
Loynn już pięć dni był w drodze i przez pięć dni nie wydarzyło się nic, co mogłoby być godne jego uwagi. światem nie wstrząsnęła epidemia ani wojna, nie umarła żadna księżniczka, ba, nawet zbójcom chyba odechciało się rabować. Same nudy. Jego ciemny płaszcz zdążył pokryć się już grubą warstwą kurzu unoszącego się spod kopyt rozleniwionego konia. Wzorzysta szata maga była tak przepocona, że muchy i komary latały dookoła jego głowy zwabione zapachem, co bynajmniej nie dodawało Loynnowi powagi. Słońce rozświetlało przetłuszczone, ciemne włosy i nadawało cerze brązowego koloru.
Wtem czarodziej dostrzegł na drodze mały, acz szybko zbliżający się punkt. Nie minął jeden obrót klepsydry, a do stóp padł mu przerażony chłop.
- Panie! Panie, ratuj nas! Morduje! Pali! Panie, pomóż!
Loynn zmrużył oczy. Fakt, był znudzony i mógł pomóc chłopu, ale żeby tak bezpośrednio zwracać się do maga jego rangi? Ale z drugiej strony... Zabicie go teraz dałoby uciechę tylko na chwilę... Jeśli nie powie niczego interesującego, to...
- Może pomogę...
- Panie! Panie błagam, ja wszystko oddam co mam, córę dam, parobka mam silnego, mógłby pomóc, o...
- Gadaj, co tam się w tej wiosce dzieje! Ale już!
- P... panie... Bo tam wiedźma jest! Przyjechała i dziatki morduje, normalnie bierze takie z kołyski alibo i starsze i chlup! Do kotła! I zjada je, głupia, jakby jej krowy za mało było, czy świni jakiej.
- Eee tam. Gadacie. Ludzkie mięso?
- Panie, prawdę ja gadam! Dziecko najmłodsze mi zeżarła, suka!
Loynn skrzywił się, słysząc prostacką mowę chłopa – że miał czelność tak zwracać się do maga. Widać był wielce przestraszony.
- Gdzie ta twoja wioska?
- Tam panie, prosto drogą, to ze dwa obroty klepsydra będą na kuniu takim, no! A wierzchowca to pan ma...
- Zamknij się i prowadź, durniu. – Loynn był już znużony gadaniem przygłupiego, podlizującego się chłopa, ale możliwość walki z czarownicą... E, czarownicą od razu. Pewnie jakaś szalona baba, nie wie co robi, a chłopi od razu czarownice z niej robią. Chociaż jeśli? Czarownik nie zamierzał wypuścić takiej okazji z ręki.
- Panie.. Ja... ja...
- Ja, ja i tylko ja. żałosne. Prowadź, psie! Ale już!
Chłop leżał jeszcze chwilę na ziemi, ale w końcu musiał stwierdzić, że mag potężniejszy będzie od czarownicy i ją ubije, więc podniósł się i zaczął iść. Loynn klepnął lekko swojego wierzchowca po zadzie i, podziwiając błękitne niebo, zaczął nucić piosenkę myśląc o tym, w jaki sposób zabić ową czarownicę.
Ani się spostrzegł, kiedy wieśniak przystanął. Droga naprawdę była krótka a wioska niewielka – kilka chałup skupionych blisko siebie i może ze trzy stojące kilka metrów dalej.
- Panie, ona... Ona w tamtej siedzi chałupie. Dziatki ubiła i zjadła, babę zabiła, a chłopa do łóżka przywiązała i... no... Wychędożyła, wykastrowała i wypuściła nagiego jak go bogowie stworzyli. A on tylko przybiegł, krzyczał, że czarownica, że mu dziatki zjadła, że babę zabiła, że on już nie chłop i się, biedak, powiesił. O, tam jeszcze, na drzewie się chwieje, panie. A żeby ta suka sczezła...
Czarownik spojrzał przelotnie na wiszącego trupa. Wyprostował się dumnie, zmrużył oczy i wjechał na koniu do wioski. Jak zawsze – nie pojawiła się żywa dusza, ale gdy tylko zapukał do drzwi najbliższego gospodarstwa gospodarz natychmiast je otworzył – widać czekał za drzwiami.
- Panie! Prosim do środka, panie!
