Rozdział I
Przeznaczone dla oczu Wielkiego Mistrza Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny na ziemie Rzeczypospolitej, jak i zaufanych członków Kapituły.
Niech będzie pochwalona Najświętsza Maryja, orędowniczka nasza, której opiece nieodmiennie Was polecam w modlitwach.
Raz jeszcze pragnę podziękować za zaufanie przez Was okazane. Misję wyjaśnienia okoliczności związanych z ostatnimi wydarzeniami przyjąłem w pokorze i świadomości powagi sytuacji, w jakiej przyszło się nam znaleźć. Zgodnie z Waszymi zaleceniami, do pomocy wybrałem tylko te osoby, których lojalności i dyskrecji jestem tak pewien, jak swoich – rittera Arkadego oraz półsiostrę Martynę z mej własnej chorągwi. Pragnąc grono wtajemniczonych utrzymać na minimalnym poziomie, w wyborze swym kierowałem się także – prócz zalet właśnie wymienionych – talentami, jakimi Pan nasz w szczodrości Swojej raczył ich obdarzyć, a które to uznałem za nieodzowne w wypełnieniu mojego zadania. Zapewnić Was śpieszę, że oboje o sprawie wiedzą tyle tylko, ile potrzebne im było na wypełnienie swych rozkazów.
Wnioski wysnute na podstawie mego śledztwa przedstawię w chronologicznej kolejności, zaczynając tym samym od sprawy najważniejszej, mianowicie wyprawy całej chorągwi taktycznej rittera Maksymiliana do Nakła celem pojmania pogańskiej wiedźmy, Anny Majewskiej, zwanej Pajęczycą (stosowne dokumenty znajdziecie załączeniu korespondencji).
W okolice miejsca, które nasz zaufaniec wskazał jako miejsce pobytu tejże, półbracia wraz z ritterem przybyli – jak Kodeks nakazuje – oddzielnie, by nie zwracać swą liczebnością uwagi posokowców; przezorność to podwójnie zrozumiała, biorąc pod uwagę jak wielu z tychże rekrutuje się spośród nakielskiej ludności.
Pierwszym z omenów, które nasz brat zignorował, była absencja dwóch półbraci na umówionym miejscu. Już samo uszczuplenie chorągwi taktyczniej do ośmiu osób winno sprawić, by rozważny dowódca misję tej wagi odwołał, a przynajmniej wstrzymał ją celem wyjaśnienia powodów owych nieobecności. Jestem pewien, że słuchy o zapale brata Maksymiliana doszły z Brodnicy i do Malborka, dlatego tylko pozwolę sobie zauważyć, iż nie pierwszy to raz, kiedy nasz brat – szukając za cenę wszelką glorii na chwałę Pana naszego – decyzję podjął zbyt pochopnie. Przesłuchania trójki ocalałych członków chorągwi po ich powrocie na zamek (o czym szerzej w dalszej części tej korespondencji) potwierdzają, że ritter w swej niecierpliwości zignorował dany mu przez Pana rozsądek, co przyczynkiem serii nieszczęść następujących się zdaje.
Dariusz Noker, prawa ręka komtura kujawskiego, kapitan poruczeń specjalnych, przerwał pisanie i ziewnął szeroko. Dzwon mechanicznego zegara, od dawna zamieszkującego wieżę brodnickiego zamku, zaskoczył go zaczynając wybijać północ, choć zdawać by się mogło, że przecież dopiero co odmierzył był jedenastą godzinę. Mężczyzna przeciągnął się; powoli, ostrożnie, by nie urazić naciągniętego barku, lecz ten i tak odwarknął mu się tępym bólem. Palcami lewej dłoni spróbował rozmasować - jak dziesiątki razy w ciągu ostatnich trzech dni - obolałe miejsce. Oczywiście, bez żadnego efektu.
– No, Hektor, umówmy się. - Śpiący dotychczas obok Dariusza wilczur drgnął na dźwięk swojego imienia, uniósł głowę i wlepił w niego ciemne, czujne ślepia. - Jak mi następnym razem przyjdzie do głowy udowadniać młodzikom, że stary pryk jest w stanie dwóch takich naraz w walce pokonać, chwyć mnie za nogawkę i odciągnij w kąt.
