[W] Prolog powieści dla młodzieży

1
Przyznaję bez bicia, że jest to prolog mojej powieści, którą nieskutecznie próbowałem podbić krajowy rynek wydawniczy. Oczywiście dziś zdaję sobie sprawę, że zamiast od razu iść w bój, rozsądniej z mojej strony byłoby najpierw zapytać o ocenę Szanownych Forumowiczów, a dopiero potem pukać do Bram Niebios, ale cóż, mleko się wylało. Po miesiącach wyczekiwania i kilku odmownych odpowiedziach (muszę jednakże oddać samemu sobie, że nikt w owych mailach nie zasugerował mi zmiany hobby), postanowiłem pójść po rozum do głowy i swój warsztat zweryfikować tutaj, gdzie recenzenci może i bardziej surowi, ale przynajmniej większą mam szansę na jakieś informacje zwrotne.
Gdybyście jednak zamierzali zjechać moją "tfu!rczość" od góry do dołu, doceńcie choć to, że z godzinę siedziałem nad akapitami :pray:

— Wstawaj Franuś — delikatny, dobiegający jakby zza grubej ściany głos matki wyrwał chłopca ze snu.
Franek z trudem otworzył oczy i spojrzał w okno, w którym matka rozsunęła ciężkie zasłony. Słońce już wzniosło się ponad rosłe lipy okalające kościół św. Ducha. Pora na pobudkę była najwyższa, choć chłopiec chętnie pospałby nawet do południa, zważywszy na to, jak męczący był dla niego wczorajszy dzień.
Wpierw, od rana do późnego popołudnia, on i jego najserdeczniejszy kolega, Edzio Zawada, aktywnie uczestniczyli w kopaniu rowów przeciwlotniczych obok ich kamienicy, w przerwach wypełniając, aczkolwiek z dużo mniejszym zapałem, swoje normalne domowe obowiązki. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, dołączył do nich Józiek Zagłoba, z racji nadzwyczajnie szczupłej sylwetki zwany Chudym. Tenże Chudy zdradził chłopcom w tajemnicy, że wybiera się przed wieczorem do osady niemieckich kolonistów, położonej nieopodal Wólki Mydlanej. Zdziwili się chłopcy. Wszak Polacy rzadko zaglądali do osady, a Żydzi to już wcale, nawet wędrowni handlarze. Sami Niemcy, choć w Nowym Grodzie pojawiali się dość często, nie utrzymywali zbyt zażyłych kontaktów z mieszkańcami miasteczka.
Wtedy Chudy wyjawił, że słyszał z pewnego źródła, iż jeden z mieszkańców osady codziennie jeździ na motorze do samej granicy w niejasnych celach i wraca krótko przed zachodem słońca. Na pełne wątpliwości słowa Franka, że do granicy jest przecież bez mała sto kilometrów i po co ktoś miałby jeździć taki szmat drogi, niezrażony Józiek odparł, że ów Niemiec jest prawdopodobnie szpiegiem, który, podając się za turystę, śledzi miejsca koncentracji polskich wojsk, a po powrocie — przez ukrytą w stodole radiostację — nadaje komunikaty niemieckim dowódcom.
— Za schwytanie takiego szpiega — ciągnął Chudy — można by pewnie dostać jakiś medal od wojska. A jeśli nawet ten Niemiec nie jest szpiegiem, to i tak może być w najgorszym razie dywersantem, albo sabotażystą. Wujek mówił, że w okolicy ktoś szerzy wrogą propagandę i jest podejrzenie, że stoi za tym ktoś z osady.
Wujek Jóźka był policjantem w miasteczku, a przecież policjanta nie można było posądzić o fantazjowanie, więc Frankowi i Edziowi nie trzeba było więcej argumentów. Gdy słońce już chowało się za Nowym Grodem, trzej chłopcy siedzieli ukryci w krzakach, rosnących na pagórku nieopodal osady. Wkrótce rzeczywiście na piaszczystej drodze pojawił się jadący motocyklem od zachodu mężczyzna. Że to był właśnie domniemany szpieg, chłopcy mogli się jedynie domyślać, bo po prawdzie, Chudy nie tylko nie wiedział, jak ów Niemiec się nazywa, ale nawet nie widział go dotychczas na oczy. Jednak, jakby na potwierdzenie ich podejrzeń, motocyklista wjechał na podwórko stojącej na skraju zagrody. Zgasiwszy silnik, oparł motor o studnię, swe pierwsze kroki skierował do murowanej z czerwonej cegły stodoły. Franek, Edzio i Józiek natychmiast się pod nią zakradli i byliby może nawet zdemaskowali szpiega, gdyby nie wyczuł ich pies łażący po obejściu. Wielkie bydlę podniosło taki harmider, że chłopcom pozostało jedynie wziąć nogi za pas.
Nie zrażeni tym niepowodzeniem, już z pierwszymi ciemnościami weszli do Nowego Grodu i miast rozejść się do domów, poszli jeszcze do Edziowego dziadka, żeby zgodnie z wcześniejszą obietnicą, przeczytać mu najświeższą gazetę, ponieważ staruszek miał już duże problemy ze wzrokiem. Niejako w nagrodę chłopcy wysłuchali jego opowieści o Nowym Grodzie z czasów Wielkiej Wojny, o potyczce niemiecko-rosyjskiej pod miasteczkiem i o żołnierzach austriackich, którzy ćwicząc strzelanie artyleryjskie, doszczętnie zniszczyli pozostałości pałacu Chęcińskich. Franek, Edzio i Józiek słuchali tych rewelacji z zapartym tchem i, jako, że byli przecież jeszcze dziećmi, nawet cieszyli się z nadchodzącego wielkimi krokami nowego konfliktu.
Nic więc dziwnego, że Franek wrócił do domu tuż przed północą. Normalnie pewnie dostałby potężną burę, ale ojciec już od kilku dni był w swej jednostce, a matka była zbyt łagodnego usposobienia, by karać syna. Wykorzystał to Franek jeszcze raz, zasiadając przy kuchennym stole, by przy słabym świetle świeczki (chłopiec wolał nie wzbudzać matczynej uwagi, paląc światło elektryczne) skrupulatnie zapisać wszystkie wydarzenia tego dnia w swoim pamiętniku, o którego istnieniu nie powiedział nawet najlepszemu przyjacielowi.
— Franuś, wstań, synku. Nie szkoda ci wakacji, że się tak wylegujesz? — słowa matki na dobre przepędziły resztki snu z umysłu chłopca.
Franek zerwał się z łóżka już pełen energii. Istotnie, przecież wakacje się kończyły, a pogoda była tak wspaniała, że szkoda byłoby uronić najkrótszą chwilkę z tego ostatniego sierpniowego dnia. Chłopiec szybko przemył twarz w misce z wodą, po czym ubrał się najszybciej, jak umiał. W kuchni już czekała na niego matka z pieniędzmi w dłoni.
— Idź najpierw po chleb, bo jak sama pójdę, to polecisz, zginiesz i głodny do południa będziesz chodził — powiedziała, patrząc na niego z udawaną surowością.
Franek ochoczo wziął pieniądze. Chleb fraszka. Mieszkali przecież w kamienicy tuż obok rynku, w bocznej uliczce i do piekarni Zgierskiego mieli zaledwie kilka kroków. Gorsza sprawa, jakby miał po mleko, albo jajka za rzekę iść, a przecież Edzio pewnie lada chwila da sygnał, że czeka w umówionym miejscu...
Na rynku panowało wielkie poruszenie. Wybrukowany placyk nie był tak zatłoczony nawet w dzień targowy. Ostatnimi dniami miasteczko w ogóle żyło innym życiem, ruchliwym, pełnym hałasu, ogólnego podniecenia i niepokoju. Od strony Radomska napływały kolejne rodziny, szukające schronienia dalej od granicy z Niemcami. Proste chłopskie furmanki, wyładowane skromnym dobytkiem, bryczki wypełnione kuframi i walizkami, a nawet samochody, przejeżdżały raz po raz przez most na Pilicy, wjeżdżały na plac rynkowy, by po jakimś czasie ruszyć w dalszą drogę, szosą konecką, byle dalej od nadciągającej z zachodu zawieruchy.
Dziś jednak zamęt był jakby jeszcze większy. Szczególną uwagę chłopca przykuło zgromadzenie przy grubym walcu ogłoszeniowego słupa. Zapomniał w jednej chwili o chlebie, o Edziu, o całym Bożym świecie niemalże i natychmiast pobiegł w kierunku zamieszania.
Wielki plakat, rozlepiony na słupie, przyciągał mieszkańców Nowego Grodu niczym magnes. Zdawać by się mogło, że każdy, kto tego poranka przemierzał rynek miasteczka, musiał skierować swe kroki w jego północno-wschodni narożnik, by choć na chwilę przystanąć i spojrzeć pełnym strachu wzrokiem na papierowy prostokąt ze złowróżbnym nagłówkiem: „Obwieszczenie mobilizacji”, a przeżegnawszy się pośpiesznie, albo rzuciwszy zalęknionym głosem: „Panie, miej nas w opiece”, ruszał dalej ku swym sprawom, lub, gdy czytającym był mężczyzna w wieku poborowym, odchodził od słupa powoli, z niepokojem wymalowanym na twarzy.
Kilka osób zdawało się mieć więcej czasu od pozostałych mieszkańców, bowiem wytrwale stało pod słupem i prowadziło ożywioną dyskusję.
— A mówiłeś pan, panie Zawada, że nijakiej wojny z Hitlerem nie będzie. Że wszystko to kit dla małych dzieci. Co zatem znaczyć może ten plakat, z treścią którego jesteś pan łaskaw właśnie się zapoznawać? — rzucił zaczepnie właściciel jednej z kamienic przylegających do rynku, Mordechaj Szwarcman, do Franciszka Zawady, grubego właściciela sklepu z „towarami kolonjalnemi”.
Otyły sklepikarz oderwał na moment wzrok od zadrukowanej płachty i odburknął niechętnie:
— Bo nie będzie. Póki Hitler darmo dostawał, to i brał. A teraz dopiero zobaczy, że ani my skóry tanio nie sprzedamy, ani Anglicy i Francuzi nas nie zostawią w potrzebie. Mobilizacja pokaże Hitlerowi, że z nami żartów nie ma.
— Przez to machanie szabelką tylko kłopot będzie, moi panowie — mruknął ponuro aptekarz, Henryk Połowianiuk . — Trzeba było zgodzić się na autostradę i linię kolejową. W Gdańsku też prawie sami Niemcy mieszkają. Beck źle zrobił, tak się upierając przy swoim.
— Pan tak gadasz, jakbyś się pan w Berlinie urodził — oburzył się piekarz Alojzy Zgierski. — Dzisiaj autostrada, jutro Gdańsk, a pojutrze i naszą część Śląska może powinniśmy oddać. Ustępować przed przemocą nie wolno. Jak Niemce chcą się bić, to niech się biją. Szybko im nasza armia Gdańsk z głowy wybije. A pan to sobie możesz swoje za przeproszeniem nieprane od tygodnia hajdawery oddać, a nie Gdańsk.