Chłop skłonił się nieudolnie. Loynn wszedł do chaty i siadł przy grubo ciosanym stole, na którym stało już jadło – placki, kiełbasa i gorzałka. Mężczyzna nie śpieszył się z jedzeniem – powoli przeżuwał każdy kęs – po minie wieśniaka wiedział, że ten również wystąpi z prośbą o zabicie czarownicy. Chciał jeszcze trochę, jeszcze troszeczkę rozkoszować się tym napięciem, które budował, tym strachem, jakim napawał chłopów, którzy gotowi byli oddać mu wszystko co mają za... jedno zabójstwo. Ech. Bogowie dziwnym ten świat stworzyli. Swoją drogą chłop posiadał naprawdę dobrą i mocną gorzałkę...
- Panie! Ja... – chłop dopiero po chwili zdał sobie sprawę ze swojego błędu. Nie przerywa się czarownikowi, gdy się posila, ba, nie przerywa się żadnemu gościowi podczas jedzenia. Loynn zrobił minę zagniewanego maga. Och, jak brakowało mu tej zabawy. Może niezbyt wyrafinowanej, ale jednak.
- Mów. Zapewne chodzi o tą... Hm... Czarownicę?
- P... Panie ja.. ja nie chciałem... Ja...
- Mów, co masz do powiedzenia! I tak już przerwałeś mi w jadaniu.
- Panie! No toć i prawdę powiadasz, że o czarownicę chodzi! Ona... Ona się tutaj zagnieździła, gospodarza ubiła, dziatki jego i babę, a teraz za nasze dziatki się bierze! Wrzuca je do kotła wielkiego i zjada, a w nocy jeno krzyki żywcem gotowanych ludzi słychać! Panie! Toć pomóż nam, pomóż! Próbowalim my ją ubić, ale nic z tego, zamknęła się, psiamać, w środku i nic! Już kura czerwonego chcielim jej puścić, a ona na to, że prędzej czar nam pośle i wioskę całą spali!
- Pomogę wam. Pomogę, ale gdy wrócę, dwa garnce najmocniejszej gorzałki mają na mnie czekać, zimnej! I jakaś hmm... Dziewczyna ze wsi, młoda najlepiej...
- Panie! Panie, my wszystko damy, co chcesz! I trzy garnce gorzałki nawet!
- O... - Loynn uniósł wysoko brew do góry. - A to niech będą i trzy.
Czarownik uśmiechnął się, upił ostatni łyk i, już lekko chwiejnym krokiem, wstał z zydla kierując się ku chacie czarownicy. Zamknęła się? To drzwi wyważy, że niby szansę jej daje na schronienie się. Podparła drzwi? To czarem jednym chałupę zniszczy, co to dla niego, potężnego maga! Chociaż... Gorzałka już niejednego bohatera wyeliminowała z walki. Nie, przecież on da sobie radę, silny jest. Jakaś tam siksa go przecież nie zabije. He. Toż on nawet po pijaku lepszy od niejednego maga, ha, co tam maga, czarnoksiężnika, arcymaga, o!
Loynn, pociągając jeszcze tęgie łyki z manierki, wędrował ku chatce czarownicy. Nie stała ona na kurzej nóżce ani nie była zbudowana z piernika – ot zwykły, chłopski dom. Mężczyzna podszedł powoli do drzwi. Był tak pijany, że zdobył się tylko na to, aby do nich zapukać i osunął się w dół. Jak dobrze, że chłopi nie mogli tego widzieć – z pewnością zaczęliby uciekać z wioski. Nagle czarownik kątem oka dostrzegł, że drzwi chaty otwierają się, a z mroku wyłania się drobna, kobieca ręka.
- Chodź do mnie. Chodź, Loynn.
- S... Skąd... Skąd wiesz, że nazywam się Loynn?
- Czekałam na ciebie, czarnoksiężniku. Wejdź.
Czarnoksiężnik? Mężczyzna uśmiechnął się głupio, słysząc jak wysoko ceni go sobie przeciwniczka. Nawet pijany był tak potężny. Niesamowite. Znalazł jeszcze w sobie trochę siły, aby podnieść się i oprzeć na ramieniu kobiety. Była silna i... Bogowie! Taka piękna. Uśmiechała się do niego, a on do niej. Wciągnęła go do środka, położyła na łóżku i poszła zamknąć drzwi. Nie wracała dość długo, ale Loynn był tak pijany, że nawet tego nie dostrzegł. Wreszcie pojawiła się, niosąc naczynie z winem i oświetlając sobie drogę wyczarowanym ognikiem – wszak chata nie miała okien i w środku panował półmrok. Położyła się obok czarownika i, powoli sącząc napój, zaczęła mówić.
- Loynn, wiem, że ostatnio byłeś bardzo znudzony. Wiem też, że potrzebujesz pieniędzy i widać po tobie, że chcesz też kobiety.