Pies przekrzywił łeb, nie spuszczając z niego wzroku. Mężczyzna uśmiechnął się i delikatnie szarpnął psa za ucho.
- Już, już, żartowałem przecież. Pomyśleć, że...
Nagły, głuchy dźwięk, który echo doniosło aż tutaj gdzieś z trzewi brodnickiej twierdzy, poderwał Hektora na nogi. Dariusz poszedłby w zakład, że to któryś z półbraci po prostu nie domknął którejś z okiennic, nim się po wieczornej modlitwie udali na spoczynek, ale... Ostrożności nigdy za wiele, szczególnie po tym, co się ostatnio nawyprawiało, pomyślał, po czym Nakazał wilczurowi sprawdzenie komnat w zamieszkanym skrzydle zamku.
Pies spojrzał mu w oczy z widoczną dezorientacją.
- Prawda... Ja też muszę się przyzwyczaić... - mruknął Dariusz i zanurzył dłoń między zjeżone na karku kudły Hektora. To już będzie... tak, zaraz pięć lat minie, jak Atena zdechła. Od tego czasu nie miał okazji Nakazywać żadnemu zwierzęciu; raz, że jego zadania pchały go w pracę wyłącznie z ludźmi, a dwa – po śmierci czternastoletniej suki, którą dostał był w dniu swych dwudziestych urodzin, długo nie chciał wiązać się z żadnym innym psem. I być może po dziś dzień nie zdecydowałby się na przygarnięcie innego, gdyby nie nagła śmierć ritterki Małgorzaty niespełna tydzień temu. Kodeks jasno stanowił, że w przypadku śmierci właściciela pies winien dołączyć do stada innych, których jedynym zadaniem było patrolowanie terenów wokół brodnickiego zamku. Reguła ta, choć surowa, dyktowana byłą mądrością wieków; psa raz ułożonego życiową więzią z jednym człowiekiem nie sposób na powrót ukształtować myślą innego, tak jak wypalona w piecu glina nie podda się już palcom innego garncarza. Niespełna rocznego wówczas Hektora uratował przed tym losem jedynie jego wiek. I Dariusz.
- No, to po kolei. Hektor! Oczy! Tak, dobry zwierz.
Spokojnie, bez używania myślowych skrótów, wysyłał wpatrującemu się weń psu serię obrazów i odczuć, skrupulatnie pracując nad wyrabianiem prostych skojarzeń.
Pomieszczenie z dużym stołem - zainteresowanie. Pomieszczenie z zapachem jedzenia – zainteresowanie. Człowiek, zapach znany – radość. Kot – radość.
Człowiek, zapach nieznany – wrogość, alarm.
Mysz, szczur – wrogość. Zabij.
Idź.
Na razie wystarczy, pomyślał, obserwując znikającego za półotwartymi drzwiami psa. Choć inteligentne, Hektor to przecież wciąż szczenię, a poza tym już od pierwszych chwil spędzonych razem widać było, że siostra Małgorzata – świeć Panie nad jej duszą – niewiele czasu poświęciła na uczenie psa niełatwej sztuki rozumienia i interpretacji Nakazów.
Dariusz wrócił myślą do swojego zadania i spojrzał na ostatni napisany akapit. Nie chciał, by jego niechęć do Maksymiliana była nazbyt widoczna w przygotowywanym raporcie... z drugiej strony ważniejszym było, by Wielki Mistrz Konrad i inni członkowie Kapituły mieli jak najdokładniejszy obraz zarówno samych wydarzeń, jak i towarzyszących im okoliczności. A że zupełnym przypadkiem okoliczności owe przysłużą się Dariuszowi... no cóż. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Teraz... teraz ostrożnie. Jakby od każdego zdania twoje życie zależało, napomniał się w myślach Dariusz, bo być może naprawdę zależy. W końcu miał zamiar iść w hazard, którego wyniku nie był w stanie przewidzieć - stawką tego, czym miał zamiar podzielić się w dalszej części swojego raportu, mogła być jego reputacja, a być może nawet degradacja w strukturach zakonnych. Oczywiście, zawsze pozostawała wizja opcji najgorszej: niezbyt dalekiej przyszłości, pełnej ostrych narzędzi, szczękającego żelaza i smrodu sztumskich lochów.
