Tak na początek, mogłoby zacząć padać. Jakoś tak głupio się włóczyć po ulicach i cierpieć w milczeniu, gdy na niebie ani chmurki, słoneczko świeci sobie radośnie jak na obrazku przedszkolaka, a przechodnie kicają po promenadzie, beztrosko obnosząc bezwstydnie pastelowe koszulki. Prawda, Piotr mógłby poczekać do zmierzchu. Mniej ludzi, ciemno, mroczno. Do tego zalewające ulice blade światło latarń, w którym z daleka każdy wygląda na przeżywającego tragedię. Mógłby, ale tylko w teorii. W praktyce, nastrój do włóczenia miał właśnie teraz, a nastrój rzecz ulotna, kapryśna, nie wolno stworzenia ani poganiać, ani na siłę zatrzymywać.
Dziewczyna z naprzeciwka uśmiechnęła się przyjaźnie. Wielkie piersi opinał t-shirt z entuzjastycznym zawołaniem o łapaniu tęczy. Piersi jeszcze można by znieść, bez problemu dałoby się popodziwiać na smutno, nieco tęsknie, lirycznie, poetycznie, ale tęcza? Piotr zżymnął się i zatrzymał, mocno już poirytowany.
Na samym dnie duszy, gdzieś pod warstwami beznadziei i rozpaczy, kluło mu się coś małego, po kociemu bezczelnego. Próbował wrócić do tego uczucia, które wygnało go na dwór: wyobrażał sobie ciemny las, zalane mżawką ciasne uliczki średniowiecznego miasta, do tego kondukt pogrzebowy, w kondukcie wianuszek kobiet, które go zdradziły, wrednych szefów i inteligentnych na wspak polityków, ale wszystko na nic. Robiło mu się wesoło.
Minął go mały, trójkołowy rowerek. Chłopczyk na rowerku wykrzyczał „psieprasiam!” i pognał dalej, wydzwaniając raźną melodyjkę.
Trudno, pomyślał Piotr zrezygnowany.
Trudno, pomyślał Piotr zrezygnowany.
Zamiast opisywać wewnętrzne rozterki bohatera, trzeba go będzie posłać na lody. Najwyżej potem się wytnie.
Westchnął ostatni raz i zawrócił w stronę domu, gdzie czekał na niego laptop z rozgrzebaną, mroczną powieścią.