Dziewczyna zrobiła pauzę. Czarownik zmrużył oczy i skierował mętny wzrok na uda mówiącej. Jakie ona ma śliczne uda...
- Mówiąc dalej, Loynn, ostatnio schrzaniłeś sprawę, którą powierzył ci król. Ale, szczerze mówiąc, nie była to twoja wina.
- Nie-e? – wybełkotał mężczyzna.
- Nie, Loynn.
- Mo... mogłabyś co chwilę nie wym... wymawia-ać mojego hm... imienia?
- Denerwuje cię to, Loynn?
Czarownik tylko skinął głową.
- No dobra. Jak już mówiłam, to nie była twoja wina. Ktoś postawiony wyżej ci przeszkodził. Mimo wszystko dotarłeś daleko, dalej niż powinieneś, wiesz?
- I c... co w związku z tym?
- Ano to, że wiesz za dużo, Loynn.
- Mówww... mówiłem, żebyś...
- Tak, wiem. A ty wiesz, co z reguły czeka tych, którzy wiedzą za dużo, prawda? Spędziłeś kilka lat na dworze króla.
- Masz... Masz zgrabne nogi, dupeczko. I chcesz mnie... zabić? Ha, ha, ha... Bo widzisz, na tym świecie nie wszystko jest tak proste jak ci się wydaje, laleczko. Jestem stary, jestem upity, śmierdzę wódką, a mimo to nagle zacząłem trzeźwo gadać, he. Nic dziwnego, moja młoda czarownico. Jestem od ciebie lepszy.
Kobieta drgnęła. Kurde, przecież już raz z nim walczyła. Tylko że on wtedy o tym nie wiedział. Ale poznała go. Nie był silny, już prawie nie miał mocy. Dureń. Pewnie zna jakąś sztuczkę, żeby nagle otrzeźwieć i chce z nią grać w jakieś durne gierki.
Mag jednak widział jedno – zdołał rzucić na serce tej małej kobietki ziarno strachu. Trzeba je teraz tylko wcisnąć głębiej w ziemię, zasypać, podlać, poczekać, aż zacznie kiełkować...
- Jesteś nikim, Loynn. Pokonałam cię już raz – pokonam i po raz drugi.
- A co na to Urfar, he?
- K... Kto? – czarownica próbowała zrobić minę głupiej, ale chyba jej nie wyszło. Skąd ten sukinsyn mógł wiedzieć?! Podstęp? Nie, to niemożliwe!
- Nie wykręcaj się. Czuć twój strach w promieniu kilku staj. Myślisz, że nie czułem cię wtedy? Młoda z ciebie siksa i strasznie narwana. Twoja magia drżała bardzo, bardzo długo. Denerwujesz się, bo nie możesz jej utrzymać, każdy czar sprawia ci trudność...
- Zamknij się!
- ...bo boisz się, że go nie utrzymasz, że wymknie ci się z rąk. Wiem o tobie wszystko, złotko. Wiem, że jak miałaś pięć lat Urfar zabrał cię z domu twoich rodziców, żeby sprawdzić, czy będziesz nadawała się na jego służkę. Płakałaś, ale w końcu stwierdziłaś, że może dać ci ogromną szansę. I obiecywałaś sobie, że wrócisz po swoich rodziców, jak już będziesz bogata i znana. Wróciłaś po latach, laleczko?
- Przestań. – powiedziała cicho dziewczyna.
- Przestań, przestań... – przedrzeźniał ją mag. – Wróciłaś do domciu, wyrodna córeczko? Twoja rodzina nadal pracuje, żebyś mogła się uczyć u tego starego pryka. Ile razy się z nim pieprzyłaś, co? Dzień w dzień?
- Zamknij się, Loynn, cholera jasna, bo...
- Bo co? Zaczniesz czarować? A czaruj sobie, chętnie popatrzę. Powiem ci jedno – gdybyś nie była głupia, to byś się już zabiła. Teraz już będziesz zdana tylko na naszą... znaczy się, moją łaskę.
Mag poruszył nieznacznie ustami i nadgarstkiem. Ciałem czarownicy jakby coś wstrząsnęło – wyprężyła się jak sparaliżowana i po chwili... zawisła w powietrzu. Loynn usiadł na łóżku i utkwił swój wzrok podziwiając jej kształty. Była taka piękna. Taka głupia. Czemu to właśnie on musi ją zabić? Nie chciał tego, ale musiał.
- Pobędziesz sobie trochę w powietrzu, polatasz... Piękna jesteś, wiesz?
- Mogę cię przelecieć, Loynn. Będę tylko twoja. Chcesz?
- Jesteś niczyja, laleczko.
