Staroć po tuningu, długie. Nie publikowałem dotąd niczego ponad ~5k, także szykuję się na solidne bombardowanie. Potraktuję jako punkt orientacyjny dla dłuższych wycieczek. Dobrej zabawy Wery (w sensie - sylwestrowej)!

„Mieszane uczucia”
Stoimy przy oknie, we dwoje, wiodąc nieskomplikowaną pogawędkę. Widok z drugiego piętra, skąpany w bursztynowym świetle, ukazuje szereg skromnych, acz zadbanych posesji, pełnych zieleni oraz peryferyjnego charakteru, mimo iż położonych wzdłuż ruchliwej ulicy. Mówię stosunkowo niewiele, ponieważ bardziej od rozmowy zajmuje mnie obserwacja interlokutorki, bynajmniej nie z powodu braku interesujących tematów. Sylwia wygląda na uosobienie wiosny. Przyodziała zwiewną, kwiatową sukienkę, dżinsowe bolerko oraz balerinki. Emanuje barwą i lekkością piórka, w kontraście zarówno ze mną – ponurym dresiarzem – jak i z kwaterą o surowym wystroju. Zapomniałem już, że Si potrafi się umalować. Makijaż, za sprawą optycznej iluzji, wydobywa zieleń z wielobarwnych oczu. Zeszklone usta, na styku warg, tworzą równą linię, jakby zaznały w życiu tyleż smutku, co radości. Dawno nie widziany make-up posiada moc zaskakiwania. Nadał twarzy połysk nowości oraz szczerość reklamy, od których nie umiem oderwać oczu.
Mimi nie przywykła do atrakcyjności. Nazbyt oczywiste oczarowanie na równi jej schlebia, co wprawia w zakłopotanie. Tak bardzo zmieniła się, w ciągu niespełna półrocza, które „przechodziliśmy” razem. Na moich oczach szara mysz ulega ciągłym przemianom, aż zaczyna wzbudzać, obok przyjemnych wrażeń estetycznych, również niepokój o me nikłe zalety. Boję się myśleć o potencjalnych skutkach, jakie mogłaby wywołać mieszanka jej rezolutnego usposobienia ze świadomością piękna. Sylwia, peszona natarczywym spojrzeniem, gubi wątek, jakby zapomniała o czym mówi i urywa wypowiedź w pół zdania.
— Nie patrz tak! — tupnąwszy nogą, protestuje rozbawiona. Ma zaraźliwy uśmiech i aparat ortodontyczny, o który zaczepia górną wargą.
— Mówiłem ci już, że masz śliczne oczy? — Słyszę w głosie, że rozpuszczam się jak płatek śniegu.
— Mówiłeś… sto razy.
— A że nos?
— Heh.
— A usta?
— Lubisz takie wary? — oponuje. — Wary-obciągary? — dołącza skleconą naprędce rymowankę. Komiczna barwa głosu bezkarnie wypowiada dowolne bezeceństwa, infernalne jak na szkolną prymuskę.
Zasypuję dziewczynę banalnymi komplementami, z niemałą przyjemnością. Śmieszka zwykle wpuszcza pochlebstwa jednym uchem, a wypuszcza drugim, ale tym razem jest inaczej. Trafiam w idealny moment, kiedy z superlatywami najwyraźniej zgadza się sama obdarowywana. Uśmiecha się miłośnie i podchodzi bliżej.
Stajemy w luźnym objęciu, podobnym tanecznemu. Sylwia zachowuje pewien dystans, w trosce o makijaż oraz dyscyplinę uczesania. Z bliska uczuwam wyraźniej aromat kakaowych perfum – korzenny i słodkawy, wyostrzony jakby alkoholem. Zapach przywołuje na raz szereg skojarzeń – czekoladowy deser, zruszony czarnoziem, egzotykę tropikalnych lasów. Nauczyłem się na nowo tej nietuzinkowej woni i podnieca mnie nieomal w odruchu warunkowym.
Swobodnie oglądam niewinny dekolt, w którym, patrząc z bliska, widzę obły przedsmak niemałego biustu. Nie bez słuszności Sylwia uważa piersi za podstawę swego seksapilu oraz darzy wyczuwalnym samouwielbieniem. Czasem widuję, gdy przed lustrem poprawia bukiet pięćdziesiąt razy, potrząśnie, ściśnie, uniesie, nim zaakceptuje powtarzający się rezultat. Oczy jej błyszczą, kiedy moje wpadają posłusznie do dołeczka, jak piłeczki golfowe, zdradzając zarazem wszystkie niepoprawne myśli.
Łatwo docieram dłońmi pod sukienkę, więc przy okazji wszczynam małe przeszukanie. Elastyczne majtki przypominają kształtem obręcz wokół bioder niżeli typowy trójkącik. Leżą doskonale, bez nierówności, a jedyną chropowatość stanowią krawędzie. Zastrzeżenie budzi tylko fakt, iż zakrywają pośladki zaledwie w połowie.
— Głuptas — Mery domyśla się kontroli.
— To moje ulubione?
— To są zwyczajne majtki — nabija się.
— A nie chciałabyś może pasa cnoty? — Na to Si tylko przewraca oczami.
Pozwalam sobie pomiętosić łatwo dostępne ciało, co swoją drogą jest cudowną zaletą sukienek. Poprzez dotyk, otwiera się niedostępny oczom wymiar kobiecych wdzięków – bogactwo figur obłych i sprężystych, mrowie niezauważalnych włosków, oraz drobna ziarnistość naskórka, po którym ślizgam się, jak po jedwabiu.
Iskrzy, jak przed pocałunkiem. Nie możemy, bo jeszcze uszkodzę portret wymalowany na twarzy. Patrzymy sobie w oczy, bawiąc się w „Kto pierwszy nie wytrzyma?”. Zakładam, iż szyję dopaść jednak mogę i nie obowiązuje tam nietykalność, choć to tylko teoria. Si reaguje nad wyraz chłonnie, przyjmuje pocałunki jak wodę suchy gips. Uwydatnia kolejno lewą oraz prawą stronę szyi. Tymczasem „zwyczajne majtki” opadają na uda.
Niestety uruchomiłem czerwony alarm. Sylwia wyrywa się z objęć spłoszona i odstępuje parę kroków w tył. Wygląda na zaskoczoną, jakby o mały włos zatraciła się w pożądaniu, które wzbudza. Widząc to, uśmiecham się belfersko. Mery kręci głową przecząco, wyrażając w ten sposób tradycyjną pretensję – „Ech, co ty ze mną robisz?!”. Energicznym ruchem poprawia wygląd, a następnie gasi emocje. Zerka na telefon. Wrzuca go do niemałej torebki, której obecność symbolizuje gotowość do wyjścia (o czym wolałem dotąd nie pamiętać). Niestety czuję, że to już.
— Musisz iść? — Smutnieję ostentacyjnie.
— Kocham cię, będę później — uspokaja.
Pomaszerowała do drzwi, falując sukienką. Spieszy. Macha ręką na pożegnanie, a potem klamka nieubłaganie zapada. Po ukochanej pozostaje jedynie słabnący zapach oraz wspomnienie pożegnalnego „Lecę, pa!”, odtwarzane w myślach po stokroć.
Biorę głębszy oddech, próbując się pozbierać. Słyszę szum uliczny, który, mimo iż permanentny, dotąd wydawał się nieobecny. Stanowi swego rodzaju ciszę. Bezczynne dłonie świerzbią od nadmiaru pobudzonych receptorów, jakby usilnie podtrzymywały pamięciowy odlew kobiecego ciała. Zaplatam ręce na splocie słonecznym i patrzę przez okno. Długo śledzę przejeżdżające auta, mknące rzędami w obydwie strony, co wkrótce przypomina stan mojego umysłu, gdzie wszystko rozjeżdża się w przeciwne kierunki, jak MY.
Pewnego felernego wieczoru leżakowaliśmy na łóżku, chwilowo sami w pokoju. Sylwia przepasała mnie udem i przeglądała wiadomości w telefonie.
— Muszę ci coś wyznać — powiedziała — ale obiecaj, że nie będziesz zły.
— A na pewno chcę wiedzieć?
— Obiecaj!
— Że nie będę mógł się wkurzyć?
— Tak — Zachichotała.
— A niech będzie! — wycedziłem po namyśle. — Pewnie znowu jakiś chłop? — dodałem, na co Sylwia odchrząknęła parę razy, aż wreszcie spojrzała błyszczącymi oczętami, i wydusiła:
— Jest pewien chłopak, z którym chciałabym się spotkać.