Bezwiednie oblizał usta, dopiero wtedy zdając sobie sprawę z nagłej ich suchości. Przymknął na chwilę powieki, wziął kilka głębszych wdechów, po czym wrócił do pisania – pamiętając jednak, by część swej świadomości zostawić otwartą na emocje Hektora.
Sprawie zniknięcia – inaczej się bowiem ująć tego nie da – dwóch półbraci zleciłem półsiostrze Martynie, jako że jeden z jej licznych talentów tutaj właśnie znalazłem nadzwyczaj przydatnym. Pełen jej raport znajdziecie w załączeniu, ja zaś uwagę poświęcę najważniejszym w nim punktom. Otóż po prześledzeniu historii lokacji szpracherów obu półbraci widocznym jest, że zamilkły one oba dokładnie w tym samym czasie i miejscu, a dokładniej w momencie, gdy Intercity z Brodnicy do Nakła przekraczał Wisłę na wysokości Bydgoszczy. W tym miejscu zauważyć należy, że nie zostały one wyłączone; po prostu zniknęły z sieci, jakby ich w ogóle nie było. Jedynie dzięki naszej półsiostrze, która bez mała dwa dni spędziła na przebijaniu się przez logi centralnych i rejonowych serwerów, wież szpracherowych i geolokacyjnych orbiterów, udało się nam dane owe odzyskać. Odpowiedzi na oczywiste pytania, które fakt ten prowokuje, należy szukać, majać w pamięci, że tak drobiazgowe wytarcie sieci jest zdarzeniem bez precedensu, a przeprowadzenie podobnego ataku na infrastrukturę Zakonu bez administracyjnego dostępu do naszych zasobów nie jest w żadnym wypadku możliwe.
Ritterowi Arkademu powierzyłem zadanie inwestygacji zarówno okolic, jak i samego miejsca, w którym brat Maksymilian wraz z chorągwią starli się z poganami. Niestety, w zabezpieczeniu terenów opuszczonej cukrowni musieliśmy użyć sił lokalnej milicji (jak wiecie, wciąż trwające starcia z mławskimi partyzantami Poświtu związały większość brodnickich chorągwi taktycznych); pewni jesteśmy jednak, że żaden z jej oficerów nie został dopuszczony na miejsce zdarzenia, o co zadbała wysłana tam niezwłocznie po otrzymaniu tragicznych wieści chorągiew rittera. W załączonych plikach znajdziecie pełen zapis z kamery sprzężonej ze szpracherem brata Arkadego, wzbogacony jego komentarzem, jak i trzywymiarową mapę terenu całego zajścia. Pozwolę sobie w tym miejscu zwrócić Waszą uwagę na złożoność zastawionej przez pogan pułapki; jak na dłoni widać, że ich celem głównym było rozbicie chorągwi na mniejsze grupki. W innych okolicznościach żaden z tuzina posokowców - choćby i pod przywództwem pięciu Czartów, jak to się w tym wypadku stało - szans by nie miał, by głowę z potyczki na unieść na karku.
Czas potrzebny półsiostrze Martynie i bratu Arkademu na zgromadzenie informacji, którymi się z wami powyżej podzieliłem, sam poświęciłem na przesłuchanie ocalałej trójki z chorągwi rittera Maksymiliana. Każde z nich, przysięgając na rany Chrystusa, zdało mi oddzielne raporty (transkrypcje których załączam do korespondencji). Weryfikacji dokonałem nałożonymi na nich Nakazami, a że nie znalazłem żadnych nieścisłości, poniżej przedstawię zbudowaną na ich zeznaniach oś zdarzeń.