— Wybije czy nie, to się dopiero okaże — wzruszył ramionami niezrażony aptekarz. — Ale ludzie nie chcą wojny. Podobno w Warszawie co dzień manifestacje. Mieszkańcy stolicy chcą spełnienia postulatów niemieckich.
— Kto panu takich bzdur nagadał?
— Bzdur? — żachnął się Połowianiuk. — To żadne bzdury. Rippe mi powiedział, a to człowiek godzien zaufania. Mówił też, że rząd to przed resztą Polski chce ukryć.
— Rippe?! Ten Rippe?! Toż to Niemiec z dziada pradziada! — oburzony piekarz doskoczył do aptekarza i złapał go za poły fartucha. — Wrogą propagandę sieje, ot co! A pan go słuchasz jak dzieciak! O, ten mały — Zgierski ruchem głowy wskazał Franka — to może by i uwierzył. Ale pan?! Człowiek wykształcony i takie rzeczy gada!
Połowianiuk z trudem wyrwał się z wielkich łap piekarza i pieczołowicie wygładził klapy fartucha. Widać, że miał już gotową ripostę, ale zmilczał, bo oto do ogłoszeniowego słupa podszedł proboszcz miejscowej parafii, ksiądz Józef Zegadło w towarzystwie kościelnego Drzymiela.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powiedzieli Zgierski i Zawada. Połowianiuk tylko ukłonił się z szacunkiem, jako że był wyznania prawosławnego, a Żyd Szwarcman ostrożnie wycofał się i wrócił do swej kamienicy.
— Na wieki wieków — odparł ksiądz Zegadło. — A cóż to, braciszkowie, za zgromadzenie? Znów w tym szatańskim kinie jakie bezeceństwa będą wyświetlane?
— Gorzej, proszę księdza. Mobilizacja powszechna — oznajmił ponuro sklepikarz Zawada.
— W imię Ojca i Syna! — ksiądz załamał ręce. — Ledwie kilka dni temu pojechało czterdziestu do Końskich. A tu znów brać mają. A więc jednak wojna.
— A gdzież to ksiądz dobrodziej zmierza? — zmienił nagle temat Zawada, jakby obawiał się, że nieobecny już Szwarcman pojawi się nagle tuż obok niego i milcząco potwierdzi ostatnie słowa księdza Zegadły.
— Do szanownego pana Józefa Bonawentury Chęcińskiego z namaszczeniem i wiatykiem zmierzam — smutnym głosem oznajmił ksiądz. — Boże mój litościwy, któraż to wojna będzie w życiu tego człowieka... Dziewięćdziesiąt pięć lat już po świecie chodzi, sam w Powstaniu Styczniowym walczył, Sybir przeżył, Wielka Wojna go w Paryżu zastała, pierwszy z emigracji wrócił, choć młody już przecież nie był i nadal spokoju mu nie jest dane zaznać. Ale dzielny z niego człowiek, drugiego tak odważnego i prawego człowieka nie było mi dane poznać. Lecz czasy takie idą, że podobnych ludzi wielu będzie teraz potrzeba...
— Żadnej wojny nie będzie, proszę księdza... — zaczął znów pan Zawada, ale ksiądz Zegadło nie podjął dyskusji. Skinął tylko głową na pożegnanie, powiedział: „Zostańcie z Bogiem” i zamyślony poszedł ulicą Zamkową w stronę domu pana Chęcińskiego. Za nim, utykając na lewą nogę, podążył kościelny Drzymiel.
Pozostali zgromadzeni pod słupem ogłoszeniowym również zaczęli się rozchodzić w milczeniu do swych spraw i obowiązków. Zdawać by się mogło, że bardziej poruszyła ich wieść o bliskiej śmierci jednego z najbardziej zasłużonych mieszkańców miasteczka, niż złowieszczy plakat mobilizacyjny.
* * *
Wojna, wbrew zapowiedziom sklepikarza Zawady, rozpoczęła się już następnego dnia po jego buńczucznych zapowiedziach. Ciszę tego wrześniowego poranka zakłócił warkot przelatujących nad Nowym Grodem niemieckich samolotów. Radio raz po raz nadawało tajemniczo brzmiące komunikaty czynnej obrony przeciwlotniczej. Godzinę później spiker radiowy potwierdził niemiecką napaść słowami:
A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory. Weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym: walka aż do zwycięstwa.
Pierwszy dzień wojny w Nowym Grodzie upłynął pod znakiem strachu i oczekiwania na najgorsze. Po niebie, hucząc złowróżbnie, wciąż sunęły wrogie eskadry, a syrena alarmowa raz po raz odzywała się żałosnym zawodzeniem, lecz żadna bomba na miasto nie spadła. Przybywały za to kolejne fale uchodźców, przynoszących naoczne relacje, że wojna trwa i już zbiera swoje krwawe żniwo. Zbombardowane Radomsko płonęło. Samoloty niemieckie bezkarnie atakowały cywilne kolumny, zabijając bez litości także kobiety, dzieci, czy starców.
Wojna dotarła do Nowego Grodu dopiero trzeciego dnia września. Franek niewiele z tych wydarzeń zapamiętał. Wiedział tylko, że w pewnym momencie na moście pojawiły się niemieckie czołgi, przełamały słabą obronę i zaatakowały miasto. Razem z matką złapali przygotowane zawczasu tobołki z najpotrzebniejszymi rzeczami i uciekli z miasta w stronę koroniewskich lasów.
* * *
Choć niedawno minęło południe, wnętrze kościoła św. Ducha pogrążone było w półmroku. Strzeliste gotyckie okna przepuszczały niewiele dziennego światła, a wielki żyrandol, zwisający z sufitu był wyłączony. Całe miasteczko nie miało prądu. Panująca ciemność była jednak na swój sposób urokliwa, zdawała się otulać, skrywać, dawać poczucie bezpieczeństwa.
Mimo to siedzący w jednej z pierwszych ławek Franek czuł się w chłodnym i ciemnym wnętrzu kościoła wyjątkowo nieswojo. Patrzył na ołtarz, na którym paliły się dwie malutkie czerwone lampki, wciągał w nozdrza zapach stopionego wosku, kadzidła i kurzu, wsłuchiwał się w kościelną ciszę, której nie zakłócało nawet stłumione szlochanie jakiejś kobiety z tylnych ławek. Starał wyobrazić sobie, że oto jest zwyczajna niedziela, za chwilę rozlegnie się dźwięk dzwonka rozpoczynającego mszę, z zakrystii wyjdzie w otoczeniu ministrantów ksiądz Zegadło w zdobnym ornacie, dzierżąc w dłoniach Calix sacrificus i rozpocznie się cotygodniowe nabożeństwo.
Lecz ledwie wyczuwalny swąd spalenizny, jak również leżące obok chłopca tobołki, których nakazała pilnować mu matka, nie pozwalały zapomnieć, dlaczego siedzi w kościelnej ławce w to wczesne wtorkowe popołudnie. Mimo, iż wielkie i ciężkie drzwi kościoła były zamknięte, Franek bał się obrócić głowę w ich kierunku. Bał się, że nagle ktoś je otworzy i chłopiec zobaczy przez nie dymiące zgliszcza budynków okalających rynek i ciała ludzi, zabitych podczas niedawnego ataku, których nie było komu pochować.
Z zamyślenia wyrwał chłopca szczęk zamka i ponure skrzypienie zawiasów kościelnych drzwi. Franek nie obrócił jednak głowy, dopóki ciężkie, modrzewiowe skrzydło z głuchym łoskotem nie odcięło na powrót spokojnego wnętrza kościoła od grozy zburzonego miasteczka. Dopiero wówczas chłopak z pewnym nawet zaciekawieniem spojrzał na nowych przybyszów.
Nie byli to jednak, jak się spodziewał, kolejni mieszkańcy, którzy uciekli przed furią wrogiego ataku, a po powrocie do miasteczka, zastali swoje domy w ruinie. Nie była to też jego wyczekiwana z niecierpliwością matka, która poszła jakiś czas temu szukać schronienia u rodziny, gdy okazało się, że i z ich kamienicy zostały tylko dymiące zgliszcza. Przyzwyczajone już do półmroku oczy chłopca natychmiast rozpoznały ułańskie mundury. Z tej odległości Franek nie mógł rozpoznać dystynkcji, ale domyślił się, że jeden z nich był oficerem, bo na półgłosem rzucone przez niego polecenie, dwaj pozostali natychmiast ruszyli w stronę krętych chodów prowadzących na szczyt kościelnej wieży.
Oficer odprowadził swych podkomendnych wzrokiem, po czym odpiął zaciśnięty na brodzie pasek hełmu i z widoczną ulgą uwolnił głowę od nieznośnego ciężaru. Zanurzył palce w aspersorium, przyklęknął i uczyniwszy znak krzyża, pogrążył się w modlitwie i zadumie.
Franek przypatrywał się kawalerzyście z niemałą fascynacją. Choć jego ojciec również był obecnie czynnym żołnierzem, nawet miał stopień plutonowego piechoty, to jednak ułani wzbudzali w chłopcu nieporównywalnie większy podziw. Ów nieznajomy, wysoki i szczupły oficer nie miał co prawda przytroczonej do pasa szabli, a jedynie skórzana kaburę kryjącą pistolet. Stalowy hełm również nie był tak elegancki jak rogatywka z czarnym, lśniącym daszkiem, a zwisające po obu stronach ciała torby, kryjące maskę gazową, mapy oraz lornetkę, odbierały sylwetce żołnierza smukłość, przez co oficer nie wyglądał tak efektownie, jak to zwykle ukazywano na fotografiach. Franek jednakże wiedział, iż wojna rządzi się swoimi prawami i nic nie zastąpi praktyczności polowego munduru.
Oficer skończył modlitwę i dźwignął się z kolan. Dzwoniąc ostrogami ruszył wolno w kierunku ołtarza. Franek zauważył, że nie tylko on przygląda się ułanowi. Pozostali zgromadzeni w kościele także przypatrywali się umundurowanej postaci z podziwem i szacunkiem. Ucichł nawet żałosny szloch kobiety, opłakującej utratę kogoś bliskiego. Wszyscy zdawali się widzieć w tym samotnym oficerze ratunek przed niemiecką nawałą i zapowiedź zemsty na agresorze.
Cicho skrzypnęły drzwi zakrystii. Z bocznego pomieszczenia wyszedł ksiądz Zegadło, który pozostał w miasteczku, mimo licznych namów mieszkańców, błagań kościelnego Drzymiela i gosposi, pani Sulejowej, a także interwencji burmistrza, zakończonej podstawieniem pod plebanię samochodu, mającego wywieźć proboszcza do dającego złudzenie większego bezpieczeństwa Koroniewa. Ksiądz był w Nowym Grodzie również podczas niemieckiego szturmu, widział bezlitosną masakrę niemal bezbronnego miasta i niespodziewany odwrót pancernego zagonu. Mówiono, że długo krążył potem wśród płonących ruin, szukając tych, którym mógłby pomóc, lub choćby udzielić ostatniego namaszczenia. Te wydarzenia zmieniły dobrotliwego mężczyznę w sile wieku w przygarbionego starca, o szarej, pooranej bruzdami cierpienia twarzy i wyblakłych, pozbawionych życia oczach.