Cudownie... Udałem trupa. Znowu „ktoś”, niczym koszmarny refren. Dziewczyna zapobiegliwie osaczyła mnie udami i rozłożyła na łopatki, abym nie zdążył odwrócić się tyłkiem. Patrzyła figlarnie, tym samym zaraźliwym uśmiechem, uniemożliwiając focha. Trzeba przyznać, że wybrała odpowiedni moment na tortury psychiczne. Zrozumiałem dlaczego byłem w dobrym nastroju i dlaczego Mery bez zająknięcia wzięła udział w beztroskich leżeniach, zamiast wyciągać na spacer, jak to ma w zwyczaju. Patrzyłem w oczy Si i docierało do mnie, że jest niereformowalna, że była, jest i będzie cholerną sangwiniczką, a ludzie są dla niej jak nałóg. Co robić, żeby zatrzymać skarb tylko dla siebie? Zakopać w ziemi, czy cieszyć się chwilą, dopóki Miła nie trafi na lepszy model?
— Przynajmniej jesteś szczera — odpowiedziałem wreszcie. W rzeczy samej, dowiedziałem się wszystkiego wprost, a nie na drodze indywidualnego śledztwa, jak ostatnio. Mimo wszystko, to jakaś pozytywna zmiana po tych wszystkich awanturach. Nie umiałem nie docenić szczerości, a już tym bardziej nie powinienem karać za prawdę.
— Jeśli zechcesz, zerwę z nim kontakt. — Spoważniała.
— Nie. Jeśli to takie ważne, to się z nim spotkaj.
Teraz żałuję tych słów. Minął może kwadrans od kiedy Sylwia wyszła. Trzymam się nadziei, jak ostatniej deski ratunku, iż mimo wszystko wróci lada moment i rzuci się w ramiona, niczym w tkliwej telenoweli. Powie „Nie mogłam ci tego zrobić!”, a ja rozbłysnę barwami szczęścia. Upływają kolejne minuty, lecz nic takiego się nie dzieje.
Zazdrość, podobne do bólu zęba, narasta stopniowo i mimowolnie rozkrzewia na całą głowę. W końcu palma odbija, jak na dwudziestolatka przystaje. Wściekam się, kopię, wyję, zły na siebie, na nią, na niego. Ilekroć czuję się z Sylwią zrośnięty, niczym androgyniczne bóstwo z teorii Platona, następuje wstrząs, zdarzenie jak gniew bogów, który burzy całą konstrukcję. Chodzę po pokoju w tę i we w tę, rojąc pomysły, których realizacji na pewno bym żałował, poczynając od uporczywego wydzwaniania, przez zalanie robaka, na tropieniu sukinsyna kończąc. Chwała, że po ostatnim wybryku dopuszczam głos rozsądku.
Mimi nie przywykła do atrakcyjności. Nazbyt oczywiste oczarowanie na równi jej schlebia, co wprawia w zakłopotanie. Tak bardzo zmieniła się, w ciągu niespełna półrocza, które „przechodziliśmy” razem. Na moich oczach szara mysz ulega ciągłym przemianom, aż zaczyna wzbudzać, obok przyjemnych wrażeń estetycznych, również niepokój o me nikłe zalety. Boję się myśleć o potencjalnych skutkach, jakie mogłaby wywołać mieszanka jej rezolutnego usposobienia ze świadomością piękna. Sylwia, peszona natarczywym spojrzeniem, gubi wątek, jakby zapomniała o czym mówi i urywa wypowiedź w pół zdania.
— Nie patrz tak! — tupnąwszy nogą, protestuje rozbawiona. Ma zaraźliwy uśmiech i aparat ortodontyczny, o który zaczepia górną wargą.
— Mówiłem ci już, że masz śliczne oczy? — Słyszę w głosie, że rozpuszczam się jak płatek śniegu.
— Mówiłeś… sto razy.
— A że nos?
— Heh.
— A usta?
— Lubisz takie wary? — oponuje. — Wary-obciągary? — dołącza skleconą naprędce rymowankę. Komiczna barwa głosu bezkarnie wypowiada dowolne bezeceństwa, infernalne jak na szkolną prymuskę.
Zasypuję dziewczynę banalnymi komplementami, z niemałą przyjemnością. Śmieszka zwykle wpuszcza pochlebstwa jednym uchem, a wypuszcza drugim, ale tym razem jest inaczej. Trafiam w idealny moment, kiedy z superlatywami najwyraźniej zgadza się sama obdarowywana. Uśmiecha się miłośnie i podchodzi bliżej.
Stajemy w luźnym objęciu, podobnym tanecznemu. Sylwia zachowuje pewien dystans, w trosce o makijaż oraz dyscyplinę uczesania. Z bliska uczuwam wyraźniej aromat kakaowych perfum – korzenny i słodkawy, wyostrzony jakby alkoholem. Zapach przywołuje na raz szereg skojarzeń – czekoladowy deser, zruszony czarnoziem, egzotykę tropikalnych lasów. Nauczyłem się na nowo tej nietuzinkowej woni i podnieca mnie nieomal w odruchu warunkowym.
Swobodnie oglądam niewinny dekolt, w którym, patrząc z bliska, widzę obły przedsmak niemałego biustu. Nie bez słuszności Sylwia uważa piersi za podstawę swego seksapilu oraz darzy wyczuwalnym samouwielbieniem. Czasem widuję, gdy przed lustrem poprawia bukiet pięćdziesiąt razy, potrząśnie, ściśnie, uniesie, nim zaakceptuje powtarzający się rezultat. Oczy jej błyszczą, kiedy moje wpadają posłusznie do dołeczka, jak piłeczki golfowe, zdradzając zarazem wszystkie niepoprawne myśli.
Łatwo docieram dłońmi pod sukienkę, więc przy okazji wszczynam małe przeszukanie. Elastyczne majtki przypominają kształtem obręcz wokół bioder niżeli typowy trójkącik. Leżą doskonale, bez nierówności, a jedyną chropowatość stanowią krawędzie. Zastrzeżenie budzi tylko fakt, iż zakrywają pośladki zaledwie w połowie.
— Głuptas — Mery domyśla się kontroli.
— To moje ulubione?
— To są zwyczajne majtki — nabija się.
— A nie chciałabyś może pasa cnoty? — Na to Si tylko przewraca oczami.
Pozwalam sobie pomiętosić łatwo dostępne ciało, co swoją drogą jest cudowną zaletą sukienek. Poprzez dotyk, otwiera się niedostępny oczom wymiar kobiecych wdzięków – bogactwo figur obłych i sprężystych, mrowie niezauważalnych włosków, oraz drobna ziarnistość naskórka, po którym ślizgam się, jak po jedwabiu.
Iskrzy, jak przed pocałunkiem. Nie możemy, bo jeszcze uszkodzę portret wymalowany na twarzy. Patrzymy sobie w oczy, bawiąc się w „Kto pierwszy nie wytrzyma?”. Zakładam, iż szyję dopaść jednak mogę i nie obowiązuje tam nietykalność, choć to tylko teoria. Si reaguje nad wyraz chłonnie, przyjmuje pocałunki jak wodę suchy gips. Uwydatnia kolejno lewą oraz prawą stronę szyi. Tymczasem „zwyczajne majtki” opadają na uda.
Niestety uruchomiłem czerwony alarm. Sylwia wyrywa się z objęć spłoszona i odstępuje parę kroków w tył. Wygląda na zaskoczoną, jakby o mały włos zatraciła się w pożądaniu, które wzbudza. Widząc to, uśmiecham się belfersko. Mery kręci głową przecząco, wyrażając w ten sposób tradycyjną pretensję – „Ech, co ty ze mną robisz?!”. Energicznym ruchem poprawia wygląd, a następnie gasi emocje. Zerka na telefon. Wrzuca go do niemałej torebki, której obecność symbolizuje gotowość do wyjścia (o czym wolałem dotąd nie pamiętać). Niestety czuję, że to już.
— Musisz iść? — Smutnieję ostentacyjnie.
— Kocham cię, będę później — uspokaja.
Pomaszerowała do drzwi, falując sukienką. Spieszy. Macha ręką na pożegnanie, a potem klamka nieubłaganie zapada. Po ukochanej pozostaje jedynie słabnący zapach oraz wspomnienie pożegnalnego „Lecę, pa!”, odtwarzane w myślach po stokroć.
Biorę głębszy oddech, próbując się pozbierać. Słyszę szum uliczny, który, mimo iż permanentny, dotąd wydawał się nieobecny. Stanowi swego rodzaju ciszę. Bezczynne dłonie świerzbią od nadmiaru pobudzonych receptorów, jakby usilnie podtrzymywały pamięciowy odlew kobiecego ciała. Zaplatam ręce na splocie słonecznym i patrzę przez okno. Długo śledzę przejeżdżające auta, mknące rzędami w obydwie strony, co wkrótce przypomina stan mojego umysłu, gdzie wszystko rozjeżdża się w przeciwne kierunki, jak MY.
