Nie będę krył, że podejście 3 różni się od 2 niemal jedynie i wyłącznie próbą uporządkowania czasów gramatycznych. Z tego, co zrozumiałem, problem z czasami był na tyle istotny, że chyba upoważnia mnie do wstawienia nowej wersji.
Wiem, że to nie jest usprawiedliwienie, ale naprawdę silnie przypuszczam, że z tym konkretnym tekstem zakociłem się na być może niezbyt sensownych założeniach. Kierunek, w jaki mi się sugeruje, bym naprawiał dalej tekst, przeczy tym założeniom. W tych warunkach wydaje mi się, że sensowne będzie odejście od tego tekstu przynajmniej na chwilę i wzięcie na warsztat jakiegoś innego fragmentu, w którym nie będę tak zasugerowany własną wizją. Kolejne rozdziały starałem się już pisać inaczej, dlatego być może przeskoczenie do nich będzie dobrym pomysłem.
Alfred wskazał palcem na zdjęcie czegoś, co wyglądało jak owsianka. Potem stuknął w szklankę z kolorowym płynem.
Nic nie zrozumiał z tego, co mówiła mu ekspedientka. Wlepił więc wzrok w kasę fiskalną. Dopiero po chwili wreszcie dostrzegł cyferki z ceną. Wtedy wyciągnął i pokazał kartę płatniczą.
Pojawiła się przed nim taca ze śniadaniem. Zabrał ją i zaniósł na pierwsze wolne miejsce.
Mieli w tym zamku nawet niezły bar mleczny, musiał to przyznać.
Zjadł. Opuścił bar. Ale nie wiedział, którędy na dwór? Brak jasnych oznakowań go zirytował.
Przypadkiem znalazł jakiegoś pracownika. Trudno mu się było dopytać, skoro nie znał języka. Rozmawiali na wpół na migi, na wpół łamaną angielszczyzną.
Jednak wreszcie się udało dowiedzieć. Dwa razy prosto, potem w lewo i jeszcze raz w lewo. Chyba. Ruszył naprzód.
Zobaczył portiera. Więc pewnie szedł dobrą drogą.
Udało się. Znalazł się na dworze. Mógł zapalić.
Skierował się na parking. Rozejrzał się, ale ciągle nie znalazł busa. Trudno, trzeba było czekać.
Papieros wypalony. Co zrobić z petem? Nie było w pobliżu żadnego śmietnika.
Przecież Alfred miał być już grzeczny. Nie wolno mu było rzucić śmiecia na ziemię.
Ale ile można szukać jakiegoś kubła? Tym bardziej, że zaczęło kropić.
Rozejrzał się dokładnie na wszystkie strony. Eee, nigdzie nie było ochroniarza. Nikt nie mógł zauważyć. Rzucił peta na ziemię i zadeptał.
Skierował się do środka.
Zaraz. Chyba znowu zgubił drogę. Którędy z parkingu do wejścia‽ Chyba skręcił w lewo, a miał skręcić w prawo.
Trzeba było zawrócić. Obejść zamek. W deszczu.
Zwrócił uwagę na jakiegoś gówniarza, pałętającego się w pobliżu. Instynkt go ostrzegł. Coś tu było nie tak.
Gówniarz rzucił się do biegu i to prosto na Alfreda. W dawnych czasach Alfred by dzieciaka po prostu staranował. Ale teraz miał już przecież być grzeczny. Spróbował się usunąć, ustąpić drogi.
Nie udało się. Gnojek i tak na niego wpadł. Przeprosił i pobiegł dalej. To znaczy chyba przeprosił, bo słowa niezrozumiałe.
Dobre sobie! Alfred nerwowo przeszukał kieszenie. No tak. Oczywiście puste.
Nie znalazł: komórki, karty płatniczej, dowodu, numerka do szatni, kluczyka do szafki z plecakiem, gotówki w lokalnej walucie. Najgorszy był chyba brak kluczyka, bo w szafce były wszystkie inne jego rzeczy.
Wezbrała w nim furia. Złodziej jebany!