Ułan zbliżył się do księdza, skinął głową i przedstawił się:
— Porucznik Stanisław Janus z Wileńskiej Brygady Kawalerii.
— Trochę się pan spóźnił, panie poruczniku — powiedział smutnym głosem ksiądz Zegadło.
— Spóźnił? — oficer zrobił zaskoczoną minę, ale gdy zrozumiał, co ksiądz miał na myśli, zasępił się. — Proszę księdza, nasza tu wczoraj obecność niewiele by zmieniła — powiedział cichym głosem, w którym dało się usłyszeć nutkę poczucia winy.
— Jakże to? — zdumiał się proboszcz.
Porucznik spojrzał wokół i widząc wzrok wszystkich zgromadzonych w kościele ludzi skupiony na sobie, ujął księdza za ramię i poprowadził go do bocznej nawy. Zatrzymali się pod kratą, za którą była kaplica z figurą Madonny Nowogrodzkiej.
— Jesteśmy tu w sile plutonu — rzekł szeptem porucznik, na tyle jednak głośno, że siedzący nieopodal Franek słyszał wyraźnie każde słowo oficera. — Mamy rozkaz zniszczyć most w chwili ponownego pojawienia się wroga, a następnie dołączyć do brygady.
[
— Na Boga, któż nas w takim razie obroni, gdy Niemcy wrócą?
— W miasteczku jest oddział piechoty rezerwowej... — powiedział zmieszany porucznik.
— Byli tu też wczoraj, gdy zaatakowali Niemcy — odparł zimnym i twardym, jakby nie swoim głosem ksiądz. — Ale karabinami nie zdołali zatrzymać czołgów.
— My także nie mamy możliwości, aby tego dokonać — pokręcił głową porucznik Janus. — Mamy tylko jeden rozkaz, umożliwić przeprawę przez rzekę uchodźcom, a w obliczu wroga podpalić most. Jesteśmy w stanie zadać pewne straty napastnikom, ale nie odeprzemy kolejnego ataku.
— To dlaczego Niemcy się wycofali? Zburzyli pół miasta i po prostu odjechali.
— Nie wiem — pokręcił bezradnie głową porucznik. — Być może było to czoło większego zgrupowania i wysunęło się za daleko naprzód. Zdławili opór, zniszczyli miasto, ale wycofali się, bo w przeciwnym razie groziłoby im okrążenie. Pod warunkiem, że mielibyśmy takie możliwości — oficer zwiesił głowę w poczuciu nie swojej winy.
— Chce pan powiedzieć, że wojna jest przegrana? — ksiądz Zegadło popatrzył na ułana z napięciem wymalowanym na twarzy.
— Obawiam się, że w tym rejonie tak. Jesteśmy w odwrocie na kolejne linie obrony. Głównym zadaniem jest w tym momencie opóźnianie postępów wroga.
Franek wpatrywał się w czubki swych butów. Czuł się zdruzgotany słowami oficera. Polskie wojsko w odwrocie. Lada chwila w Nowym Grodzie znów pojawią się Niemcy i nawet tak podziwiana kawaleria nie jest w stanie temu zapobiec. W tym momencie poczuł też gwałtowny przypływ strachu o swojego ojca. Od momentu wyjazdu dotarł tylko jeden list od niego, ale to było jeszcze przed wybuchem wojny. Gdzie teraz jest?
— Co to za figura, proszę księdza? — przez kotłowaninę myśli chłopca przebił się głos porucznika.
Franek podniósł głowę. Oficer stał przy solidnej, żelaznej kracie, oddzielającej go od kaplicy w północnej części transeptu. We wnęce, oświetlony słabym światłem wpadającym przez wąskie okno, znajdował się renesansowy relikwiarz, przedstawiający Matkę Boską z Dzieciątkiem.
— To Madonna Nowogrodzka — odparł ksiądz bez emocji. — Przynajmniej tak nazywają ją mieszkańcy miasteczka. Pochodzi z początku szesnastego wieku, ale nikt nie pamięta, kto i na czyje polecenie ją wykonał, ani jak znalazła się w naszym kościele.
— Dlaczego jest za kratą?
— Naprawdę pan się nie domyśla, panie oficerze?
Porucznik dotknął czołem grubych, żelaznych prętów i wytężył wzrok. Nie mogąc jednak przebić wzrokiem spowijającego figurę półmroku, wyjął z torby polowej latarkę i zaświecił w głąb kaplicy. Rzeźba zabłysnęła jasnym, żółtym blaskiem, jakby i ona była źródłem światła. Porucznik wyprostował się i popatrzył na księdza Zegadłę szeroko otwartymi oczami.
— Czy to... złoto??? — wydusił przez ściśnięte gardło.
— Złota blacha i kamienie szlachetne — głos księdza nadal nie zdradzał żadnej ekscytacji.
— Czy nie uważa ksiądz, że ta krata to za mało, żeby ochronić tak cenną rzecz? Stalowe pręty nie zatrzymają tych barbarzyńców, bo jestem pewien, że Niemcy nie będą mieli moralnych oporów przed zbezczeszczeniem tego świętego przybytku. I niechże księdza nie zmyli to, iż mają na klamrach pasów napis „Gott mit uns”. Bo mieli go również wtedy, gdy zburzyli połowę waszego miasta i mordowali niewinnych ludzi — powiedział z goryczą porucznik. — Proszę dobrze ukryć figurę, albo nigdy już jej ksiądz nie zobaczy. I niech ksiądz powie o miejscu jej ukrycia tylko komuś zaufanemu.
Młody porucznik chciał jeszcze coś dodać, ale ciszę starego kościoła wypełnił łomot żołnierskich butów. Po krętych, kamiennych schodach zbiegł z wieży jeden z ułanów, którzy przyszli z oficerem.
— O co chodzi, Bizoń? — porucznik zwrócił twarz w jego kierunku.
— Panie poruczniku, Niemcy! — zameldował.
Rozległ się krzyk przerażenia zgromadzonych w kościele osób. Część kobiet zaczęła głośno płakać, ktoś zaczął głośno odmawiać „Ojcze nasz”, ale jego głos został wnet zagłuszony przez ogólny tumult.
— Wołaj Janczarskiego i za mną! — mocny głos porucznika Janusa przebił się przez zgiełk.
Oficer popatrzył jeszcze raz na ukryty w cieniu relikwiarz i powiedział do proboszcza:
— Niech ksiądz weźmie do serca moje słowa. To nie tylko złoto i klejnoty, to historia naszego kraju. Jeśli figura tu pozostanie, wkrótce przepadnie na zawsze.
Ksiądz tylko skinął głową, po czym uczynił nad głową porucznika znak krzyża i rzekł:
— Niech was Bóg prowadzi...
Bizoń i Janczarski stali już w gotowości przy drzwiach. Porucznik włożył hełm na głowę, zaciągnął pasek na brodzie i poprawiwszy nerwowym ruchem pas z pistoletem, skinął tylko głową księdzu Zegadle, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku wyjścia. Po chwili wszyscy trzej ułani zniknęli za wielkimi drzwiami kościoła.
Franek, mimo ogarniającego go przerażenia, chciał zobaczyć na własne oczy, jak będzie wyglądała walka kawalerii z niemieckim oddziałem. Nagle doznał olśnienia. Wieża! Obaj żołnierze pobiegli za porucznikiem, więc może się zakraść na najwyższy punkt widokowy w Nowym Grodzie.
Ksiądz Zegadło zniknął w zakrystii, jakby zapomniał o przestrodze oficera, pozostali ludzie w kościele nie zwrócili uwagi na chłopca, chyłkiem przemykającego pod ścianą kościoła, a potem bezszelestnie wdrapującego się po stromych schodach na szczyt kościelnej wieży.
* * *
Porucznik Janus biegł po brukowanej uliczce opadającej na plac nowogrodzkiego rynku. Za nim podążali obaj ułani.
Janczarski meldował:
— Od zachodu zbliżają się dwa motocykle i samochód pancerny. Większych sił nie zauważyliśmy, ale widoczność z tamtej strony ogranicza las.
— Rozpoznanie? — zapytał porucznik, obracając głowę w kierunku swoich żołnierzy.
— Ani chybi, panie poruczniku — odparł Bizoń. — Może trzeba było, aby jeden został na wieży? Stamtąd byłoby najlepiej widać, czy nie kroi się coś grubszego.
— A jak byśmy się kontaktowali, Bizoń? — wzruszył ramionami porucznik. — Zresztą, mamy rozkaz zniszczyć most. Skoro pojawił się oddział zwiadowczy, to pewnie zaraz nadciągną poważniejsze siły. Można więc uznać, że najwyższa pora wykonać zadanie.
Kawalerzyści dotarli do wpół zawalonego i cuchnącego spalenizną domu, który z powodu korzystnej lokalizacji, stanowił „kwaterę główną” plutonu. Przez wybite okna znakomicie było widać most i prowadzącą do niego drogę, na której lada chwila mieli pojawić się niemieccy zwiadowcy.
— Wszystko gotowe? — zapytał porucznik wachmistrza Rewandowskiego, półleżącego w białym od tynku fotelu.
— Wedle rozkazu, panie poruczniku — Rewandowski zerwał się na równe nogi. — Łacheta tylko czeka na znak.
— Znakomicie — pokiwał z uznaniem głową porucznik. Stanął w oknie i przyłożył do oczu lornetkę.
Na końcu prostego odcinka drogi pojawił się tuman kurzu. Przez szkła lornetki można było bez trudu rozpoznać w nim dwa motocykle z bocznymi koszami i samochód z białym krzyżem na stalowoszarym pancerzu.
— Podpalać? — niecierpliwił się wachmistrz. Nie w smak mu było narażać ułana Łachetę na ogień zbliżającego się patrolu, lecz dowódca nie odpowiadał.
— Panie poruczniku... — ponaglał Rewandowski.
Ale porucznik Janus zdawał się nie słyszeć słów wachmistrza. Patrzył przez szkła lornetki na zbliżających się nieubłaganie Niemców. W uszach brzmiały mu pełne wyrzutu słowa księdza Zegadły o żołnierzach piechoty, którzy pozwolili na bezkarne zniszczenie miasteczka. Czuł się w obowiązku dać choćby cień nadziei mieszkańcom, że wojsko polskie jeszcze się nie poddało, że wciąż jest w stanie zadać przeciwnikowi bolesny cios.
W oficera wstąpił bojowy duch. Choć miał wyraźne polecenie nie wdawać się bez konieczności w potyczki z siłami wroga, zarządził twardym głosem:
— Zająć pozycje do obrony. Erkaemy niech zaryglują zjazd z mostu. Janczarski, rusznica do okna.
Ułan Janczarski ze zdumienia otworzył usta. Co prawda miał na wyposażeniu karabin przeciwpancerny, ale pierwszy raz ujrzał go na oczy już po wybuchu wojny, jeszcze z niego nie strzelał i, po prawdzie, nie był nawet pewien, czy potrafi.