Pewnego felernego wieczoru leżakowaliśmy na łóżku, chwilowo sami w pokoju. Sylwia przepasała mnie udem i przeglądała wiadomości w telefonie.
— Muszę ci coś wyznać — powiedziała — ale obiecaj, że nie będziesz zły.
— A na pewno chcę wiedzieć?
— Obiecaj!
— Że nie będę mógł się wkurzyć?
— Tak — Zachichotała.
— A niech będzie! — wycedziłem po namyśle. — Pewnie znowu jakiś chłop? — dodałem, na co Sylwia odchrząknęła parę razy, aż wreszcie spojrzała błyszczącymi oczętami, i wydusiła:
— Jest pewien chłopak, z którym chciałabym się spotkać.
Cudownie... Udałem trupa. Znowu „ktoś”, niczym koszmarny refren. Dziewczyna zapobiegliwie osaczyła mnie udami i rozłożyła na łopatki, abym nie zdążył odwrócić się tyłkiem. Patrzyła figlarnie, tym samym zaraźliwym uśmiechem, uniemożliwiając focha. Trzeba przyznać, że wybrała odpowiedni moment na tortury psychiczne. Zrozumiałem dlaczego byłem w dobrym nastroju i dlaczego Mery bez zająknięcia wzięła udział w beztroskich leżeniach, zamiast wyciągać na spacer, jak to ma w zwyczaju. Patrzyłem w oczy Si i docierało do mnie, że jest niereformowalna, że była, jest i będzie cholerną sangwiniczką, a ludzie są dla niej jak nałóg. Co robić, żeby zatrzymać skarb tylko dla siebie? Zakopać w ziemi, czy cieszyć się chwilą, dopóki Miła nie trafi na lepszy model?
— Przynajmniej jesteś szczera — odpowiedziałem wreszcie. W rzeczy samej, dowiedziałem się wszystkiego wprost, a nie na drodze indywidualnego śledztwa, jak ostatnio. Mimo wszystko, to jakaś pozytywna zmiana po tych wszystkich awanturach. Nie umiałem nie docenić szczerości, a już tym bardziej nie powinienem karać za prawdę.
— Jeśli zechcesz, zerwę z nim kontakt. — Spoważniała.
— Nie. Jeśli to takie ważne, to się z nim spotkaj.
Teraz żałuję tych słów. Minął może kwadrans od kiedy Sylwia wyszła. Trzymam się nadziei, jak ostatniej deski ratunku, iż mimo wszystko wróci lada moment i rzuci się w ramiona, niczym w tkliwej telenoweli. Powie „Nie mogłam ci tego zrobić!”, a ja rozbłysnę barwami szczęścia. Upływają kolejne minuty, lecz nic takiego się nie dzieje.
Zazdrość, podobne do bólu zęba, narasta stopniowo i mimowolnie rozkrzewia na całą głowę. W końcu palma odbija, jak na dwudziestolatka przystaje. Wściekam się, kopię, wyję, zły na siebie, na nią, na niego. Ilekroć czuję się z Sylwią zrośnięty, niczym androgyniczne bóstwo z teorii Platona, następuje wstrząs, zdarzenie jak gniew bogów, który burzy całą konstrukcję. Chodzę po pokoju w tę i we w tę, rojąc pomysły, których realizacji na pewno bym żałował, poczynając od uporczywego wydzwaniania, przez zalanie robaka, na tropieniu sukinsyna kończąc. Chwała, że po ostatnim wybryku dopuszczam głos rozsądku.
***
Bieżnia mieści się pomiędzy dwiema szkołami. Z racji profilu nauczania, jedną uznaje się za dziewczęcą, drugą za chłopięcą. Obszar ten odseparowują od miasta rzędy wysokich topoli i mocno pordzewiałe ogrodzenie. Mimo iż autostrada oraz tory kolejowe przebiegają nieopodal, obiekt ten stanowi miejsce zaciszne, kipiące zielenią.
Zaczynam od razu. Nie mam ochoty na rozgrzewkę, ponieważ i bez tego jestem dostatecznie zagotowany. Rzucam się w sprint. Chwilę odpoczywam truchtem i znowu. W ten sposób nadmiary energii szybko mnie opuszczają. Kiedy na obu stronach koszulki pojawiły się plamy zapocenia, przyjmuję stałe, niezbyt szybkie tempo, którym mógłbym biec do upadłego. Monotonia i zmęczenie w miarę upływu czasu, zaczynają działać jak medytacja.
Z transu wybudzają mnie dwie kurduplaste dziewczyny, obydwie ubrane w ciemne, sportowe bluzy oraz legginsy. Dopisuje im bardzo dobry humor, słyszalny z daleka. Witają się zalotnym „Czeeeść!” i biegną w przeciwnym kierunku, chichocząc.
Jedną z dziewczyn jest Sara, albo Sandra, jakoś na „S”. Kojarzę ją głównie z autobusów, jako iż podróżujemy do miasta tym samym połączeniem. Można rzec, że mieszka rzut beretem. Wygląda na dwa lata starszą, ponieważ posiada rysy twarzy pozbawione dziecinnego wyrazu, co bynajmniej urodzie w niczym nie urąga. Znajoma-nieznajoma wykorzystuje wyminięcia, aby na mnie popatrzeć. Podrywa wprost. Czuję się wręcz zakłopotany odwagą kokieterii i jak spłoszony rogacz, unikam dłuższej wymiany spojrzeń. Uznaję, iż dziewczyna przyszła nie pobiegać, lecz na polowanie, a to uruchamia pancerzyk. Mimo wszystko, kokietka intryguje do tego stopnia, że nie zwracam uwagi na biegnącą obok towarzyszkę, która zdaje się być tutaj tylko po to, aby dodać śmiałości psiapsiółeczce, a mnie odebrać.
Dziewczyny odpadają po trzech okrążeniach, obydwie czerwone na twarzach. Seans uwodzenia trwa więc komicznie krótko. Rozkładają się na miejscach dla widowni, ciężko dysząc. Posyłam współtowarzyszkom podróży kpinkujący uśmiech. Fajeczki – coś czuję. Korci, aby zagadać z nieborakami z uprzywilejowanej pozycji, wytworzyła się wszak idealna sytuacja, aby dać Sylwii nauczkę. Może by tak połknąć oczywistą przynętę, wymienić z Sarą numery telefonów, a potem ciągnąć sekretne pogaduchy. Może wiódłbym podwójne życie, rozdzielał uczucia, a przez to nie należał do żadnej kobiety. Jakiż byłby to luksus – nie martwić się w ogóle z kim piszą, czy spotykają, dysponując alternatywą tu i ówdzie lub kołem ratunkowym. Jakże odmieniłoby to kierunek zazdrości, albo nawet zrównoważyło związek we wzajemnej zdradzie.
— Dobry plan — podsumował Anioł Stróż.
Zachwycam się przepisem na dupka, ale za moment myślę o konsekwencjach. Już sama możliwość porównywania jednej kobiety do drugiej rozpoczęłaby licytację, porównania – bo ta jest ładniejsza, a tamta bystrzejsza. Skąd brałbym motywację dla szarej codzienności z faworytą, kiedy Hela, Mela i Adela tęsknią? Czy nie myliłbym ich imion, albo dat w kalendarzu? Najgorsze, że nie mógłbym mówić prawdy, ponieważ psułaby nastrój, powodowałaby cierpienie, łamałaby serca. Przechodzą mnie dreszcze na myśl, że Sylwia siedzi w tym po uszy.
— Które? — Sara wyrywa mnie z zamyślenia, gdy przebiegam obok. — Trzydzieste — odpowiadam. Przesadziłem oczywiście. Rozsmakowuję przyjazny głos interesantki o słabowitych płucach, mimo że nie znoszę papierochów. „Przecież to za proste” – szemram do siebie. Zainteresowanie ze strony płci pięknej spotyka mnie zazwyczaj raz na ruski rok, tymczasem będąc z Sylwią, ilość sygnałów sympatii wzrasta. Jakby zło władające światem, zwietrzyło miłość i mobilizuje się niczym pies gończy, aby ją rozszarpać. Sara – zalotna, piękna – w tym trudnym czasie, stanowi nazbyt oczywistą ofertę diabła, cyrograf podsunięty pod nos. Nie ulegnę, o nie!