Zanim to jednak uczynię, muszę podzielić się z Wami podejrzeniem, które się we mnie zrodziło, gdy spojrzałem dziś na wspomniane właśnie dokumenty w świetle doniesień tak półsiostry Martyny, jak rittera Arkadego. Niech jasnym będzie, iż niełatwo mi podjąć decyzję o umieszczenie poniższego w oficjalnym raporcie, jednak tak poczucie obowiązku, jak i dobro Zakonu, które zawsze jest pierwsze w sercu moim, nie pozwala mi wniosków swoich zatrzymać dla siebie. W pełni świadom jestem, że nawet sugerowanie czegoś podobnego narazić mnie może na podejrzenia o próbę szerzenia herezji, a brak twardego dowodu na potwierdzenie mych słów nie pomaga w obronie mojego stanowiska. Proszę tylko, byście raczyli spojrzeć na poniższe w świetle przedstawionych poszlak; ja pozostaję do Waszej wyłącznej i natychmiastowej dyspozycji, jeśli uznacie za słuszne przesłuchanie mnie w malborskim zamku.
Choć pragnę, by moje wnioski były błędne, rozum mój jednak nie może wytłumaczyć minionych wydarzeń inaczej, jak infiltracją struktur zakonnych przez siły nam wrogie - choć sama tego możliwość przeczy natchnionym przez Pana słowom spisanym w naszym Kodeksie. Moim zdaniem każdą akcję odwetową - w tym próbę odnalezienia i odbicia pojmanych, o ile dowód życia uda się nam uzyskać - powinno się planować, mając to w pamięci. Pozostaję w nadziei, że podejrzenia moje i Wam zdadzą się usprawiedliwione, gdy spojrzycie na poniższe fakty.
Opuszczona cukrownia, którą zaufaniec…
Dariusz drgnął, czując nagłe zmieszanie Hektora. Odsunął klawiaturę i sięgnął ku wyczulonej na wilczura części swej świadomości. Pies znajdował się w kaplicy - poznał to po drażniącym jego powonienie zapachu kadzidła - i widocznie natknął się na coś, co wzbudziło jego zainteresowanie, a czego nie potrafił skojarzyć tego z żadną dyrektywą Nakazu. W każdy inny dzień Dariusz zrzuciłby to na karb jego wieku i niedoświadczenia.
Ale to nie był każdy inny dzień.
Prześliznął się spojrzeniem po ekranie szprachera, a upewniwszy się, że jest on wciąż w trybie wyciszenia, który ustawił był nim usiadł do sporządzania raportu, wsunął go w kieszeń spodni. Następnie szybkim ruchem otworzył szufladę masywnego mahoniowego biurka, wyciągnął z niej rewolwer i zacisnął palce na zdobionej motywem różańca kolbie. Powoli podniósł się z krzesła, po czym sprężystym, cichym, wyćwiczonym podczas setek godzin treningu z Mistrzem Cienia krokiem ruszył w kierunku stojącego przy wejściu, obwieszonego różnego rodzaju bronią manekina. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, pomyślał Dariusz, prawą dłonią obejmując rękojeść sztyletu; Żmija wysunęła się z naoliwionej pochwy z cichym sykiem.
Dezorientacja Hektora przybrała na sile, nieprzyjemnie łaskocząc sprzężoną z nim część jaźni mężczyzny. Czując własne narastające podniecenie – echo emocji zwierzęcia – zerwał łączącą ich wieź i wziął kilka kontrolowanych wdechów wyciszając własny umysł, po czym przekroczył próg swej komnaty.
Mrok zalegający we wspólnym korytarzu rozpraszały jedynie skręcone do minimum, z rzadka podwieszone pod wysokim sufitem lampy; ich słabe światło bezskutecznie próbowało zlizywać cienie zwisające ze zdobiących ściany antycznych mieczy, średniowiecznych halabard, hiszpańskich jednostrzałów i innych egzemplarzach broni ze wszystkich stron świata i okresów historii.
Dariusz czekał w pełnym gotowości bezruchu, aż jego wzrok zestroi się do półmrokiem, wytężając słuch, by z panującej między zamkowymi ścianami ciszy wyłowić cokolwiek niepokojącego.
Ledwo słyszalny, miarowy szum zakłócający zimny spokój otaczających go murów sprawił, że włoski na grzbiecie zaciśniętej na rękojeści sztyletu dłoni podniosły się, ostrzegając, drażniąc.
Dźwięk, którego do tego momentu nie potrafił rozpoznać, zmienił się; stał się głośniejszy, przyśpieszył.
Dokładnie w rytm jego bijącego jak szalone serca.