— No co się tak gapisz?! — ofuknął go porucznik. — Biegiem zajmować pozycję.
— Ale ja... — wydukał Janczarski.
— Z kabeka umiesz strzelać, to i z tego wystrzelisz. Nie ociągaj się, Niemcy coraz bliżej!
Długi na prawie dwa metry karabin stał w kącie pomieszczenia. Ponaglony przez dowódcę ułan dźwignął broń.
„Waży dziad z dziesięć kilo” — pomyślał z przestrachem, myśląc o odrzucie, jaki powstanie przy strzale.
Szybkie spojrzenie za okno wybawiło jednak ułana Janczarskiego od wszelkich rozterek. Niemcy byli tuż, tuż, gołym okiem wyraźnie było widać motocyklistów w hełmach z szerokim okapem i goglach. Karabin maszynowy na wieżyczce samochodu groźnie rozglądał się na boki wylotem lufy.
Żołnierz rozstawił dwójnóg i oparł rusznicę na parapecie okna. Ruchem zamka jak w zwykłym karabinie, wprowadził nabój do komory. Był gotów. Przytomny Bizoń zarzucił na strzelca nadpaloną firankę, maskując charakterystyczną sylwetkę gotującego się do strzału żołnierza.
Ukryci w okolicznych ruinach pozostali członkowie plutonu, uzbrojeni w karabinki wz. 29 i dwa erkaemy browning, także czekali na sygnał. Pojazdy niemieckie właśnie wjeżdżały na drewniany most...
— Jeszcze chwila, niech podjadą bliżej — mruczał porucznik. — Wal w krzyż, Janczarski. Jeszcze nie... Jeszcze... Teraaaz! Ogniaaa!!!
Janczarski mocniej przycisnął kolbę do barku i pociągnął za spust. Koniec lufy plunął ogniem, karabinem i żołnierzem szarpnęło, ale ułan przyjął to ze stoickim spokojem. Hamulec wylotowy dobrze spełnił swoje zadanie i odrzut nie był tak gwałtowny, jak się tego spodziewał strzelec. Janczarski zdecydowanym ruchem przeładował broń. Brzęk spadającej mu pod nogi ogromnej łuski został zagłuszony przez terkot browningów i nieskoordynowane trzaski karabinków. Mimo, że skupiony na oddaniu ponownego strzału, Janczarski widział, że ogień kolegów jest celny. Jeden z motocykli się zatrzymał, drugi wykonał gwałtowny skręt i zjechał po skarpie do rzeki.
Wszyscy czterej niemieccy motocykliści, wjeżdżający na nowogrodzki most z pewnością siebie graniczącą z nonszalancją, byli wyłączeni z walki. Ale wóz pancerny nadal jechał prosto, plując wokół ogniem karabinu maszynowego. Janczarskiemu włosy stanęły dęba. Był pewien, że trafił. Już miał rzucić soczystym przekleństwem na nieskuteczną broń, gdy nagle usłyszał okrzyk porucznika:
— Wal w kaemistę, Janczarski!
Ułan, mimo iż kule gwizdały mu tuż nad głową, oparł policzek na gładkim drewnie kolby, wymierzył w szczelinę, z której wyglądała złowroga rura karabinu i wystrzelił po raz wtóry. Grzechot niemieckiego kaemu umilkł, jak ucięty nożem. Janczarski poczuł na łopatce przyjacielskie klepnięcie i usłyszał pełen uznania głos porucznika:
— Dobra robota, Janczarski.
Strzelanina ucichła. Samochód dotoczył się do zrujnowanej kamienicy i uderzył w ścianę. Silnik zawył żałośnie, jakby i jego trafiła jakaś zbłąkana kula, a następnie zgasł. Walka była skończona...
— Do koni! — wrzasnął przez okno porucznik. — Podpalać Łacheta i dołączyć do reszty!
Ułan Łacheta czekał na to polecenie z dwiema bańkami wypełnioną benzyną. Wypełzł ze swej kryjówki nieopodal mostu. Podbiegł do drewnianej konstrukcji i starannie wylał całą zawartość obu kanistrów na wysuszone deski.
Porucznik Janus z rosnącym zniecierpliwienie patrzył na guzdrzącego się ułana. Już miał krzyknąć coś na ponaglenie, gdy do jego uszu dobiegł ryk silników od strony rynku.
— Panie poruczniku, Niemcy! — wydyszał mu do ucha wachmistrz.
Gruchnęła seria z karabinu maszynowego. Porucznik ze zdumieniem spostrzegł, że Łacheta zachwiał się na nogach i z głuchym łoskotem runął na deski.
— Łacheta! — ryknął z okna porucznik, ale wiedział, że jest za późno.
Dowódca wychylił ostrożnie głowę. Na ulicy prowadzącej do rynku, po której jeszcze niedawno kroczył w towarzystwie dwóch podwładnych, stał szary transporter półgąsienicowy, plując dookoła ogniem kaemu. Zza niego jeden po drugim wyskakiwali niemieccy piechurzy i kryli się w okolicznych ruinach, strzelając raz po raz z karabinów. Ci z ułanów, którzy nie zdążyli opuścić swoich stanowisk, odcinali się Niemcom w ten sam sposób.
— Co robimy, panie poruczniku? — w głosie Rewandowskiego zabrzmiała nuta strachu.
Porucznik Janus zrozumiał obawy swego wachmistrza. Niemcy musieli przeprawić się przez rzekę także w innym miejscu. Kawalerzystom groziło teraz okrążenie.
— Stąd nie ma szans trafić tego przeklętego szwaba — stwierdził Janczarski.
— Nawet jak trafisz, to przyjadą następni. Może nawet czołgi. Guzik wtedy poradzisz tą swoją pukawką. Panie poruczniku, powinniśmy natychmiast się wycofać!
— A most? — wtrącił Janczarski.
— Milczeć, żołnierzu — wachmistrz zrobił użytek ze swego stopnia. — Most i tak stracony.
— Wachmistrz ma rację. Zniszczenie mostu nic nie da, Niemcy i tak już zajęli miasteczko — stwierdził zimno, po czym wyciągnął z kieszeni kurtki gwizdek i już miał dać sygnał do odwrotu, ale Janczarski złapał go za rękę.
— Ja dam radę, panie poruczniku.
— Zwariowałeś, Janczarski? — ofuknął go wachmistrz. — Wyjrzyj przez okno. Niemców jak mrówek, kule latają wkoło jak muchy nad krowim plackiem, a do mostu dobre trzydzieści metrów. Po ulicy nawet dwóch nie przebiegniesz.
— Nie muszę... — zaczął gorączkowo tłumaczyć żołnierz, ale przerwał mu wielki grzmot. Nagły wstrząs zakołysał całym budynkiem, z drzwi sąsiedniego pomieszczenia wpadł wielki tuman pyłu i dymu. Bardziej odruch niż siła wybuchu przewrócił wszystkich na podłogę.
— Czołg, albo armatę podciągnęli, zwiewajmy poruczniku — wydyszał Rewandowski z ustami pełnymi kurzu.
Porucznik patrzył jednak na Janczarskiego.
— Jak zamierzasz to zrobić?
— Jest jeszcze jeden kanister z benzyną. Jakby nalać do jakiej butelki, wsadzić szmatę i podpalić, to mógłbym dorzucić — wyjaśnił Janczarski, krztusząc się wszechobecnym wapiennym pyłem.
— Stąd dasz radę?
— Stąd nie, trochę za daleko, butelka nieporęczna.
— To może granatem?
— Butelka pewniejsza. Jeden rzut musi wystarczyć. Jak Niemcy pokapują, co chcemy zrobić i skąd rzucamy, to nie dadzą nam drugiej szansy.
— Dobra, do dzieła! — rozkazał oficer.
Wszyscy trzej zerwali się z podłogi i gorączkowo zaczęli szukać butelki. Takowej nie znaleźli, za to jakimś cudem ocalał smukły wazon. Wachmistrz wyrzucił białe od kurzu dalie i wylał wodę. Janczarski już czekał z kanistrem. Gwałtownym ruchem przechylił bańkę, rozlewając benzynę na dłoń i rękaw wachmistrza. Ten rzucił soczystym przekleństwem, ale nie cofnął ręki. Wazon szybko napełnił się łatwopalnym płynem i znów nadmiar benzyny wsiąkł w mankiet wachmistrza.
— To most ma się spalić, a nie ja, Janczarski — rzucił cierpko Rewandowski.
Janczarski tylko uśmiechnął się nerwowo. Wcisnął kawał szmaty w szyjkę wazonu i ją też polał benzyn, tym razem uważając na umundurowanie zwierzchnika.
— To skąd będziesz rzucał? — zapytał porucznik.
— Z tamtych ruin — Janczarski wskazał na stertę gruzu, znajdującą się na przeciwległym rogu skrzyżowania. Były to pozostałości jakiegoś większego budynku, może młyna wodnego, bo sięgały aż do Pilicy. — Ta ulica skręca kawałek dalej — wskazał na szosę biegnącą prostopadle do mostu. — Będę mógł ja bezpiecznie przejść i brzegiem rzeki dojdę do ruin.
— To do dzieła, Janczarski, czasu coraz mniej.
Ułan wybiegł z budynku na ulicę. Po obu jej stronach sterczały spalone kikuty parterowych domków i zrujnowanych ceglanych kamienic. Była pusta. Janczarski odetchnął z ulgą. Niemcy nacierali widocznie tylko od strony rynku, który miał teraz za plecami, osłonięty wątłymi murami ich „sztabu”. Przebiegł przez drogę, przelazł przez dymiące jeszcze zgliszcza domu, przeciął zapuszczone podwórko, zdeptał warzywnik, przeskoczył w trzy susy szosę konecką, która w tym miejscu skręcała dość mocno w prawo i dotarł nad brzeg rzeki. Z niemałym żalem popatrzył na spokojny nurt Pilicy. Rzeka nic nie robiła sobie ani z trwającej na jej brzegu bitwy, ani ogólnie z wojny i szemrała cicho, zachęcając do kąpieli. Janczarski dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo jest mu gorąco, jak dokuczają mu podkute buciory i pył wciskający się pod mundur.
Otrząsnął się. Do ruin miał już tylko rzut kamieniem brzegiem rzeki, leżącym dobry metr poniżej poziomu ulicy. Jedyne, czym mógł się teraz przejmować, był celny rzut wazonem z benzyną.
— Nie strzelajcie, chłopaki, swój! — krzyknął, wdrapując się na stertę gruzu.
Kilku ułanów, leżących na swoich zaimprowizowanych stanowiskach strzeleckich, obróciło głowy jak na komendę.
— Janczarski, a niech cię, co ty tu robisz? — krzyknął jeden z nich. Janczarski z trudem rozpoznał na wymazanej sadzą twarzy rysy kaprala Wilczura.
— Jest mała robótka do wykonania, panie kapralu, a potem dajemy nogę — wyjaśnił i podczołgał się rogu budynku, który niemal przylegał do mostu.
Ostrożnie wystawił głowę zza resztki muru. Most był tuż tuż, Janczarski wyraźnie widział nie tylko dwie wielkie plamy benzyny na jasnych deskach, ale także szeroko otwarte oczy ułana Łachety i pudełko zapałek, które żołnierz wciąż ściskał w garści.
Tuż nad głową świsnęła Janczarskiemu niemiecka kula. Ułan szybko schował głowę.