Dopiero widząc jak dziewczyny odchodzą z boiska, nie jestem już niczego pewien. Sara wypełniła mój umysł, pokrzepiła, połechtała, a w zamian ignorancja. Zasłużyła choćby na miłe słowo, ale na to już za późno. Na pocieszenie, czy to dzięki sile woli, czy po prostu nieśmiałości, czuję że podołałem próbie.
Zaczynam od razu. Nie mam ochoty na rozgrzewkę, ponieważ i bez tego jestem dostatecznie zagotowany. Rzucam się w sprint. Chwilę odpoczywam truchtem i znowu. W ten sposób nadmiary energii szybko mnie opuszczają. Kiedy na obu stronach koszulki pojawiły się plamy zapocenia, przyjmuję stałe, niezbyt szybkie tempo, którym mógłbym biec do upadłego. Monotonia i zmęczenie w miarę upływu czasu, zaczynają działać jak medytacja.
Z transu wybudzają mnie dwie kurduplaste dziewczyny, obydwie ubrane w ciemne, sportowe bluzy oraz legginsy. Dopisuje im bardzo dobry humor, słyszalny z daleka. Witają się zalotnym „Czeeeść!” i biegną w przeciwnym kierunku, chichocząc.
Jedną z dziewczyn jest Sara, albo Sandra, jakoś na „S”. Kojarzę ją głównie z autobusów, jako iż podróżujemy do miasta tym samym połączeniem. Można rzec, że mieszka rzut beretem. Wygląda na dwa lata starszą, ponieważ posiada rysy twarzy pozbawione dziecinnego wyrazu, co bynajmniej urodzie w niczym nie urąga. Znajoma-nieznajoma wykorzystuje wyminięcia, aby na mnie popatrzeć. Podrywa wprost. Czuję się wręcz zakłopotany odwagą kokieterii i jak spłoszony rogacz, unikam dłuższej wymiany spojrzeń. Uznaję, iż dziewczyna przyszła nie pobiegać, lecz na polowanie, a to uruchamia pancerzyk. Mimo wszystko, kokietka intryguje do tego stopnia, że nie zwracam uwagi na biegnącą obok towarzyszkę, która zdaje się być tutaj tylko po to, aby dodać śmiałości psiapsiółeczce, a mnie odebrać.
Dziewczyny odpadają po trzech okrążeniach, obydwie czerwone na twarzach. Seans uwodzenia trwa więc komicznie krótko. Rozkładają się na miejscach dla widowni, ciężko dysząc. Posyłam współtowarzyszkom podróży kpinkujący uśmiech. Fajeczki – coś czuję. Korci, aby zagadać z nieborakami z uprzywilejowanej pozycji, wytworzyła się wszak idealna sytuacja, aby dać Sylwii nauczkę. Może by tak połknąć oczywistą przynętę, wymienić z Sarą numery telefonów, a potem ciągnąć sekretne pogaduchy. Może wiódłbym podwójne życie, rozdzielał uczucia, a przez to nie należał do żadnej kobiety. Jakiż byłby to luksus – nie martwić się w ogóle z kim piszą, czy spotykają, dysponując alternatywą tu i ówdzie lub kołem ratunkowym. Jakże odmieniłoby to kierunek zazdrości, albo nawet zrównoważyło związek we wzajemnej zdradzie.
— Dobry plan — podsumował Anioł Stróż.
Zachwycam się przepisem na dupka, ale za moment myślę o konsekwencjach. Już sama możliwość porównywania jednej kobiety do drugiej rozpoczęłaby licytację, porównania – bo ta jest ładniejsza, a tamta bystrzejsza. Skąd brałbym motywację dla szarej codzienności z faworytą, kiedy Hela, Mela i Adela tęsknią? Czy nie myliłbym ich imion, albo dat w kalendarzu? Najgorsze, że nie mógłbym mówić prawdy, ponieważ psułaby nastrój, powodowałaby cierpienie, łamałaby serca. Przechodzą mnie dreszcze na myśl, że Sylwia siedzi w tym po uszy.
— Które? — Sara wyrywa mnie z zamyślenia, gdy przebiegam obok. — Trzydzieste — odpowiadam. Przesadziłem oczywiście. Rozsmakowuję przyjazny głos interesantki o słabowitych płucach, mimo że nie znoszę papierochów. „Przecież to za proste” – szemram do siebie. Zainteresowanie ze strony płci pięknej spotyka mnie zazwyczaj raz na ruski rok, tymczasem będąc z Sylwią, ilość sygnałów sympatii wzrasta. Jakby zło władające światem, zwietrzyło miłość i mobilizuje się niczym pies gończy, aby ją rozszarpać. Sara – zalotna, piękna – w tym trudnym czasie, stanowi nazbyt oczywistą ofertę diabła, cyrograf podsunięty pod nos. Nie ulegnę, o nie!
Dopiero widząc jak dziewczyny odchodzą z boiska, nie jestem już niczego pewien. Sara wypełniła mój umysł, pokrzepiła, połechtała, a w zamian ignorancja. Zasłużyła choćby na miłe słowo, ale na to już za późno. Na pocieszenie, czy to dzięki sile woli, czy po prostu nieśmiałości, czuję że podołałem próbie.
***
Za oknem świecą uliczne latarnie, a niebo nabrało kobaltowego odcienia, na którym widać pierwsze gwiazdy. Słucham dopingującej muzyki: duże tempo, dużo bitu, dużo energii. Rozsiadłem się na podłodze w szerokim rozkroku. Skłon do prawej, skłon do środka, skłon do lewej – i tak w kółko, w kilku wariantach. Niby nic takiego, lecz rozciąganie uważam za najtrudniejszy element rutyny. Mordęga, a postępy w skali roku znikome.
Przychodzi spodziewany gość. Sylwia wita się uśmiechem, ale dostrzegam także zmęczenie. Odkłada torebkę i opada na tapczan z wyraźną ulgą.
— Jak było? — zagaduję.
— Dobrze — odpowiada i kładzie się na łóżku.
— Tylko tyle? — upewniam się.
— Mhm.
Już wiem, że to nie będzie zwyczajna rozmowa. Robię kolejną serię skłonów, zastanawiając się, czy miało to oznaczać „nie twoja sprawa”, czy raczej „jestem zmęczona”?
— Opowiedz mi coś o nim — drążę temat. Nie potrafię ugryźć się w język. Si wzdycha ciężko, jakbym kazał jej wejść po schodach na piąte piętro. Nie ma ochoty na przesłuchanie, a ja tym bardziej nie mam ochoty na zabawę w Ciuciubabkę. Negatywna polaryzacja ujawnia się po obydwu stronach.
— Co było na kolację? — Sylwia zmienia temat.
— Kaszana — odpowiadam — ale wziąłem ci trochę chleba i dżem. — Mery przysiada więc do stołu, zagląda pod talerz i wszczyna wieczerzę. Idealna wymówka, aby nic nie mówić, zatem o nic nie pytam. Nastaje niezręczna cisza, lecz tylko pozorna. Próżno szukać spokoju, z trudem wymedytowanego. Zastanawiam się, czy jestem chorobliwie zazdrosny i wyobrażam sobie nie wiadomo co, podczas gdy Sylwia tylko gada i oddaje się niezrozumiałej pasji pobieżnego poznawania ludzi. Tylko skąd parasol ochronny i zasłona milczenia wokół tematu, jeśli nie skrywa prawdy, która mogłaby mnie zranić.
— Gniewasz się? — zapytała w końcu, skończywszy kanapkę. Mój puls raptownie przyspiesza. Trzymam język za zębami do ostatniej chwili, aby tylko nie wrzasnąć, że nie gniewam się ani trochę. Deja vu, przerabialiśmy to już, co napawa dojmującą beznadzieją. Wygląda na to, że prędzej, czy później, spotykamy się na krawędzi przepaści. Droga moja i mojej drogiej, są nie do pogodzenia… Lepiej być samemu, niż miałyby istnieć sekretne poziomy Si, do których nie mam dostępu. To takie upokarzające, podobnie do zazdrości, przez którą czuję się w związku z kobietą, jak na torturach w lochu.
— Z nami koniec — Nie dowierzam, że to mówię, nawet jeśli nieprzekonującym tonem. Wracam myślą do naszego poprzedniego rozstania, a ściśle mówiąc porzucenia, które ciężko przeżyłem. Jednak tym razem to ja porzucam i zamiast poniewierki, czuję przypływ witalnych sił, jakbym wymykał się ironii losu.
— Przecież się zgodziłeś… — zarzuca Sylwia.
— Wiem, ale nie wytrzymam tego dłużej.