Zawahał się. Był przecież na warunku. Nie wolno mu było naruszyć prawa, ani trochę. Kurator powiedział wyraźnie: Jedno wykroczenie i Alfred wraca za kraty.
Ale Alfred musiał odzyskać swoje rzeczy! Zanim by przyjechała policja, gnój dawno by uciekł. Szczególnie na tym zadupiu.
Zresztą jak Alfred miał dzwonić na policję bez komórki? Niby mógł próbować rozmawiać z obsługą skansenu. Ale nie znał języka. Nie dogadałby się.
Decyzja. Dogoni złodzieja i odbierze mu rzeczy. Nikt nie zdąży się zorientować.
⁂
Alfred nigdy nie prowadził żadnych głębszych rozważań. Nigdy też nie interesował się tym, co wolno, a czego nie wolno. Chciał, to brał. Jak ktoś mu się naraził, to wpierdol. Jak ktoś czegoś się od niego domagał – na przykład nauczyciel w szkole w latach chłopięcych – to ni chuja.
Z taką mentalnością szybko trafił do młodzieżowego gangu. Tam szanował silniejszych od siebie, pastwił się zaś nad słabszymi.
Dalsze lata to ciągłe przechodzenie z ulicy do poprawczaka, potem znowu na ulicę, potem do więzienia i znów na ulicę. W więzieniu z nudów trenował stale na siłowni.
Aż w końcu, mimo jego odporności na wszelkie argumenty, na licznych terapiach, resocjalizacjach i tym podobnych wtłuczono mu do głowy, że jeśli przestanie bez przerwy wchodzić w konflikt z prawem, to przestanie też wracać za kraty i może sam dojdzie do wniosku, że to nowe życie będzie dla niego lepsze.
Niech im będzie. Spróbuje.
Ale powierzchowność bandyty ulicznego została. Solidne mięśnie, wyglądające cokolwiek groteskowo przy niskim wzroście. Łysa głowa, za to zaniedbana szczecina na brodzie. Bruzdy na twarzy sprawiały, że trudno było uwierzyć, że miał tylko dwadzieścia parę lat. Grubo ciosana szczęka, głęboko osadzone oczy, spojrzenie spode łba.
Ludzie na jego widok często przechodzili na drugą stronę ulicy. Cóż, przyzwyczaił się.
Jakież było jego zdziwienie, gdy pewnego dnia zawitali do niego policjanci i niemal siłą zawlekli do suki. Przecież się na tym warunku naprawdę starał! Przetrząsał w myślach ostatnie miesiące swego życia, starając się przypomnieć sobie, kiedy to mógł znów uchybić prawu, lecz żadnej podobnej sytuacji nie znajdował.
Tymczasem zamiast standardowej formuły wygłaszanej przy aresztowaniu Alfred usłyszał, że w nagrodę za niezwykle długi – jak na niego – okres dobrego sprawowania, w ramach resocjalizacji, ma być wysłany na wycieczkę do zabytkowego zamczyska w samym środku rezerwatu, przerobionego na skansen, i to jeszcze w obcym kraju. Przecież to nonsens, nawet on to wiedział. Ale jak ma się kłócić z mundurowymi? Sądzi, że to tylko szyderstwo i zaraz znowu dowiozą go do celi.
Jednak nie. Samochód jechał i jechał przez całą noc. Alfred przysnął, na chwilę tylko się obudził, kiedy przekraczano granicę. I rzeczywiście, o świcie policjanci wysadzili go pod jakimś zamkiem. Kazali czekać na autokar z wycieczką, do której miał dołączyć. I pojechali.
Cóż więc miał robić? Zdążył zgłodnieć. Zaczął więc szukać, gdzie może coś zjeść.
⁂
Gnój był szybszy, niż początkowo wyglądało. Skoczył przez mur. Alfred skoczył za nim i znalazł się w samym środku zagrody dla psów. Tymczasem dzieciak był już na dachu kojca. No tak: on wiedział, gdzie skacze. Alfred nie wiedział, więc wpadł w pułapkę. Ale uratował się, podążając za złodziejem. W ostatniej chwili wspiął się na kojec.