- Powiedz mi, skąd wiedziałeś, co?
- Macie przecieki, moja panno. Mamy u was więcej agentów niż myślicie. Złoto. Złoto w tych czasach znaczy wiele, a Urfar jest skąpy. Tak skąpy, że nie pofatyguje się, żeby cię odbić. Nie jesteś aż tak ważna, zresztą, żal mu pieniędzy na kolejnych rycerzy. Nie wiesz prawie nic. Prawie nic. Nie martw się, kotku, niedługo przyjdą tutaj moi rycerze, zabiorą cię, oddadzą mistrzowi i wyśpiewasz mu wszystko, co będzie chciał wiedzieć. Jaka szkoda, że zniszczy się coś tak pięknego. Zapewne za jakiś czas przekonam się, jakiego koloru są twoje wnętrzności, kiedy już cię nabiją na pal. Szkoda mi ciebie Kyr, naprawdę.
- Skoro tak ci mnie szkoda, to mnie puść, będę twoja, Loynn. Urfar się nie dowie, że zawarliśmy układ. Będę ci mówić o wszystkim.
- Ale z ciebie suka, Kyr. Zrobiłabyś wszystko, byle tylko uratować swoją śliczną dupcię co? Przykro mi, nie skusisz mnie, zresztą, rycerze już tutaj są, a za to że cię złapałem będę mógł przebierać między takimi jak ty. W nagrodę. Do końca mojego zasranego życia.
Tak jak powiedział mag, drzwi otworzyły się z hukiem i do środka weszła grupa rycerzy. Nie jakaś tak hołota, ale prawdziwi, dobrze wyszkoleni i wysoko urodzeni rycerze. Wiedzieli, co robić. Unieruchomili czarownicy nadgarstki, palce, ba, nawet stopy, włożyli do ust knebel i wynieśli na zewnątrz, kładąc ją na wóz z sianem. Loynn patrzył na to beznamiętnie. Ot, kolejna złapana. Król będzie musiał mu za nią naprawdę dużo zapłacić.
- Dobra robota, czarowniku.
- Tylko na nią uważajcie, narwana trochę.
- Dzicz z północy.
- Mogła być naprawdę niezła.
- Szkoda. ładna, nie?
- ładna. Tylko żeby któryś z twoich się w nocy nie skusił, bo ucieknie.
- O to się nie martw, Loynn. Jedziesz z nami?
- Nie. Wypuszczę rodzinę tego biednego chłopa co się powiesił i przy okazji jeszcze dzieciaki z innych rodzin. Dam tamtej kobiecie kilka brązowych, młoda jest, znajdzie sobie drugiego. Swoją drogą zastanawiam się, po co Urfar kazał to zrobić Kyr.
- żeby nikt się tym nie zainteresował. No powiedz szczerze, gdybyś nie wiedział, co tu się naprawdę wyprawia, pomógłbyś temu chłopu? Trzymaj się, Loynn, dzięki. Król będzie zadowolony.
- Jasne. Jedźcie.
Mag jeszcze chwilę patrzył za odjeżdżającym orszakiem. Oboje wiedzieli, że nie pomógłby. Odwrócił się, machnął ręką i na podwórzu przed chałupą pojawił się zarys magicznej kopuły. Zniszczył ją drugim ruchem ręki i oczom ukazała mu się cała rodzina zmarłego chłopa razem z innymi dzieciakami.
- Słyszałaś, co tu się działo. Masz, tu jest kilka brązowych. Znajdź sobie męża i dożyj do następnych zbiorów.
- Panie... Dzięki ci, panie! – kobieta padła Loynnowi do stóp. – Jeśli tylko kiedyś wiatr zawieje cię w tej strony, będziesz u nas zawsze mile widziany, panie.
Mag zdziwił się. Taka mowa u chłopki? A zresztą, czy to ważne? Już skończył to, co miał zrobić. Zostawił ją z dziećmi i poszedł do wioski, ogłaszając, że czarownicy już nie ma. Upomniał się o swoją gorzałkę i dziewczynę. Chłopi natychmiast dali mu to, co obiecali.
- Ty... Słuchaj, co będziesz robić. – mag zwrócił się do dziewczyny. - Jak już sam nie będę mógł, to będziesz mi gorzałkę na siłę wlewać do gardła, a jak przyjdzie co do czego, to żebym się nie zarzygał, rozumiesz?
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia, ale kiwnęła potakująco głową i nie mówiła nic. Kolejna udana akcja, kolejne święto, kolejny powód do picia. Chociaż, szczerze mówiąc, Loynn jeśli tylko mógł, to pił. I nagle zrobiło się kolorowo.