Dziewczyna odstępuje od stołu. Poprawia uczesanie przy lustrze ściennym. Albo nie traktuje mnie poważnie, albo nie wie jak zareagować. Za chwilę odwraca się, chcąc coś powiedzieć.
— Wyjdź! — wyprzedzam ją zgorzkniale.
Dopiero teraz sprawy nabierają rozpędu. Ex reaguje jak porażona. Czuję niemałą satysfakcję, że burzę jej pokerową twarz. Wychodzi natychmiast, pozostawiwszy otwarte drzwi – mam nadzieję, że złośliwie, bo chyba nie zakłada, iż pobiegnę z przeprosinami! Zdenerwowany wstaję z podłogi i trzaskam drzwiami z całej siły, jakby wymagał tego rytuał. Oparty o drzwi, czuję wewnętrzny wstrząs. Most wyleciał w powietrze z hukiem, ale to podejrzanie eleganckie zakończenie – nie było wrzasków, ani nie padły żadne wyzwiska... Rozstanie przypomina grę w rosyjską ruletkę: nigdy nie wiadomo, kiedy nie wypali.
Przychodzi spodziewany gość. Sylwia wita się uśmiechem, ale dostrzegam także zmęczenie. Odkłada torebkę i opada na tapczan z wyraźną ulgą.
— Jak było? — zagaduję.
— Dobrze — odpowiada i kładzie się na łóżku.
— Tylko tyle? — upewniam się.
— Mhm.
Już wiem, że to nie będzie zwyczajna rozmowa. Robię kolejną serię skłonów, zastanawiając się, czy miało to oznaczać „nie twoja sprawa”, czy raczej „jestem zmęczona”?
— Opowiedz mi coś o nim — drążę temat. Nie potrafię ugryźć się w język. Si wzdycha ciężko, jakbym kazał jej wejść po schodach na piąte piętro. Nie ma ochoty na przesłuchanie, a ja tym bardziej nie mam ochoty na zabawę w Ciuciubabkę. Negatywna polaryzacja ujawnia się po obydwu stronach.
— Co było na kolację? — Sylwia zmienia temat.
— Kaszana — odpowiadam — ale wziąłem ci trochę chleba i dżem. — Mery przysiada więc do stołu, zagląda pod talerz i wszczyna wieczerzę. Idealna wymówka, aby nic nie mówić, zatem o nic nie pytam. Nastaje niezręczna cisza, lecz tylko pozorna. Próżno szukać spokoju, z trudem wymedytowanego. Zastanawiam się, czy jestem chorobliwie zazdrosny i wyobrażam sobie nie wiadomo co, podczas gdy Sylwia tylko gada i oddaje się niezrozumiałej pasji pobieżnego poznawania ludzi. Tylko skąd parasol ochronny i zasłona milczenia wokół tematu, jeśli nie skrywa prawdy, która mogłaby mnie zranić.
— Gniewasz się? — zapytała w końcu, skończywszy kanapkę. Mój puls raptownie przyspiesza. Trzymam język za zębami do ostatniej chwili, aby tylko nie wrzasnąć, że nie gniewam się ani trochę. Deja vu, przerabialiśmy to już, co napawa dojmującą beznadzieją. Wygląda na to, że prędzej, czy później, spotykamy się na krawędzi przepaści. Droga moja i mojej drogiej, są nie do pogodzenia… Lepiej być samemu, niż miałyby istnieć sekretne poziomy Si, do których nie mam dostępu. To takie upokarzające, podobnie do zazdrości, przez którą czuję się w związku z kobietą, jak na torturach w lochu.
— Z nami koniec — Nie dowierzam, że to mówię, nawet jeśli nieprzekonującym tonem. Wracam myślą do naszego poprzedniego rozstania, a ściśle mówiąc porzucenia, które ciężko przeżyłem. Jednak tym razem to ja porzucam i zamiast poniewierki, czuję przypływ witalnych sił, jakbym wymykał się ironii losu.
— Przecież się zgodziłeś… — zarzuca Sylwia.
— Wiem, ale nie wytrzymam tego dłużej.
Dziewczyna odstępuje od stołu. Poprawia uczesanie przy lustrze ściennym. Albo nie traktuje mnie poważnie, albo nie wie jak zareagować. Za chwilę odwraca się, chcąc coś powiedzieć.
— Wyjdź! — wyprzedzam ją zgorzkniale.
Dopiero teraz sprawy nabierają rozpędu. Ex reaguje jak porażona. Czuję niemałą satysfakcję, że burzę jej pokerową twarz. Wychodzi natychmiast, pozostawiwszy otwarte drzwi – mam nadzieję, że złośliwie, bo chyba nie zakłada, iż pobiegnę z przeprosinami! Zdenerwowany wstaję z podłogi i trzaskam drzwiami z całej siły, jakby wymagał tego rytuał. Oparty o drzwi, czuję wewnętrzny wstrząs. Most wyleciał w powietrze z hukiem, ale to podejrzanie eleganckie zakończenie – nie było wrzasków, ani nie padły żadne wyzwiska... Rozstanie przypomina grę w rosyjską ruletkę: nigdy nie wiadomo, kiedy nie wypali.
***
Krótko przed godziną dziesiątą, czyli regulaminową porą do snu, przychodzi Czacha, jeden z pracowników internatu, który pełni nocny dyżur. Ksywkę zawdzięcza materialnej powłoce, ponieważ prezentuje się jak nekromanta – szopa i posiwiałe włosy, blada skóra, ciało chuderlawe. Przemyka bokiem korytarza, zawsze ze spuszczonym wzrokiem, nieobecny. Poeta, albatros z wiersza Baudelaira wypisz-wymaluj. Spogląda w zeszycik i zakreśla obecność na liście. „Jutro szkoła?”, zagaduje lapidarnie, miękkim głosem. Pomrukuję twierdząco, powątpiewając w swoje uczestnictwo na wykładach. „A gdzie Sylwia?”, dopytuje zdziwiony. Zawsze ją przegania, taka praca, ale chyba to lubi. Wnerwia swoim pytaniem, bo uświadamia, że cały świat będzie o wszystkim przypominał, podobnie jak tragiczny wypadek przyciąga irytujących gapiów z głupimi komentarzami. Rzucam „klawiszowi” coś na odczepne, niech już tylko zniknie. Ten jednak, nim odejdzie, szemrze pod nosem i wygląda jak węszący szczurek. Wiem, że za chwilę odwiedzi także Sylwię. Mam tylko nadzieję, że Ex nie dostarczy mu tematów do rozmyślań na długą nockę.
***
Idę pod prysznic ciemnym korytarzem. Na piętrze zostały bodaj tylko cztery osoby, przeważnie studenci, jak to w piątki. Nie muszę się spieszyć, ani „zakolejkować”. Cała łaźnia moja. Stoję w kącie, oparty o błękitne płytki ścienne, a strumień wody zmywa ze skóry felerny dzień. Ustawiam gorącą, za gorącą – niech parzy. Cierpienie w środku, domaga się fizycznego bólu. Potrzebuję kilku podejść, ale wkrótce przyzwyczajam się do temperatury, a gorąco przenika do szpiku.
Kiedy delektuję nieskomplikowaną przyjemność, zauważam cień, który szybko przemyka po zasłonie. Nie wiem tylko, czy ktoś wyszedł z, czy wszedł do łaźni i zachowuje się podejrzanie cicho. „Ona?!” – zbystrzałem. Wypatruję intrygujących cieni, odkąd Sylwia wyznała, że chciałaby mnie odwiedzić pod prysznicem. Niewinna fantazja wpiła się jak kleszcz. Nasłuchuję w skupieniu, poszukując potwierdzenia obecności kogokolwiek. Tymczasem wyobraźnia maluje już scenę gorących przeprosin, na kolanach. Kpię sam z siebie, że chyba nie ma takiej zbrodni, której nie wybaczyłbym Si, gdyby zrealizowała teraz tę wizję. Skanuję łaźnię przez małe rozdarcie w zasłonie, aby pozbyć się durnowatych złudzeń. Nikogo. Wyglądam jeszcze zza kotary, dla pewności. Spaceruję z gołym tyłkiem do sąsiedniej kabiny prysznicowej. Pusto. Zatem zwidy, a to dopiero początek choroby.
Wbrew pozorom, fizyczna nieobecność to wciąż za mało, by wykluczyć obecność. Osuwam się po ścianie kabiny i przysiadam na śliskim podłożu. Zatamowuję kratkę odpływową. Woda zaczyna formować kałużę, a opadające strugi, krople, wydają relaksujące odgłosy ciurkania, deszczu. Idealna sceneria do rozklejenia się. Rzekomo tonę we łzach, których nie umiem z siebie wydobyć. W powietrzu zawisa gęsta mgiełka oraz parność, jak ze snu.