Niedaleko psiarni stał ochroniarz. Chłopak odstawił przed nim scenę. Coś krzyczał w swoim języku, pokazywał na Alfreda. Wykrzywiał twarz w udawanym strachu. Ochroniarz spojrzał na Alfreda groźnie.
Kurwa. Tyle z resocjalizacji. Tyle z warunków. Tyle z życia poza kratami. Przynajmniej niech gnój za to zapłaci.
Ochroniarz spróbował zatrzymać Alfreda. A więc Alfred rozumiał, że teraz już nie było co się pierdolić. Czas na stary, brudny, wypróbowany chwyt. Palec w oko, kolano w krocze. Już po chwili goryl leżał i kwiczał. Na nic mu była pałka i gaz pieprzowy przy pasie.
Złodziej wbiegł do jakiejś dziury. Alfred za nim. Ale trudno mu się było wcisnąć.
Jakoś zdołał wpełznąć. Ale za wolno. Złodzieja już nie było widać. Musiał nawiać.
Alfred, tkwiąc ściśnięty, zastanawiał się, co dalej.
Niewesoło to wyglądało. Warunek pewnie przejebany. Gówniarza nie dogoni. Nic nie miał.
Twarz kamienna. W środku furia. Nauczył się tego w życiu. Trzeba umieć połknąć wściekłość. Zachować ją na później. Gdy będzie można się zemścić.
Ale tymczasem musiał sam wiać. Zanim go zgarną. Znowu.
Spojrzał w dół. Był w jakimś szybie. Mógł zejść po drabince, a potem skoczyć. Ale to by była droga w jednym kierunku. Wpadłby do dużego pomieszczenia, z którego już nie zdołałby wrócić na górę. Co prawda pomieszczenie wyglądało na puste, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Gdzieś mogli być ochroniarze. Gdyby go tam dopadli, już by im nie uciekł.
Więc jednak musiał się cofnąć. Ale było za ciasno. Nie mógł się obrócić.
Sczołgnął się trochę w dół. Prawie opuścił szyb. Zaraz spadnie na łeb, na szyję. Chwycił się ręką najniższego szczebla drabinki. Spadał, ale nie spadł. Zawisł na tej ręce.
Podciągnął się. Z trudem wspiął się na drugą stronę. Może uda mu się nawiać z zamku. Skryć w rezerwacie. Co dalej, się zobaczy.
Prawie na wierzchu.
Co takiego‽ Otwór szybu zasłonił się kratą‽ Tę chwilę, zanim Alfred zdążył wypełznąć.
To ten gnojek. Z paskudnym uśmieszkiem zamknął kratę na klucz.
Przekleństwa cisnęły się Alfredowi na usta. Ale z trudem się powstrzymał i nie bryznął błotem. Ktoś mógłby to usłyszeć.
Alfred gramolił się znowu na dół. Teraz już nie miał wyjścia. Musiał skakać. Znów zawisł na jednej ręce, ale tym razem się puścił.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Na prawo był korytarz. Na lewo był kanał, ale zakratowany. Oprócz tego tylko szyb i ściany. Nie było innego wyjścia, trzeba było iść korytarzem.
Korytarz przecinał szeroki i głęboki dół. Studnia jakaś? Nad dołem przebiegał mostek, ale łatwo było z niego spaść. Jeszcze wyżej, nad mostkiem, po prawej, było wyjście na powierzchnię. Otwarte. Co prawda nie było za wysoko, ale jednak było za daleko. Z mostku nie można tam było sięgnąć.
Korytarz po drugiej stronie mostku to był właściwie kanał. Woda spływała przez niego do studni, ale jej nie wypełniała. Był odpływ na dnie. Alfred nie miał innej drogi, więc zaczął brnąć tym kanałem, brodząc po kolana. W brudnej i śmierdzącej wodzie.
Kanał kończył się kratą. Nie można było iść dalej. Czy Alfred był uwięziony?
Przecież było wyjście. Na górze. Nie dało rady sięgnąć. Ale wyjście było.