Za dużo siedzenia za biurkiem, pomyślał Dariusz, za mało akcji. Kilka lat temu rozśmiałby się w twarz każdemu, kto twierdziłby, że nawet podczas samotnego rajdu wgłąb pogańskiego siedliszcza jego puls może choćby minimalnie przyśpieszyć. A teraz? Z zażenowaniem zorientował się, że i kolba samostrzału, i rękojeść sztyletu były nieprzyjemnie śliskie i lepkie, a pod luźnym ubraniem strużka zimnego potu szukała drogi w dół pleców.
Oparł się plecami o ścianę; zimno zbudowanych kilka wieków temu murów podziałało na niego jak sole trzeźwiące. Jak ręką odjął, pomysł eksploracji ciemnych komnat brodnickiego bardzo stracił na atrakcyjności. Tak, jeszcze wczoraj ruszyłby długim korytarzem dziarsko pogwizdując, bez żadnego wahania – ba!, nawet nie pomyślałby, że w ochranianym mocą Najwyższego miejscu może go spotkać coś groźniejszego, niż skręcenie kostki. Wczoraj. Zanim dowiedział się, co zaszło w opuszczonej nakielskiej cukierni.
Zawołam, pomyślał Dariusz. Starczy jednego okrzyku, by moment później zza licznych drzwi prowadzących z korytarza do komnat mieszkalnych wypadła większość jego chorągwi, zbudzonej jego głosem. Kobiety i mężczyźni, którym ufał własnym życiem, wybiegną zaalarmowani jego krzykiem, gotowi zasłonić go własną piersią, rozejrzą się w poszukiwaniu grożącego mu niebezpieczeństwa, spojrzą na niego, a on powie im, żeby... żeby przeszukali najbezpieczniejsze miejsce w całej komturii tylko dlatego, że przestraszył się własnego cienia. Przymknął oczy, próbując wyobrazić sobie, jak wracają po wykonaniu jego rozkazu i ze zmieszaniem unikając jego wzroku meldują, że nic nie znaleźli.
Zwilżył językiem suche wargi i odczekał kilka uderzeń serca, które wciąż tłukło się za żebrami niczym złapany w sieć wędrowny sokół.
Wstyd - wyobrażony, choć nie mniej przez to palący - oderwał Dariusza od ściany i pomógł mu wykonać krok, potem jeszcze jeden, i następny, wiodąc go w półmrok korytarza.
Szedł powoli, mijając komnaty mieszkalne, jedynie pobieżnie omiatając wzrokiem zimną teraz kuchnię i cichą, wspólną jadalnię. Kilka kroków dalej korytarz łamał się w lewo, przechodząc w galerię wiodącą do wewnętrznej zamkowej kapliczki.
Wstrzymując oddech, uniósł wyżej zaciskany w lewej dłoni rewolwer i ostrożnie wyjrzał za róg.
Z ciemności panującej w galerii nie skoczył na niego żaden Czart; nie rzucił się na niego posokowiec ani inny pogański sługus.
Nie stało się nic takiego, ale Dariusz nagle niemal zapomniał, jak wziąć następny wdech.
Ze znajdującego się na końcu korytarza przybytku sączyło się ciepłe, migoczące nieco światło, kładąc się na posadzce nieregularnym czworobokiem uchylonych drzwi. Samo w sobie nie było to niespotykane; wszak każdy z mieszkających w zamku mógł szukać ukojenia w modlitwie niezależnie od pory dnia lub nocy. Tam zawsze można było znaleźć spokój. I bezwzględną ciszę.
Tym, co zjeżyło włosy na jego karku, był dochodzący z kaplicy, ledwo słyszalny śpiew.
Ruszył w kierunku głosu, a z każdym krokiem wydawało mu się coraz bardziej, że zamkowy chłód drga w dziwnym rytmie, gładząc jego rozpalone nagle policzki, muskając sperlone potem skronie.