Polewam Sylwię strumieniem gorącej wody. Rozmokłą, przyozdabiam obłokami piany. Płucząc, układam jej włosy w czarny wodospad, a potem, grilluję rozrzewnioną twarz niekończącymi się pocałunkami. Melancholia tańczy z pożądaniem, a ja gdzieś obok, jak lokator nawiedzonego domu, nauczony nazywać zjawy po imieniu. Przytłaczające podniecenie tak nie pasuje do nastroju apatii, jakby organizm zbuntował się przeciw mnie. Dotknąwszy członka czuję fajerwerk rozkoszy i ogromny apetyt na więcej. Co też Sylwia ma w sobie takiego, że doprowadza mnie do szału, obojętnie obecnością, czy nieobecnością? Nie jest przecież typem łani, ani nimfą zrodzoną z morskiej piany, a siedzi w mojej głowie jak rozkapryszona księżniczka na obłoczku. Zbłaźniłem się. Nie potrafię bez niej normalnie funkcjonować. Pierwsze podejście do odejścia okazuje się zaledwie improwizacją, teatrzykiem, a teraz trawi mnie pustka, jak ból fantomowy. Znikąd pomocy.
Wstaję, a mały basen zaczyna się kurczyć. Zakręcam gorącą, a okręcam zimną wodę. Szok temperaturowy jest tak przenikliwy, że nieomal zamieniam się w wilkołaka. Po chwili jednak chłód nie robi na mnie wrażenia. Umysł nabrał bystrości, ciało – energii, a fantazje seksualne uleciały jak spłoszony ptak. Czuję, że wróciłem z dalekiej podróży, a troski spłynęły wraz z wodą do odpływu. Zatem do zimna także można przywyknąć i ma swoje zalety.
Kiedy delektuję nieskomplikowaną przyjemność, zauważam cień, który szybko przemyka po zasłonie. Nie wiem tylko, czy ktoś wyszedł z, czy wszedł do łaźni i zachowuje się podejrzanie cicho. „Ona?!” – zbystrzałem. Wypatruję intrygujących cieni, odkąd Sylwia wyznała, że chciałaby mnie odwiedzić pod prysznicem. Niewinna fantazja wpiła się jak kleszcz. Nasłuchuję w skupieniu, poszukując potwierdzenia obecności kogokolwiek. Tymczasem wyobraźnia maluje już scenę gorących przeprosin, na kolanach. Kpię sam z siebie, że chyba nie ma takiej zbrodni, której nie wybaczyłbym Si, gdyby zrealizowała teraz tę wizję. Skanuję łaźnię przez małe rozdarcie w zasłonie, aby pozbyć się durnowatych złudzeń. Nikogo. Wyglądam jeszcze zza kotary, dla pewności. Spaceruję z gołym tyłkiem do sąsiedniej kabiny prysznicowej. Pusto. Zatem zwidy, a to dopiero początek choroby.
Wbrew pozorom, fizyczna nieobecność to wciąż za mało, by wykluczyć obecność. Osuwam się po ścianie kabiny i przysiadam na śliskim podłożu. Zatamowuję kratkę odpływową. Woda zaczyna formować kałużę, a opadające strugi, krople, wydają relaksujące odgłosy ciurkania, deszczu. Idealna sceneria do rozklejenia się. Rzekomo tonę we łzach, których nie umiem z siebie wydobyć. W powietrzu zawisa gęsta mgiełka oraz parność, jak ze snu.
Polewam Sylwię strumieniem gorącej wody. Rozmokłą, przyozdabiam obłokami piany. Płucząc, układam jej włosy w czarny wodospad, a potem, grilluję rozrzewnioną twarz niekończącymi się pocałunkami. Melancholia tańczy z pożądaniem, a ja gdzieś obok, jak lokator nawiedzonego domu, nauczony nazywać zjawy po imieniu. Przytłaczające podniecenie tak nie pasuje do nastroju apatii, jakby organizm zbuntował się przeciw mnie. Dotknąwszy członka czuję fajerwerk rozkoszy i ogromny apetyt na więcej. Co też Sylwia ma w sobie takiego, że doprowadza mnie do szału, obojętnie obecnością, czy nieobecnością? Nie jest przecież typem łani, ani nimfą zrodzoną z morskiej piany, a siedzi w mojej głowie jak rozkapryszona księżniczka na obłoczku. Zbłaźniłem się. Nie potrafię bez niej normalnie funkcjonować. Pierwsze podejście do odejścia okazuje się zaledwie improwizacją, teatrzykiem, a teraz trawi mnie pustka, jak ból fantomowy. Znikąd pomocy.
Wstaję, a mały basen zaczyna się kurczyć. Zakręcam gorącą, a okręcam zimną wodę. Szok temperaturowy jest tak przenikliwy, że nieomal zamieniam się w wilkołaka. Po chwili jednak chłód nie robi na mnie wrażenia. Umysł nabrał bystrości, ciało – energii, a fantazje seksualne uleciały jak spłoszony ptak. Czuję, że wróciłem z dalekiej podróży, a troski spłynęły wraz z wodą do odpływu. Zatem do zimna także można przywyknąć i ma swoje zalety.
***
Wywieszam ręcznik na kaloryferze. Starannie ścielę łóżko. Mimo iż schludne, dokładam wszelkich starań, aby wręcz zapraszało do snu. Wiem, że to tylko pozory i czyhają tam myśli, jak w basenie z wygłodniałymi piraniami. Pakuję się na jutro, z myślą, że obecność na zajęciach jednak dobrze mi zrobi. Przy okazji układam książki na półce, porządkuję szafkę, pieczołowicie jak nigdy dotąd. Wszystko to niezwykle ważna gra na czas. Oglądam rzeczy współlokatorów, ich łóżka, plakaty, półki częściowo zapełnione podręcznikami... Gdyby teraz tu byli, nie mógłbym być sobą. Zajęłoby nas głupie gadanie, tak jak zwykle. Tymczasem osamotnienie w dużym mieście, w budynku na ogół pełnym ludzi, ulega nieznośnemu wzmocnieniu.
Gaszę światło i obserwuję latarnie za oknem, ich ciepły, sentymentalny blask. Wzmagają poczucie pustki. Ciemności jest tak wiele, a światła tak mało... Czy rzeczywiście światło zwycięża, czy tylko walczy o przetrwanie? Sprawdzam telefon – czynność, której próbowałem uniknąć w ostatnim czasie. Brak nowych wiadomości. To dobrze, to źle. Okropnie tęsknię w migoczącym świetle niedomagającej latarni. Osaczają mnie demony wychodzące z cienia: „co teraz robi Sylwia?”, „czy choć odrobinę tęskni?”, „czy w ogóle czuje cokolwiek?”. Pocieszam się, że to wszystko minie, mi - nie, że to tylko kwestia czasu.
Szukając ratunku, zasiadam przed komputerem. Jak się cieszę, że dostępu nie strzeże hasło. Jest nadzieja. Zmęczę się tak, że zasnę, gdy tylko przytknę głowę do poduszki. Przeszukuję pulpit w poszukiwaniu gier. Wybór okazuje się nieciekawy – wyścigi, strzelaniny. Długi to zupełnie inny typ gracza. Uruchamiam pierwszą z brzegu rąbankę w nadziei, że zniknę z życia na kilka godzin.
Niedługo później słyszę ciche kroki na korytarzu. Sylwia przystaje tuż pod drzwiami. Wiem, że to ona. Waha się. Czułem, że przyjdzie, lecz mimo to, nie znalazłem wystarczającej siły, aby zamknąć drzwi na klucz. Dziewczyna pociąga za klamkę i dyskretnie wchodzi do pokoju. Brzęczą klucze zawieszone u drzwi. Szczęk obracanego zamka zapowiada dłuższą wizytę. Ex staje tuż za mną. Nie okazuję najmniejszego zainteresowania, nie pomagam, choć jej osoba wzbudza tyle niechęci, co sentymentu. W środku drżę z obawy, że rozstanie nie zdążyło skrzepnąć. Trwamy tak, milcząco, wśród odgłosów futurystycznej strzelaniny. Gra zupełnie mi nie idzie. Zaczyna polegać na wybieganiu ludzikiem w przepaść. Postać umiera i „Game Over”, lecz po kilku kliknięciach pojawia się w pełni sił, z nową szansą – co za tragedia nieśmiertelności…
Pociągnąwszy za włosy, Sylwia odchyla mą głowę w tył, krótkim szarpnięciem. Kark uderza o krawędź oparcia, a szyja uwydatnia się, jak do cięcia. Zaskakujące potraktowanie. Skonfundowany nie wiem jak zareagować. Bądź, co bądź, dziewczyna zbiera całą uwagę, skutecznie. Patrzy z góry, odziana w puchowy szlafrok. Głowę opatula kaptur, spod którego wystają kosmyki wilgotnych włosów. Nasze spojrzenia spotykają się w zimnym świetle ekranu. Wzburzone oczy Si nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. Widząc to, westchnęła i momentalnie posmutniała. Gasi gniew, aby zacząć raz jeszcze, od początku, inaczej. Przykłada delikatną dłoń do mego policzka, skrupulatnie bada twarz opuszkami, zatapia palce we włosach, ręcznie odgania kłębowiska złych myśli. Zamykam oczy i chłonę relaksujący dotyk. Rozmawiamy, choć nie pada ani jedno słowo. Zresztą, w takich chwilach słowa bywają bezradne lub szkodliwe.