Siadł, by myśleć. Myślenie przychodziło z trudem. Złodziej musiał jakoś wyjść, tylko jak?
Obok leżał duży głaz. Alfred ciągle wraca do niego myślami. Sam nie wiedział, dlaczego. Głaz wydawał się mieć znaczenie, ale jakie?
Wreszcie pomysł. Zatkać odpływ dołu głazem.
Ciężki głaz. Ciężka praca go turlać. Co gorsza, kanał kończył się progiem. Trzeba było przerzucić głaz przez próg. To jeszcze trudniejsze.
Alfred zaparł się nogami, ze wszystkich sił starając się poderwać kamień.
Wreszcie się udało. Głaz znalazł się w dole. Ale nic się nie stało. Woda się nie podnosiła. Dlaczego?
Alfred wytrzeszczył oczy. Już znalazł przyczynę. Głaz był w kształcie półkuli. Niedokładnie zatykał odpływ. Ale ta płaska strona wydawała się być dziwnie wyrównana, jakby ktoś celowo to zrobił. Tak samo podłoga studni. Trzeba było spróbować obrócić głaz na płaską stronę, może się uda. Ale jak zejść?
Można było tylko skakać. Na kamień, bo najwyższy. Skoczył więc.
Au. Jednak zabolało. Ale chyba nic sobie nie zwichnął.
A zatem znów musiał poderwać głaz. Bardzo ciężka praca.
Chyba się udało. Poziom wody zaczął się podnosić. Nic się nie poradzi, trzeba było czekać. Utrzymać się na powierzchni.
Wreszcie woda dotarła na poziom obu korytarzy. Odpływała tym korytarzem, z którego Alfred przyszedł. Nie było szans, by się więcej podniosła.
Spojrzał w górę. Czy można już było sięgnąć otworu na suficie? Trochę wysoko, ale powinno się udać.
Za drugą próbą się udało. Dłonią chwycił się krawędzi. Podciągnął się. Wyjrzał ostrożnie. Czy nikt nie mógł go zauważyć? Chyba nie.
Było tam patio, otoczone murem ze wszystkich stron. Dziwne. Czy można się tam było dostać tylko z kanałów?
Alfred się zawahał. Nie był pewien, czy powinien wyjść teraz, czy czekać do nocy. Instynkt kazał czekać do nocy. Ale woda lała się drugim korytarzem. Tam, gdzie nie powinna. Ktoś mógł to zauważyć.
Zatem Alfred nie miał wyjścia. Musiał uciekać co prędzej. Wylazł na patio.
Obejrzał mury. Stare, kamienne. Winorośl na jednym z nich. Może przykrywała jakąś furtkę?
Chwila. Musiał być ostrożny. Co mogło być po drugiej stronie muru? Którędy najbliżej do wyjścia? Alfred już stracił poczucie kierunków.
Zaczął się wspinać po winorośli. Na górze się rozejrzy i przekona.
Winorośl nie wytrzymała, gdy Alfred był już prawie na górze. Spadł.
Spadł znowu pod ziemię‽
Nastawiał się, że znajdzie się na trawie. Ale nie. Leżał znowu w jakiejś komnacie. Nawet się nie potłukł. W pierwszej chwili nie rozumiał, co się stało.
Spojrzał w górę. Wszystko powoli stało się jasne. Pod winoroślą była kolejna dziura w ziemi, tym razem zamaskowana. Wleciał w nią.
Ale na czym leżał? Wyglądało to na stertę pierza. To dlatego nic go nie zabolało. Ale kto wyściela wilczy dół pierzem‽
Nieważne. Dziwne, ale nieważne.
Z powrotem na górę się Alfred już nie mógł dostać. Za wysoko. Ale od komnaty odchodził korytarz.
A więc trzeba było iść dalej. Drogą, która właśnie się otwarła. Korytarzem.
Ale za chwilę. Był zmęczony. Posiedzi chwilę. Zapali. Odpocznie. Potem pójdzie.
Kurwa. Papierosy zamokły.
Podejście drugie: viewtopic.php?f=93&t=23712Podejście pierwsze: viewtopic.php?f=93&t=23683