Nie pokonał nawet połowy odległości dzielącej go od wejścia do kaplicy, gdy stanął jak wryty. Przymknął oczy, wsłuchując się w śpiew. Nie w słowa i melodię, których nie potrafił rozróżnić, ale w kobiecy głos. Głos, który słyszał pierwszy raz, a jednocześnie znał niczym grzech pierworodny. Poczuł, jak jakieś uśpione w nim wspomnienie budzi się i walczy, by wydostać się na powierzchnię jego umysłu; skupił się na nim, próbując pomóc... Bez skutku; myśl uparcie pozostawała tuż pod warstwą innych, drapiąc od spodu i szarpiąc.
Otworzył oczy i jak ruszył świątyni, mierząc z rewolweru w rosnącą z każdym pokonanym metrem szparę między niedomkniętymi drzwiami a futryną. Był gotowy; wiedział, że po przekroczeniu progu jedyne niebezpieczeństwo czyhać może po jego lewej stronie; jego prawa flanka chroniona będzie tylną, zdobioną niewielkim witrażem ścianą.
Kołyszże się, kołysz,
kolebino z wieczkiem,
Uśnij, nie płakusiaj,
Z małym dzieciąteczkiem...
Zasłona, za którą szamotały się dotychczas wspomnienia z życia przed przyjęciem zakonnych ślubów, opadła w jednej chwili, rozdarta pazurem znajomej melodii i słów staropolskiej kołysanki. To niemożliwe, Dariusz zatoczył się na ścianę, to jakieś gusła, jakieś...
Dochodzący zza drzwi głos, obcy i znajomy jednocześnie, zanucił drugą zwrotkę.
Oj, kołysz mi się, kołysz,
kolibeńko lipowa,
oj, niechże mi się w tobie
ta dziecina wychowa...
Przezwyciężając nagły bezwład pętający mu nogi, mężczyzna powoli zaczął wycofywać się, nie spuszczając szeroko otwartych oczu z drzwi, próbując zapanować nad rozdygotanym umysłem. Ostrożnie wróci do komnat mieszkalnych. Obudzi dwóch półbraci ze swojej chorągwi. Założą pancerze, uzbroją się w krótkolufowce. I wrócą tu, razem wejdą do kaplicy... Niemożliwe, niemożliwe, powtarzał w myślach, to się przecież nie może dziać...! Wyjdę w najlepszym wypadku na tchórza, w najgorszym na opętanego! A z każdym powtórzeniem czuł nabrzmiewającą w piersiach wątpliwość. A co, jeśli to to nie czary? Co, jeśli to się dzieje naprawdę? Najmniejsza szansa, że jakimś cudem – lub klątwą - w kaplicy zaczaiła się na niego przeszłość, a brat Dariusz Noker, kapitan do spraw specjalnych komturii Kujaw i ziemi chełmińsko-dobrzyńskiej, w bocznej linii wnuk stryjeczny samego Mistrza Zakonu Najświętszej Maryi Panny, nie opuści już sztumskich lochów, obciążony zeznaniami własnej chorągwi.
Każde inne ryzyko mógł podjąć; każde prócz tego.
Zdrowaś Maryjo, pełna łaski, Pan z Tobą, między niewiastami błogosławiona, szepcząc bezgłośnie słowa modlitwy, mężczyzna powoli zbliżył się do drzwi, zza których miękki, kobiecy głos wciąż i wciąż powtarzał zwrotki kołysanki, którą ostatni raz słyszał pół życia temu. Błogosławiony Jezus, owoc żywota twojego, Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, dziś, jutro i w godzinę naszej śmierci. Zdrowaś Maryjo...
Z sercem w gardle i palcem na spuście rewolweru ostrożnie zajrzał do komnaty kaplicznej.
W niewielkiej, zbudowanej na planie kwadratu kaplicy nie było nikogo. W świetle chybocących się płomieni pozapalanych co do jednej świec nie widział, by ktokowiek zajmowiał miejsce na którejś z tuzina prostych, pozbawionych oparć drewnianych ław czy korzystał z jakiegoś z klęczników. Dariusz przekroczył próg i zamarł.
Nie dalej jak pięć metrów od niego, ktoś siedział na podwyższeniu z ołtarzem, szarpiąc lekko uszy odwróconego tyłem do Dariusza wilczura. Siedział i cicho nucił tęsknym, melodyjnym głosem. Siedział, choć Dariusz wiedział przecież, że przed chwilą nikogo tam nie było.