„Niby blisko, ale rzucając na ślepo mogę nie trafić — myślał gorączkowo. — Wychylę się na moment podczas rzutu, Szwaby są daleko, nie będzie im łatwo mnie trafić z tej odległości.”
Te rozważania błyskawicznie zamieniły się w plan gotowy do realizacji. Janczarski wyciągnął z kieszeni munduru paczkę zapałek. Puścił oczko narysowanemu na pudełku Krakowianinowi w ludowym stroju. Drżącymi ze zniecierpliwienia palcami wygrzebał cienkie drewienko z brązową główką i pospiesznie podpalił szmatę. Buchnął płomień, w powietrzu uniósł się czarny dym. Janczarski policzył do trzech, po czym zerwał się na równe nogi wziął zamach, przymierzył i rzucił...
Jak zahipnotyzowany patrzył na wetkniętą w szyjkę wazonu płonącą szmatę, z furkotem przecinającą powietrze i bryzgającą wokół kroplami płonącej benzyny, słyszał, mimo dogłosów bitwy, brzęk tłuczonego szkła i z uczuciem ogromnej ulgi przywitał potężny jęzor ognia, który buchnął na moście.
Nagle jakiś niespodziewany spazm wstrząsnął jego ciałem. Nie czuł bólu, jedynie wszechogarniającą słabość. W ostatniej sekundzie świadomości dostrzegł dwie czerwone plamy, rosnące na jasnym drelichu wokół postrzępionych otworów. Upadł.
* * *
Porucznik Janus nie patrzył na ogień, błyskawicznie ogarniający wysuszony letnimi upałami most. Wciąż z lornetką przyciśniętą do oczu wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą widział postać Janczarskiego. Kołatała się w nim absurdalna nadzieja, że jego podwładny wychyli się zza osłony z tryumfalnym uśmiechem, pogrozi Niemcom pięścią, lub chociaż pomacha ręką w kierunku swoich. Lecz Janczarski się nie pojawiał. Za to znów gruchnęło wrogie działo, a na ruinach wykwitł wielki pióropusz kurzu i dymu.
— Poruczniku, Niemców coraz więcej! — ryczał mu do ucha Rewandowski.
Porucznik Janus otrząsnął się z wielkim trudem. Stracił bardzo odważnego żołnierza, ale miał jeszcze wielu innych pod komendą.
— Wachmistrzu, wycofujemy się! Zadanie wykonane — powiedział twardo, po czym włożył gwizdek do ust i z całej siły zaczął gwizdać do odwrotu.
* * *
Franek z dziką radością patrzył na rozgromienie niemieckiego oddziału przejeżdżającego przez most. Już miał wykonać taniec radości, gdy nagle w odgłosy strzelaniny wdarł się dźwięk silników. Franek doskoczył do okienka wychodzącego na południe i włos zjeżył mu się na głowie. Szosą kielecką na rynek wjeżdżały niemieckie, opancerzone transportery. Jeden z nich w ruchu plunął ogniem karabinu maszynowego. Po chwili podjechał drugi, zasłaniając zajmujących pozycje żołnierzy przed ostrzałem prowadzonym z ruin północnej pierzei rynku. Okolice kościoła zazieleniły się od niemieckich mundurów. Bitwa rozgorzała na nowo.
Chłopiec z przerażeniem patrzył na wciąż napływających Niemców. Pojawił się też czołg, który z głuchym łoskotem gąsienic podkradł się do zburzonej narożnej kamienicy i zza tej osłony gruchnął z działa w kierunku polskich stanowisk. Za czołgiem zatrzymała się ciężarówka. Spod szarej plandeki, jeden po drugim, wyskakiwali kolejni żołnierze. Łomocząc podkutymi buciorami po bruku, pobiegli w stronę wejścia do kościoła.
Franek zbiegł na dół, wprost pod lufę niemieckiego karabinu. Wnętrze kościoła wypełniły dzikie, niezrozumiałe dla chłopca okrzyki:
— Geht alle nach draussen!
— Jeder muss die Kirche verlassen!
— Geht sofort aus!
— Aussteigen! Aus! Schnell!
Franek nie znał niemieckiego, ale szarpnięcie za ubranie i popchnięcie kolbą szybko dały mu do zrozumienia, że ma opuścić kościół. Wraz z pozostałymi mieszkańcami miasteczka, wygnanymi z bezpiecznego wnętrza, znalazł się w środku kręgu Niemców, celujących do nich z karabinów. Dwóch z nich naradzało się gorączkowo, patrząc w stronę bitwy.
Nagle Franek usłyszał ledwie uchwytny dźwięk gwizdka. Nad mostem pojawił się słup dymu. Chłopiec zrozumiał. Ułani podpalili most i rozpoczęli odwrót. Musiał dołączyć do nich również oddział piechoty, bo strzelanina zrazu przycichła, by po chwili ustać zupełnie.
Stojący na straży mieszkańców Nowego Grodu Niemcy rozluźnili się. Opuścili karabiny, zapalili papierosy, a gdy pojawiły się tabory z rannymi, leniwie zepchnęli cywilów między krzyże i pomniki starego cmentarza, znajdującego się pod kościelnym murem i łaskawie pozwolili usiąść na ziemi.
Franek z satysfakcją liczył nosze z rannymi, znikające pod wysokim łukiem wejściowych drzwi. Nie było ich dużo, ale w dziecięcym przecież umyśle chłopca tych kilkunastu rannych niemieckich żołnierzy jawiło się jako złamany kręgosłup armii najeźdźcy, jako straty, po których pozostanie Niemcom uciec z Polski z podkulonym ogonem. Z ciekawością zaczął też przyglądać się pilnującym ich Niemcom. Oglądał karabiny, elementy oporządzenia, w końcu klamry pasów, na których rzeczywiście dostrzegł napis „Gott mit uns”, wraz z wieńcem dębowych liści otaczający orła ze swastyką.
Niemcy wyglądali na znudzonych rolą strażników. Ten i ów, oparłszy karabin o ramię krzyża, siadał na ziemi, zdejmował hełm z szerokim okapem i palił papierosa za papierosem, lub bazgrał ołówkiem na rozłożonej na kolanie kartce papieru, nie patrząc nawet w stronę cywilów. Tylko jeden z nich kręcił się wyraźnie zniecierpliwiony. W końcu zagadnął przechodzącego obok podoficera:
Herr Feldwebel, was ist mit ihnem? — i wskazał na stłoczonych między grobami mieszkańców.
Zaczepiony podoficer zatrzymał się. Franek spojrzał na niego i serce zastygło mu z przerażenia. W oczach Niemca czaiła się z trudem tłumiona wściekłość.
Erschiessen! — wycedził przez zaciśnięte zęby.
W ospałych dotąd Niemców wstąpił nowy, zły duch. Zerwali się z ziemi i chwycili za broń. Wpadli pomiędzy mieszkańców, znów ich szarpiąc i popychając w kierunku muru kościoła, krzycząc przy tym:
Aufstehen! Unter der Wand! Raus, jetzt! Schnell!
Popchnięty brutalnie Franek przewrócił się. Jakiś żołnierz złapał go za koszulę i podniósł z ziemi bez wysiłku. Znoszony materiał pękł z trzaskiem na plecach. Niemiec zarechotał i popchnąwszy Franka mocno, ryknął:
— Ich habe gesagt, raus!
Chłopiec bezwładnie odbił się od ściany, boleśnie uderzając o nią twarzą i znów upadł. Poczuł w ustach słony smak krwi. Otarł usta rękawem, pozostawiając na nim czerwony ślad. Wpijając palce w szczeliny między cegłami muru, podniósł się z trudem. Nogi miał jak z waty, w głowie kręciło mu się od uderzenia i ze strachu, a serce waliło jak oszalałe. Tymczasem Niemcy ustawili już mieszkańców w szeregu i nie zważając na płacz i błagania o litość, cofnęli się o kilka kroków. Szczęknęły karabinowe zamki, a czarne otwory w lufach spojrzały na przerażonych mieszkańców. Franek zamknął oczy...
Was ist los?! — usłyszał nagle mocny głos.
Chłopiec otworzył oczy. Obok Niemca, który wydał rozkaz rozstrzelania mieszkańców stał wysoki oficer, słuchający właśnie gorączkowych tłumaczeń swego podwładnego. W końcu podniósł rękę, nakazując milczenie i zbliżył się do cywilów, jeszcze przed sekundą skazanych na śmierć bez powodu. Popatrzył na przerażone twarze, ale w jego oczach Franek nie dostrzegł gniewu. Ich spojrzenia skrzyżowały się.
Kom zu mir, Junge — oficer kiwnął na chłopca palcem.
Franek, niepewny jeszcze swojego ocalenia, zbliżył się powoli, zerkając co chwila na wciąż gotowe do strzału karabiny.
Oficer dostrzegł niepokój chłopca. Machnął niecierpliwie ręką na żołnierzy i rzucił twardym głosem:
Wegtreten.
Niemcy opuścili broń i szybko opuścili cmentarzyk. Razem z nimi przezornie zniknął żądny krwi podoficer.
— Nie bój się, chłopcze — niespodziewanie oficer odezwał się płynną polszczyzną, choć z mocnym, obcym akcentem. — Jak masz na imię?
— Franek — wyszeptał chłopiec i zagryzł dolną wargę, z trudem powstrzymując łzy cisnące się do oczu. — Skąd pan zna nasz język? — mimo grozy całej sytuacji, Franek nie mógł powstrzymać ciekawości.
— Urodziłem się na Śląsku i miałem wielu polskich kolegów. Ale nie zawracaj sobie tym głowy, Franek. Jesteś wolny, możesz iść do domu. Wszyscy możecie.
Chłopiec wcisnął głowę w ramiona, jakby słowa oficera były dla niego ogromnym ciosem.
— Nie mam domu — odparł. — Mój dom spalony.
Niemiec położył dłoń na ramieniu chłopca
.
— A twoi rodzice?
— Mama poszła poszukać miejsca, gdzie moglibyśmy się schronić, a tata... — Franek zawahał się, czy przyznać, że ojciec jest żołnierzem. — A tata nie żyje — powiedział i nagłe uczucie żalu ścisnęło mu gardło, bo zdał sobie sprawę, że to wcale nie musi być kłamstwo. — Zginął wczoraj w miasteczku — dodał szybko, jakby chciał w ten sposób przegnać złą wróżbę.
Niemiec pokiwał głową.
— Taka jest wojna, Franek — powiedział tylko, szybko się odwrócił i zamierzał odejść.
— A co z naszymi rzeczami, panie oficerze? — odezwała się jakaś kobieta, zdobywając się tym na bodaj najbardziej heroiczny czyn w swoim życiu. — Zostały w kościele.
Oficer zastanawiał się chwilę, po czym rzekł:
— W porządku, chodźcie, tylko szybko.
Tłumoki leżały w bezładzie przy kaplicy Madonny Nowogrodzkiej. Widać było, że ktoś je przetrząsał, ale Franek nie zwrócił na to większej uwagi. Jego wzrok przykuła otwarta krata kaplicy i kręcący się obok niej żołnierze. Chłopiec zajrzał ukradkiem do środka i po raz kolejny strach ścisnął mu gardło. Figura zniknęła.
Nulla dies sine linea (Apelles)