Króciutkie całusy z wyżyn subtelności – bukiet muśnięć, skubnięć, oraz wietrzyk oddechów, składają się razem na czytelne przesłanie: „przepraszam”, w obie strony. Skapuje na mnie łezka, potem druga, obydwie rozczulająco szczere. Uzmysławiają jak silne oddziałują emocje. Wygląda na to, że nie tylko ja niczego nie kontroluję. Mokry od nie swoich łez, czuję jakbyśmy oboje łkali na jedną nutę, nie rozumiejąc dlaczego w ogóle dochodzi między nami do rozdźwięku.
Wciskam przycisk zasilania, aby wyłączyć komputer. Monitor wyświetla pożegnalny ekran, promieniuje błękitem. Sylwia okrąża mnie, dosiada frontalnie, otula silnymi udami oraz słabowitością ramion, dociska ciężarem do krzesła, bałaganiarsko odrzuca parę japonek. Luźne odzienie skrywa śmiałą nagość, nagość z premedytacją. Si nie ma w zwyczaju zapominać bielizny. Przyszła więc kochać się, czym przyprawia o gorączkowy wzwód. Patrzy obolałym wzrokiem, łaknącym pocieszenia. Nieznacznie faluje biodrami, łaszą się. Znam to rzewliwe pożądanie. Czyżby i ją dopadło przy kąpieli? Może wszystkie te myśli, zmartwienia, tęsknoty, nasycone emocjami, nie znikają w przepastnej próżni, lecz dokądś jednak biegną i można nimi dotykać.
Rozcieram uda Si, rozwarte jak nożyce. Mam wrażenie, że czeka na moją zgodę. Zagłębiwszy ręce pod puszysty szlafrok, wspinam się na wypukłości bioder, mijam wklęsłą kibić, po czym schodzę w dół lędźwi, jak lawina. Rozcapierzonymi dłońmi chwycę pośladki. Hołubię ich księżycowe łuki, raźne mięśnie, sprężystość balonika, uwydatnione lekkim przysiadem. Sylwia zluzowuje wiązanie szlafroku i rozpościera jego brzegi. Obnaża ciało z ceremonialną elegancją. Nieznaczny podmuch przynosi subtelną woń kąpieli i uwalnia nagromadzone pod przykryciem ciepło. Wyswobodzone piersi lekko rozchodzą się na boki. Przypominają kształtem krople wody, przyległe do stromej powierzchni. Witam je wznoszącym masażem. Smoktam obszerne sutki, ziarniste jak malina, uwieńczone maleńkimi brodawkami. Szlafrok osuwa się do reszty, za chwilę ciśnięty gdzieś na bok. Nagość ukochanej jest tak fascynującą kreacją, że najbarwniejsza suknia zdaje się służyć jedynie do ochrony przed chłodem i obcymi ludźmi.
Monitor wygasł, a pokój zdominowały cienie, powołane do istnienia światłem z ulicy. Szamocząc, pozbywam się bielizny. Sylwia nieprzerwanie patrzy w oczy, co potęguje jej obecność. Nieco unosi biodra, przechwytuje członka i zaprowadza do ogrodu. Wstrzymawszy oddech, osiada z wolna, przyjmując w siebie całą długość. Traci bystrość spojrzenia, odpręża się, uwalnia przetrzymane powietrze ze słyszalnym drżeniem. Pochwa jest przytulna i śliska, niczym pościel z jedwabnej satyny. Twardnieję do reszty. Wyłapuję w nozdrza oddech partnerki, nasycony pierwotną rozkoszą, zapachem śliny oraz mięty, wygrzany ciepłem płuc. Wyraża on ogromną ulgę, którą czuję również w sobie. Nagłe przejście z posuchy w miłosną ucztę, czyni zbliżenie nieomal doświadczeniem mistycznym.
W przerwie od pocałunków złączyliśmy czoła i wymieniamy oddechy, a nasze uda mocno ścierają się w bliskim zwarciu. Sylwia wije tułowiem w powłóczystym cyklu, sprawia, iż członek porusza się niczym płynący z wolna delfin. Jej pośladki na przemian wiążą się i wzmagają, a które zagrabiam, rozciągam na boki, ściskam drapieżnie, urabiam jak chlebowe ciasto. Czuję, że doprowadzą mnie do orgazmu, prędzej czy później, ale raczej prędzej.
Wtem Sisi zmienia wektor ruchu, porusza się góra-dół, jak piłeczka. Z pomocą grawitacji uderza z impetem i wstrząsa mą miednicą raz za razem, a każdy jeden odbieram za przenikliwą kolizję. Cały popadam w rezonans, wraz z delikatnie poskrzypującym krzesłem i drgającymi przedmiotami na stole. Czuję się jak butelka wypełniona musującym napojem, w której burzy się spienione pożądanie. Nieomal spóźniony, nerwowo powstrzymuję biodra Mimi i pękam. Kwestię „mogę”, czy „nie mogę”, rozstrzyga naprędce antykoncepcyjny odruch. Rozlewam za pośladkami, na długo przed północą, i słyszymy krople upadające na jałowy grunt. Spoglądam sennie w wielowątkowe spojrzenie Sylwii: zaciekawione, naigrywające się, niezaspokojone... Wyrozumiałość ukrywa całe to słodko-kwaśne spektrum, kiedy tak błądzę wzrokiem w oszołomieniu. Dopiero kiedy czuję dudnienie serca w parze z uczuciem ulgi, orientuję się, że zaciskam ręce wokół kobiecej talii i obręcz tę momentalnie rozluźniam.
— Żebyś widział swoją minę — Si nieco mnie zawstydza, zwłaszcza, że wygląda niesprawiedliwie świeżo.
— Uff, to było super...
— Wiesz, że możemy. — Dotąd pewien nie byłem, jednakże wiem, co oznacza to przypomnienie.
Gaszę światło i obserwuję latarnie za oknem, ich ciepły, sentymentalny blask. Wzmagają poczucie pustki. Ciemności jest tak wiele, a światła tak mało... Czy rzeczywiście światło zwycięża, czy tylko walczy o przetrwanie? Sprawdzam telefon – czynność, której próbowałem uniknąć w ostatnim czasie. Brak nowych wiadomości. To dobrze, to źle. Okropnie tęsknię w migoczącym świetle niedomagającej latarni. Osaczają mnie demony wychodzące z cienia: „co teraz robi Sylwia?”, „czy choć odrobinę tęskni?”, „czy w ogóle czuje cokolwiek?”. Pocieszam się, że to wszystko minie, mi - nie, że to tylko kwestia czasu.
Szukając ratunku, zasiadam przed komputerem. Jak się cieszę, że dostępu nie strzeże hasło. Jest nadzieja. Zmęczę się tak, że zasnę, gdy tylko przytknę głowę do poduszki. Przeszukuję pulpit w poszukiwaniu gier. Wybór okazuje się nieciekawy – wyścigi, strzelaniny. Długi to zupełnie inny typ gracza. Uruchamiam pierwszą z brzegu rąbankę w nadziei, że zniknę z życia na kilka godzin.