Intruz odziany był w kostium pokryty dziwnym wzorem ciemnych zieleni, brązów i szarości. Mężczyzna spróbował przyjrzeć się szczegółom jego ubrania, jednak plamy kolorów zdawały się nieustannie przelewać jedna w drugą, mamiąc wzrok, powodując narastające w trzewiach mdłości. Zsunięty na oczy kaptur rzucał cień na twarz siedzącej pod ołtarzem osoby.
Kołyszże się, kołysz,
Póki jeszcze czasu,
zanim mą dziecinę
złe porwie do lasu.
Śpiew ustał.
Dariusz spróbował przełknąć ślinę; nagła suchość w gardle nie pozwoliła mu nawet na to.
- Ktoś ty? - wychrypiał w końcu, ze wszystkich sił starając się opanować drżenie rewolweru wycelowanego w tańczące w oczach kontury obcego.
Ani jeden mięsień w ciele Hektora nie drgnął na dźwięk jego głosu.
Postać niespiesznie podniosła głowę; kaptur zsunął się jej na ramiona, odsłaniając niedługie włosy koloru dojrzałej w słońcu pszenicy, okalające szczupłą twarz młodej kobiety, której oczy... oczy, ogromne, błyszczące niczym akwamaryny, głębokie jak morze i tak samo chłodne... oczy, w które wpatrywać się mógł godzinami lata temu - pamiętał każdą sekundę! Oczy, od których nie sposób oderwać wzroku...
- Ja? Przecież ty mnie nie widzisz, Dariuszu. - powiedziała kobieta.
I zniknęła.
Mężczyzna zamarł na sekundę, po czym zamrugał szybko, nie dowierzając własnym zmysłom. Była tu, była, na litość Boga! Nie zwariowałem przecież! Rozejrzał się dokoła, obrócił kilka razy w miejscu, wciąż mierząc przed siebie z broni ściskanej w rozdygotanej ręce, ale nie, nikogo tu nie było.
Nikogo poza nim i Hektorem.
Spojrzał na psa, który siedział wciąż w tym samym miejscu, choć już teraz zwrócony tyłem do podestu. Z ogonem zawiniętym wokół łap wpatrywał się w Dariusza.
Albo w coś za jego plecami.
Pierwszego ciosu uniknął tylko dlatego, że trenowane latami odruchy szarpnęły napiętymi mięśniami; w uniku dostrzegł rozmazaną w smugę broń, która o włos minęła jego potylicę. Drugie uderzenie przyszło ćwierć oddechu później; jeszcze zanim poczuł ból lewej dłoni, ujrzał jak wytrącony z niej rewolwer zatacza w powietrzu łuk, uderza o podłogę i ląduje między ławkami. Nie zdążył się nawet zdziwić, a kolejny cios wybił mu ziemię spod stóp. Upadając, wypuścił z dłoni Żmiję, próbując choć trochę zamortyzować upadek, lecz kamienna podłoga i tak huknęła go w potylicę, mrocząc go na chwilę. Sztylet z brzękiem potoczył się po posadzce.
- Już? Naprawdę? Rozczarowana jestem. Nie, nie ruszaj się, bo rozpruję cię twoim własnym żelastwem.
Leżący na wznak Dariusz mrugnął kilkukrotnie, spróbował skupić wzrok.
Pochylona nad nim kobieta mierzyła go pogardliwym wejrzeniem z odległości wyciągniętej ręki. Wciąż oszołomiony, mężczyzna zdumiał się, jak wiele innych podobieństw potrafił nagle dostrzec. Ten cień uśmiechu lekko krzywiący jej czerwone, pełne usta. Ten mały, nieco zadarty nosek, nad którym zbiegały się teraz nieco zmarszczone, regularne brwi. I, oczywiście, oczy; ogromne, obramowane ciemną obwódką tęczówki, w których błękit morza burzył się jasną zielenią.
Nie mógł uwierzyć, jak bardzo przypominała swoją matkę.
A jak mało jego samego.
Kobieta skrzywiła nieco wargi. Widział, jak unosi nad głowę dziwny, sękaty kij.
Samego ciosu już nie dostrzegł, a potem przestał widzieć i czuć cokolwiek.