Prolog powieści dla młodzieży

2
To tak
Językowo wchodzi bez bólu, na tyle że drobnych sypek szukał nie będę. Tylko konstrukcyjnie gryzie mnie sam początek, dwa zdania nt budzącego się Franka - przydługa retrospekcja z dnia zeszłego - wracamy do 31.08.

Długo, naprawdę długo szukałem Nowego Grodu/Nowogrodu/nawet Nowogródka nad Pilicą i nie znalazłem. A zważywszy wspomniane Radomsko i Końskie to powinien się znajdować na miejscu Przedbórza. Koroniewa też nie znalazłem.
Maclean pisze: Do szanownego pana Józefa Bonawentury Chęcińskiego z namaszczeniem i wiatykiem zmierzam — smutnym głosem oznajmił ksiądz. — Boże mój litościwy, któraż to wojna będzie w życiu tego człowieka...
Skoro z wiatykiem (komunia dla umierających) to kolejnej wojny imć Józef raczej nie dożyje.
Maclean pisze: widział bezlitosną masakrę niemal bezbronnego miasta i niespodziewany odwrót pancernego zagonu. Mówiono, że długo krążył potem wśród płonących ruin,
Jeśli wjazd był samymi czołgami (a niemiecka artyleria też miała wówczas trakcję głównie konną) to nie bardzo mieli czym zrobić płonące ruiny.
Maclean pisze: — Wszystko gotowe? — zapytał porucznik wachmistrza Rewandowskiego, półleżącego w białym od tynku fotelu.
— Wedle rozkazu, panie poruczniku — Rewandowski zerwał się na równe nogi.
Rewandowski zrywa się na równe nogi w momencie wejścia dowódcy.
Maclean pisze: ułana Łachetę
ułan to nie stopień, a wcześniej wyjaśniono kto zacz. just Łachetę.
Maclean pisze: Janczarski, rusznica do okna.
Ułan Janczarski ze zdumienia otworzył usta. Co prawda miał na wyposażeniu karabin przeciwpancerny, ale pierwszy raz ujrzał go na oczy już po wybuchu wojny, jeszcze z niego nie strzelał i, po prawdzie, nie był nawet pewien, czy potrafi.
1) bez ułana 2) nie przeszkolony żołnierz nie dostałby Urugwaja w łapy.
Maclean pisze: Koniec lufy plunął ogniem, karabinem i żołnierzem szarpnęło, ale ułan przyjął to ze stoickim spokojem.
przed chwilą był przerażony
Maclean pisze: Brzęk spadającej mu pod nogi ogromnej łuski
No bez przesady, to dalej było 7.92mm
Maclean pisze: Nawet jak trafisz, to przyjadą następni. Może nawet czołgi. Guzik wtedy poradzisz tą swoją pukawką. Panie poruczniku, powinniśmy natychmiast się wycofać!
To się nazywa defetyzm. Kupiłbym to, ale poza tym zdaniem jakoś go nie widać.
Maclean pisze: rosnące na jasnym drelichu wokół postrzępionych otworów. Upadł.
Od kiedy kawaleria nosiła jasne drelichy? Może feldgrau od razu?
Maclean pisze: Okolice kościoła zazieleniły się od niemieckich mundurów.
Feldgrau!
Maclean pisze: Spod szarej plandeki, jeden po drugim, wyskakiwali kolejni żołnierze.
Spieszanie desantu pod ogniem? Brawo.

Scenki z dobrym Niemcem i byle sierżanciną ordynującym rozstrzelanie nie kupuję zupełnie. No chyba że potrzebujesz zbiałoczarnić parę postaci.
Fragment militarny przeczytałem bez bólu, ale nie porwał. I generalnie tak podsumuję całość - nie porwała, nie bolało.
Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel oraz sens rozłożenia się w nim wygodnie Autor nieznany. Może się ujawni.
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze

Prolog powieści dla młodzieży

3
Ja do autora mam tylko jedno, ale za to zasadnicze pytanie: dlaczego uważasz, że to powieść skierowana do młodzieży?
Będę mieć i pytanie drugie (czy taki styl pisania, bliższy Makuszyńskiemu i "Sposobowi na Alcybiadesa" Niziurskiego dziś w ogóle jest akceptowalny dla młodzieży), ale skupmy się najpierw na odpowiedzi, czy problematyka i bohaterowie w ogóle pasują do powieści dla młodzieży? I dobrze by było, gdybyś jeszcze uściślił wiek, bo "młodzież" to stanowczo zbyt obszerny worek :)
Mówcie mi Pegasus :)
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

