, dopóki wszystkie zjawy nie odejdą, to też pewien egzorcyzm. Surowo zakazany przez inkwizycję. Zawsze wydawało mi się, że słusznie czegoś takiego zabroniono, ale gdy patrzyłem, jak wieśniacy maszerują, życząc mi śmierci w płomieniach, zacząłem w to wątpić. Istnieją ludzie, których można poświęcić. Na przykład tacy, którzy i tak umrą, gdy przybędą zaświaty, tacy, którzy już postradali zmysły od mocy umarłych, tacy, którzy polują na egzorcystów.
Ktoś inny mógłby dać się zabić. Liczyć na to, że duch odejdzie razem z nim. Ja wyciągnąłem miecz zza pasa.