Niedługo później słyszę ciche kroki na korytarzu. Sylwia przystaje tuż pod drzwiami. Wiem, że to ona. Waha się. Czułem, że przyjdzie, lecz mimo to, nie znalazłem wystarczającej siły, aby zamknąć drzwi na klucz. Dziewczyna pociąga za klamkę i dyskretnie wchodzi do pokoju. Brzęczą klucze zawieszone u drzwi. Szczęk obracanego zamka zapowiada dłuższą wizytę. Ex staje tuż za mną. Nie okazuję najmniejszego zainteresowania, nie pomagam, choć jej osoba wzbudza tyle niechęci, co sentymentu. W środku drżę z obawy, że rozstanie nie zdążyło skrzepnąć. Trwamy tak, milcząco, wśród odgłosów futurystycznej strzelaniny. Gra zupełnie mi nie idzie. Zaczyna polegać na wybieganiu ludzikiem w przepaść. Postać umiera i „Game Over”, lecz po kilku kliknięciach pojawia się w pełni sił, z nową szansą – co za tragedia nieśmiertelności…
Pociągnąwszy za włosy, Sylwia odchyla mą głowę w tył, krótkim szarpnięciem. Kark uderza o krawędź oparcia, a szyja uwydatnia się, jak do cięcia. Zaskakujące potraktowanie. Skonfundowany nie wiem jak zareagować. Bądź, co bądź, dziewczyna zbiera całą uwagę, skutecznie. Patrzy z góry, odziana w puchowy szlafrok. Głowę opatula kaptur, spod którego wystają kosmyki wilgotnych włosów. Nasze spojrzenia spotykają się w zimnym świetle ekranu. Wzburzone oczy Si nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. Widząc to, westchnęła i momentalnie posmutniała. Gasi gniew, aby zacząć raz jeszcze, od początku, inaczej. Przykłada delikatną dłoń do mego policzka, skrupulatnie bada twarz opuszkami, zatapia palce we włosach, ręcznie odgania kłębowiska złych myśli. Zamykam oczy i chłonę relaksujący dotyk. Rozmawiamy, choć nie pada ani jedno słowo. Zresztą, w takich chwilach słowa bywają bezradne lub szkodliwe.
Króciutkie całusy z wyżyn subtelności – bukiet muśnięć, skubnięć, oraz wietrzyk oddechów, składają się razem na czytelne przesłanie: „przepraszam”, w obie strony. Skapuje na mnie łezka, potem druga, obydwie rozczulająco szczere. Uzmysławiają jak silne oddziałują emocje. Wygląda na to, że nie tylko ja niczego nie kontroluję. Mokry od nie swoich łez, czuję jakbyśmy oboje łkali na jedną nutę, nie rozumiejąc dlaczego w ogóle dochodzi między nami do rozdźwięku.
Wciskam przycisk zasilania, aby wyłączyć komputer. Monitor wyświetla pożegnalny ekran, promieniuje błękitem. Sylwia okrąża mnie, dosiada frontalnie, otula silnymi udami oraz słabowitością ramion, dociska ciężarem do krzesła, bałaganiarsko odrzuca parę japonek. Luźne odzienie skrywa śmiałą nagość, nagość z premedytacją. Si nie ma w zwyczaju zapominać bielizny. Przyszła więc kochać się, czym przyprawia o gorączkowy wzwód. Patrzy obolałym wzrokiem, łaknącym pocieszenia. Nieznacznie faluje biodrami, łaszą się. Znam to rzewliwe pożądanie. Czyżby i ją dopadło przy kąpieli? Może wszystkie te myśli, zmartwienia, tęsknoty, nasycone emocjami, nie znikają w przepastnej próżni, lecz dokądś jednak biegną i można nimi dotykać.
Rozcieram uda Si, rozwarte jak nożyce. Mam wrażenie, że czeka na moją zgodę. Zagłębiwszy ręce pod puszysty szlafrok, wspinam się na wypukłości bioder, mijam wklęsłą kibić, po czym schodzę w dół lędźwi, jak lawina. Rozcapierzonymi dłońmi chwycę pośladki. Hołubię ich księżycowe łuki, raźne mięśnie, sprężystość balonika, uwydatnione lekkim przysiadem. Sylwia zluzowuje wiązanie szlafroku i rozpościera jego brzegi. Obnaża ciało z ceremonialną elegancją. Nieznaczny podmuch przynosi subtelną woń kąpieli i uwalnia nagromadzone pod przykryciem ciepło. Wyswobodzone piersi lekko rozchodzą się na boki. Przypominają kształtem krople wody, przyległe do stromej powierzchni. Witam je wznoszącym masażem. Smoktam obszerne sutki, ziarniste jak malina, uwieńczone maleńkimi brodawkami. Szlafrok osuwa się do reszty, za chwilę ciśnięty gdzieś na bok. Nagość ukochanej jest tak fascynującą kreacją, że najbarwniejsza suknia zdaje się służyć jedynie do ochrony przed chłodem i obcymi ludźmi.
Monitor wygasł, a pokój zdominowały cienie, powołane do istnienia światłem z ulicy. Szamocząc, pozbywam się bielizny. Sylwia nieprzerwanie patrzy w oczy, co potęguje jej obecność. Nieco unosi biodra, przechwytuje członka i zaprowadza do ogrodu. Wstrzymawszy oddech, osiada z wolna, przyjmując w siebie całą długość. Traci bystrość spojrzenia, odpręża się, uwalnia przetrzymane powietrze ze słyszalnym drżeniem. Pochwa jest przytulna i śliska, niczym pościel z jedwabnej satyny. Twardnieję do reszty. Wyłapuję w nozdrza oddech partnerki, nasycony pierwotną rozkoszą, zapachem śliny oraz mięty, wygrzany ciepłem płuc. Wyraża on ogromną ulgę, którą czuję również w sobie. Nagłe przejście z posuchy w miłosną ucztę, czyni zbliżenie nieomal doświadczeniem mistycznym.
W przerwie od pocałunków złączyliśmy czoła i wymieniamy oddechy, a nasze uda mocno ścierają się w bliskim zwarciu. Sylwia wije tułowiem w powłóczystym cyklu, sprawia, iż członek porusza się niczym płynący z wolna delfin. Jej pośladki na przemian wiążą się i wzmagają, a które zagrabiam, rozciągam na boki, ściskam drapieżnie, urabiam jak chlebowe ciasto. Czuję, że doprowadzą mnie do orgazmu, prędzej czy później, ale raczej prędzej.
Wtem Sisi zmienia wektor ruchu, porusza się góra-dół, jak piłeczka. Z pomocą grawitacji uderza z impetem i wstrząsa mą miednicą raz za razem, a każdy jeden odbieram za przenikliwą kolizję. Cały popadam w rezonans, wraz z delikatnie poskrzypującym krzesłem i drgającymi przedmiotami na stole. Czuję się jak butelka wypełniona musującym napojem, w której burzy się spienione pożądanie. Nieomal spóźniony, nerwowo powstrzymuję biodra Mimi i pękam. Kwestię „mogę”, czy „nie mogę”, rozstrzyga naprędce antykoncepcyjny odruch. Rozlewam za pośladkami, na długo przed północą, i słyszymy krople upadające na jałowy grunt. Spoglądam sennie w wielowątkowe spojrzenie Sylwii: zaciekawione, naigrywające się, niezaspokojone... Wyrozumiałość ukrywa całe to słodko-kwaśne spektrum, kiedy tak błądzę wzrokiem w oszołomieniu. Dopiero kiedy czuję dudnienie serca w parze z uczuciem ulgi, orientuję się, że zaciskam ręce wokół kobiecej talii i obręcz tę momentalnie rozluźniam.
— Żebyś widział swoją minę — Si nieco mnie zawstydza, zwłaszcza, że wygląda niesprawiedliwie świeżo.
— Uff, to było super...
— Wiesz, że możemy. — Dotąd pewien nie byłem, jednakże wiem, co oznacza to przypomnienie.
***
— Nie zasnę tak — powiedziała zniecierpliwiona. Uwalnia się z objęć i układa na boku, zwrócona w stronę ściany. Nie mam jej za złe, przynajmniej próbuje. Przerzucam spojrzenie z pleców na sufit, z sufitu na okno, gdzie dostrzegam granatową łunę, wczesny zwiastun wiosennego świtu. Czynię ręką znak krzyża. Mój anioł milczy, choć wiem, że tu jest. Może stoi gdzieś przy oknie i razem patrzymy w niebo. Po modlitwie rozmyślam nad tym, co się wydarzyło. Czy to jest miłość, czy to jest kochanie? Czy coś się zmieni? Odbudowaliśmy z Sylwią most porozumienia, sojuszem ciał, ponad naszymi głowami. Zupełnie jakby tworzyły osobny związek. Pasujemy i nie pasujemy do siebie. Przynajmniej jestem pewien, że było mi tak dobrze, iż wszystko, co wypróbowaliśmy do tej pory, wydało się zaledwie igraszką. Najwyraźniej szeroki wachlarz emocji, od nienawiści, po miłość, jest w istocie utajoną grą napięć seksualnych, bez których zbliżenie byłoby sycącym, lecz nijakim daniem, a bez tej intensywności doznań nie mogę obyć się ani ja, ani Sylwia. Z tą myślą odwracam się na bok, w przeciwnym kierunku do ukochanej.