Prolog powieści dla młodzieży

4
Misieq79 pisze: Długo, naprawdę długo szukałem Nowego Grodu/Nowogrodu/nawet Nowogródka nad Pilicą i nie znalazłem. A zważywszy wspomniane Radomsko i Końskie to powinien się znajdować na miejscu Przedbórza. Koroniewa też nie znalazłem.
Bo to jest Przedbórz, ale tam nie mieszkam, tylko czasem bywam, nie znam specyfiki tego miasteczka, zatem wolałem wymyślić nazwę, by uniknąć nieporozumień. Koroniewo też nie istnieje (przynajmniej w okolicach Przedborza).
Misieq79 pisze: Skoro z wiatykiem (komunia dla umierających) to kolejnej wojny imć Józef raczej nie dożyje.
Tak trochę z przymrużeniem oka pozwolę sobie zauważyć, że i do Pawlaka w "Nie ma mocnych" szedł ksiądz z ostatnią posługą, tymczasem Kaźmirz jeszcze o Amerykę zdołał zahaczyć. Chodzi mi o to, że ciężko jest precyzyjnie określić, kiedy umierający faktycznie umrze.
Misieq79 pisze: Jeśli wjazd był samymi czołgami (a niemiecka artyleria też miała wówczas trakcję głównie konną) to nie bardzo mieli czym zrobić płonące ruiny.
Oczywiście opis bitwy jest zmyślony, ale sam rajd niemiecki już nie. 3 września Niemcy zaatakowali Przedbórz, podpalając znaczną część miasta, po czym się wycofali. Informacje te czerpałem z książki, której ani autora, ani tytułu teraz nie pomnę.
Misieq79 pisze: Rewandowski zrywa się na równe nogi w momencie wejścia dowódcy.
Rewandowski mógł po prostu drzemać w tym fotelu i obudził go głos dowódcy. Byłem w wojsku i nauczyłem się tam zasypiać przy każdej nadarzającej się okazji. Ale racja, nie jest to jasne.
Misieq79 pisze: 2) nie przeszkolony żołnierz nie dostałby Urugwaja w łapy.
Troszkę mnie poniosło, choć strzelcy dostali te karabiny po raz pierwszy dopiero w lipcu 1939 i po kilku szkoleniowych strzałach Ury wróciły do skrzyń, by opuścić je dopiero we wrześniu.
Misieq79 pisze: przed chwilą był przerażony
Może słyszał opowieści o Mauser Tank-Gewehr M1918, zwanym łamaczem obojczyków i początkowo się wystraszył? Ale ok, to też nie jest jasne.
Misieq79 pisze: No bez przesady, to dalej było 7.92mm
Łuska miała 107,67 mm długości. Przy 57 mm łuski ze zwykłego karabinu mogła sprawiać wrażenie ogromnej.
Misieq79 pisze: To się nazywa defetyzm. Kupiłbym to, ale poza tym zdaniem jakoś go nie widać.
Celna uwaga, można byłoby to faktycznie wykorzystać do pokazania Rewandowskiego jako zupaka, który tchórzy w obliczu wroga.
Misieq79 pisze: Feldgrau!
Ok, zgoda. Chyba wtedy miałem przed oczami Niemców z komiksu o Kapitanie Klossie.
Misieq79 pisze: Scenki z dobrym Niemcem i byle sierżanciną ordynującym rozstrzelanie nie kupuję zupełnie. No chyba że potrzebujesz zbiałoczarnić parę postaci.
Przyznam, że miałem tu nieco inny koncept, z Niemcem nie znającym polskiego, Frankiem nie znającym niemieckiego i tłumaczem Ślązakiem, który mówi ni to po niemiecku, ni to po polsku i jeszcze śląską gwarą. Stchórzyłem.
Misieq79 pisze: Fragment militarny przeczytałem bez bólu, ale nie porwał. I generalnie tak podsumuję całość - nie porwała, nie bolało.
Nie spodziewałem się, że rzucę tym fragmentem na kolana, ale ważne dla mnie samego, że nie jest to również jakaś piramidalna grafomania. Póki co przyjmę za dobrą monetę, że uzębienie nie bolało.
Romecki pisze: Ja do autora mam tylko jedno, ale za to zasadnicze pytanie: dlaczego uważasz, że to powieść skierowana do młodzieży?
Będę mieć i pytanie drugie (czy taki styl pisania, bliższy Makuszyńskiemu i "Sposobowi na Alcybiadesa" Niziurskiego dziś w ogóle jest akceptowalny dla młodzieży), ale skupmy się najpierw na odpowiedzi, czy problematyka i bohaterowie w ogóle pasują do powieści dla młodzieży? I dobrze by było, gdybyś jeszcze uściślił wiek, bo "młodzież" to stanowczo zbyt obszerny worek
Dla młodzieży w wieku 13-15, może 16 lat. Akcja po prologu przenosi się w czasy bardziej współczesne (lata 90) i kręci się wokół grupki znajomych z podstawówki, szukających tej figury. Styl pisania robi się jeszcze bardziej "niziurski" i jest to (odpowiadając z bólem na drugie pytanie) zarzut nie do obrony w kierunku tej powieści. Właśnie w takim tonie dostałem odpowiedź z jednego z wydawnictw: archaiczny język, składnia sprzed 50 lat, dzieciaki nie będą chciały tego czytać. Styl i forma właśnie takie miały być, ale dociera do mnie, że się spóźniłem ze swoją twórczością o te rzeczone pół wieku. Dociera opornie, bo i jestem nieco oporny na takie argumenty (znaczy wiem, że są prawdziwe, ale może jednak...).
Nulla dies sine linea (Apelles)

Prolog powieści dla młodzieży

5
No więc w tym właśnie problem. Bo piszesz nieźle, ale stanowczo musisz uwspółcześnić język (przynajmniej pisząc dla młodych).
Ja też widzę - w przypadku powieści dla młodych - wadę produkcyjną tego prologu. Teoretycznie książka dla młodzieży, ale zobacz, ile w niej robią i mówią dorośli. W zasadzie chłopak najczęściej jest tylko rejestratorem. To błąd.
Mówcie mi Pegasus :)
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

Prolog powieści dla młodzieży

6
Czytało mi się przyjemnie. Nie wiem co prawda, co powiedziałby na to kilkunastolatek, ale mi się podobało.
Nie wiem, jaka jest ta późniejsza część, z lat 90tych, ale jako amatorka lat międzywojennych powiem tak:
Składnię odbieram jako przyjemną dla oka, sprawnie nakreślającą kolejne obrazy. Może warto po prostu zmienić target? ;)
Istnieje cel, ale nie ma drogi: to, co nazywamy drogą, jest wahaniem.
F. K.

Uwaga, ogłaszam wielkie przenosiny!
Można mnie od teraz znaleźć
o tu: https://mastodon.social/invite/48Eo9wjZ
oraz o tutaj: https://ewasalwin.wordpress.com/

Prolog powieści dla młodzieży

7
Romecki pisze: No więc w tym właśnie problem. Bo piszesz nieźle, ale stanowczo musisz uwspółcześnić język (przynajmniej pisząc dla młodych).
Ja też widzę - w przypadku powieści dla młodych - wadę produkcyjną tego prologu. Teoretycznie książka dla młodzieży, ale zobacz, ile w niej robią i mówią dorośli. W zasadzie chłopak najczęściej jest tylko rejestratorem. To błąd.
Trochę taki był mój zamysł, aby pokazać, że dziecko w czasie takiej zawieruchy może tylko obserwować, bo - tak mi się przynajmniej wydaje - kontrastuje to z dalszą częścią książki, gdzie młodzież w podobnym wieku jest bardziej "aktywna", ale i problemy, z jakimi muszą się mierzyć, są zupełnie inne. Nie twierdzą oczywiście, że to wyszło i ów kontrast jest widoczny i zrozumiały, oczywiście biorąc pod uwagę całość, a nie zamieszczony fragment, bo siłą rzeczy jest to niemożliwe. Co do uwspółcześnienia języka, to mam w planach na najbliższe dni rozpocząć zapoznawanie się z obecnymi trendami i stylami. Może jeszcze uda się coś z tej mojej pisaniny uratować :D
Czarna Emma pisze: Czytało mi się przyjemnie. Nie wiem co prawda, co powiedziałby na to kilkunastolatek, ale mi się podobało.
Nie wiem, jaka jest ta późniejsza część, z lat 90tych, ale jako amatorka lat międzywojennych powiem tak:
Składnię odbieram jako przyjemną dla oka, sprawnie nakreślającą kolejne obrazy. Może warto po prostu zmienić target?
Miałem nawet taki pomysł, aby całą akcję osadzić w latach 30-tych i w kolejnych częściach serii (wiem, szaleństwo :D ) ukazywać nie tylko coraz starszych bohaterów, ale i zbliżający się nieuchronnie kres tamtego świata. Uznałem jednak, że za słabo znam czasy międzywojnia i nie będę wiarygodny.
Co do oceny przez nastolatków, to przeprowadziłem najmniejszy reaserch świata, dając właśnie prolog do przeczytania swojej 13-letniej siostrzenicy. Spodobało się jej na tyle, że chciała dokonać oszustwa i wystawić prolog na jakimś szkolnym konkursie jako własne dzieło. Poza nią recenzentami zawsze były osoby dorosłe i opinie były, jeśli nie pozytywne, to przynajmniej nie jednoznacznie negatywne. Myślę jednak, że tu trzeba wziąć pod uwagę sentyment czytelników do takich twórców jak wspomniany Edmund Niziurski, na którym, nie będę ukrywał, bardzo się wzorowałem, jeśli chodzi o styl oraz budowanie postaci i wydarzeń. Jak wyszło i czy w ogóle, to osobna kwestia. Co do zmiany targetu... Mam pewien pomysł na książkę dla dorosłych, ale to melodia przyszłości.
Nulla dies sine linea (Apelles)

Prolog powieści dla młodzieży

8
Maclean pisze: Uznałem jednak, że za słabo znam czasy międzywojnia i nie będę wiarygodny.
Dwudziestolecie można dość łatwo poznać, na początek mogę służyć kilkoma źródłami. :D
Istnieje cel, ale nie ma drogi: to, co nazywamy drogą, jest wahaniem.
F. K.

Uwaga, ogłaszam wielkie przenosiny!
Można mnie od teraz znaleźć
o tu: https://mastodon.social/invite/48Eo9wjZ
oraz o tutaj: https://ewasalwin.wordpress.com/

Prolog powieści dla młodzieży

9
Napisałeś, że to jest prolog do części, która będzie się działa później, po wojnie. Należałoby więc to jakoś zaznaczyć już na samym początku.
Oprócz problemów stylu językowego i szyku zdań, czyta się naprawdę nieźle, ma potencjał na dobrą powieść przygodową :) Jednak zwłaszcza początek do generalnej przeróbki. Później poszło ci o wiele lepiej, może więc ten początek był trochę zbyt „pospieszony”?
Maclean pisze:Franek z trudem otworzył oczy i spojrzał w okno, w którym matka rozsunęła ciężkie zasłony. Słońce już wzniosło się ponad rosłe lipy okalające kościół św. Ducha. Pora na pobudkę była najwyższa, choć chłopiec chętnie pospałby nawet do południa, zważywszy na to, jak męczący był dla niego wczorajszy dzień.
To jest pierwszy akapit, więc najważniejszy, taki, który wywołuje jakieś określone nastawienie czytelnika do reszty tekstu, więc - powinien być dokładnie opracowany, a nie jest. I już w tym kawałku mam pewien problem z odbiorem, już tu zaczynam się krzywić. (A mówimy tu nie o próbie pisarskiej ale o tekście, który ty uważasz za gotowy do druku, a tu już panują zupełnie inne standardy)
Franek z trudem otworzył oczy i spojrzał w okno, w którym matka rozsunęła ciężkie zasłony.
„w okno, w którym matka rozsunęła” – matka rozsunęła zasłony w oknie? W jego środku? Błąd to to za bardzo nie jest, ale brzmi też nie bardzo. Tak samo „spojrzał w okno” – raczej „przez okno” albo „w stronę okna”. Poza tym, skąd nagle wzięła się ta matka? Wzięła się i znikła? To by można albo, w ogóle wyrzucić, bo zbędne, albo bardziej rozpisać, np: „ jego matka rozsunęła ciężkie zasłony wpuszczając do pokoju jasne światło dnia”.
Pora na pobudkę była najwyższa, choć chłopiec chętnie pospałby nawet do południa, zważywszy na to, jak męczący był dla niego wczorajszy dzień.
Zdanie nie jest złe ale trochę kaszana. Może mógłbyś to inaczej sformułować? Inny szyk zdania? Może zrobić z tego dwa? Osobiście lubię zdania wtrącane, „niestety” raczej należę w tym do mniejszości, ale nawet jeśli, to powinno to jakoś „płynąć”, jedno łączyć się gładko z drugim. A tu skacze. Poza tym:
Pora na pobudkę była najwyższa
Tak się raczej nie mówi. Prędzej: „już była najwyższa pora na pobudkę”. I oczywiście masz całkowitą wolność autora by pisać inaczej, po swojemu, ale zastanów się, czy na pewno tak to ma być.
choć chłopiec chętnie pospałby nawet do południa,
Jeśli to nie jest narracja pierwszoosobowa to skąd narrator ma wiedzieć że „chłopiec chętnie pospałby”? I samo określenie „chłopiec” jakoś mi nie brzmi, trochę dziecinnie. Prędzej, jeśli już koniecznie, „chłopak”.
Wpierw, od rana do późnego popołudnia, on i jego najserdeczniejszy kolega, Edzio Zawada, aktywnie uczestniczyli w kopaniu rowów przeciwlotniczych obok ich kamienicy, w przerwach wypełniając, aczkolwiek z dużo mniejszym zapałem, swoje normalne domowe obowiązki.
Znów długie zdanie z wtrąceniami które znowu skaczą.
Wpierw, od rana do późnego popołudnia
Dziwnie zaczynać zdanie od „wpierw”. Poza tym, wyobraź sobie kontekst sytuacyjny. W pierwszym akapicie jesteśmy w pokoju Franka jak się budzi rano. I nagle (chociaż i owszem, coś tam było na końcu poprzedniego akapitu, ale niezbyt wyraźnie) mamy, że „od rana do późnego popołudnia”? Jakie rano? Pogubiłam się. Pokazujesz czytelnikom obrazy, upewnij się, że są jasne.
on i jego najserdeczniejszy kolega, Edzio Zawada,
Jak jest „najserdeczniejszy” to raczej nie podamy z nazwiskiem. Tu czuję, że chcesz na siłę „dokonać oficjalnej prezentacji”. Nie lubię na siłę i nie lubię oficjalnie :P
aktywnie uczestniczyli
– co ty tu, agitkę partyjną urządzasz? Takie rzeczy to w PRL-u albo na apelu w szkole. "Aktywne uczestnictwo w odbudowie, wzmacnia podwaliny Polski Ludowej" :>
w kopaniu rowów przeciwlotniczych obok ich kamienicy, w przerwach wypełniając, aczkolwiek z dużo mniejszym zapałem, swoje normalne domowe obowiązki.
„obok ich kamienicy” w tym złożonym zdaniu jakoś źle jest umiejscowione. I znowu, słownictwo jak z apelu szkolnego. Opisujesz co robili czy piszesz elaborat? Nie jestem nastolatkiem ale nawet mnie taka „napuszoność” denerwuje. Nie możesz powiedzieć tego własnymi słowami? Jaki nastolatek powiedziałby: „wypełniając swoje normalne domowe obowiązki”? W dodatku (piszę „na żywo” podczas czytania) rzecz dzieje się chyba w czasie wojny, więc kto wtedy zawracałby sobie głowę takimi „kwiatkami”?

W ogóle, pisałeś, że specjalnie używałeś „archaicznego” słownictwa, ze niby to o innych czasach. Ale tu nie o czasy chodzi ale o ludzi. Wątpię by nastolatkowie w jakichkolwiek czasach, kopiąc rowy przeciwlotnicze, produkowali taką „literacką” wytwórczość. Ostatecznie, możesz ty, jako narrator, takiego języka używać, ale wtedy musiałoby to mieć jakieś uzasadnienie i narrator trzecioosobowy musiałby stać jakby poza wydarzeniami, jakby to wszystko działo się z jego perspektywy. A tu mam wrażenie, że po prostu chciałeś się popisać.
sylwetki zwany Chudym. Tenże Chudy zdradził chłopcom w tajemnicy
po co „tenże”?, wystarczy „zdradził on chłopcom”, no i prędzej „kolegom”
Zdziwili się chłopcy.
O raju! A ten szyk zdania to ze średniowiecza? :roll: W takim układzie zdecydowane „nie!”. Ostatecznie mogłoby tak być, gdyby zdanie szło dalej: Zdziwili się chłopcy, że gdzieś coś…
że ów Niemiec jest prawdopodobnie szpiegiem, który, podając się za turystę, śledzi miejsca koncentracji polskich wojsk, a po powrocie — przez ukrytą w stodole radiostację — nadaje komunikaty niemieckim dowódcom.
„podając się za turystę” - Chudy to wie? Chyba nie, raczej przypuszcza, tak samo jak „przez ukrytą w stodole radiostację”, zabrakło tu słowa „pewnie” / „prawdopodobnie”
jeśli nawet ten Niemiec nie jest szpiegiem
"ten Niemiec" kompletnie zbędny, wiemy o kim mowa
trzej chłopcy siedzieli
Koniecznie musimy mieć tę informację że trzech? Samo „chłopcy” by nie wystarczyło? Czytelnik nie musi zawsze mieć wszystkiego wyłożonego „kawa na ławę”, pozwól mu pewnych rzeczy się domyśleć ;)
Wkrótce rzeczywiście na piaszczystej drodze pojawił się jadący motocyklem od zachodu mężczyzna.
Szyk zdania! Masz tu kilka informacji:

1. Wkrótce (kiedy)
2. Rzeczywiście (że tak jak przewidywali)
3. na piaszczystej drodze (gdzie)
4.pojawił się (kto)
(5. jadący motocyklem od zachodu (jak i skąd))
4. mężczyzna.

To zdanie w takiej postaci jest źle ułożone. Czy nie lepiej byłoby je rozbić na dwie części? I niestety masz ten sam problem w całym tekście.
poszli jeszcze do Edziowego dziadka, żeby zgodnie z wcześniejszą obietnicą, przeczytać mu najświeższą gazetę, ponieważ staruszek miał już duże problemy ze wzrokiem.
Ni z gruszki ni z pietruszki. Cały czas gonią tego domniemanego szpiega, teraz nagle mówisz o jakiejś wcześniejszej obietnicy? Raz, że nic nie było o tym wspomniane. Dwa: gonią szpiega !!!!!!!!!! Jesteśmy więc skoncentrowani na tym szpiegu, a tu nagle gazetka dla dziadka???? Jakieś przejście proszę :> . No i potem zupełnie już odpuszczasz sobie tego Niemca, to też by trzeba było jakoś zaznaczyć, coś jak: już więcej o nim nie słyszeli, albo: ponownie miał się pokazać znacznie później
Nic więc dziwnego, że Franek wrócił do domu tuż przed północą.
Więc, nadal jesteśmy w sypialni Franka, a to poprzednio to były jego wspomnienia. Trochę tego dużo. Miło by więc było, jakoś wyraźniej to zaznaczyć, np. gwiazdkami?
— A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy....

Czy to czasem nie cytat? Jeśli tak to należałoby to wziąć przynajmniej w cudzysłów i podać autora, albo dodać: słychać było w radiu.

----------
Trochę mi to się wydaje naciągane, że ta figura jest cała ze złota. Prędzej pozłacana, albo to musiałaby być mała figurka. Ale się nie znam. Ale wydaje mi się, jakbyś to zrobił specjalnie, jakby wartość historyczna (że niby np.wydłubana przez Stwosza) nie była wystarczająco pociągająca.
— Wal w kaemistę, Janczarski!
Jesteśmy w ogniu walki, walczymy na śmierć i życie, naprawdę mamy czas żeby się „nazwiskować”? Chyba żeby oficer rozdzielał zadania. Ale tu chyba mówimy cały czas o tym samym.
Rzeka nic nie robiła sobie ani z trwającej na jej brzegu bitwy, ani ogólnie z wojny i szemrała cicho, zachęcając do kąpieli. Janczarski dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo jest mu gorąco, jak dokuczają mu podkute buciory i pył wciskający się pod mundur.
To jest dobre. 8) Proste słowa, logiczne, nie przesadzone. Tu jest nie tylko wymienianie wydarzeń, czytelnik widzi i „czuje” ten obraz.
Puścił oczko narysowanemu na pudełku Krakowianinowi w ludowym stroju.
Mały fajny „smaczek”. Może tylko nie „oczko”, to nie flirtująca panienka :lol: - „oko”
Stracił bardzo odważnego żołnierza, ale miał jeszcze wielu innych pod komendą.
Drobiażdżek, ale pokazuje jak trzeba uważać. Ja po przeczytaniu zrozumiałam, że co z tego, że stracił jednego żołnierza, ma ich przecież jeszcze wielu pod komendą do wytracenia. (może by dodać: pod komendą którymi też musiał się zająć?)
po czym włożył gwizdek do ust i z całej siły zaczął gwizdać do odwrotu.
Powtórzenie
— Herr Feldwebel, was ist mit ihnem?
Po pierwsze, jak już wstawiasz obcy język to należy go przetłumaczyć. Po drugie, pytanie nieco mylące. Mówiąc nie widzimy że „ihnen” jest z małej litery a może oznaczać tak samo grzecznościowe: „Ihnen” – z Panem, jak i „ihnen” - z nimi. Zalecałabym tu „denen” (tymi tam), wiadomo o co chodzi i jest to wyrażenie, w tym kontekście, nieco pejoratywne, a o to chyba chodziło. I ogólnie, dobrze byłoby zasięgnąć opinii dobrego tłumacza. Posiłkowanie się filmami może być mylące.
— Jeder muss die Kirche verlassen!
Tu akurat problem z sytuacją. Niemcy raczej już wiedzą, że nikt ich nie rozumie, więc chyba nie będą się wysilać używając pełnych zdań. Wystarczy: Kirche verlassen!

I o tym "wybielaniu" Niemca. Jak najbardziej może być, w końcu Franek jakoś musiał zostać uratowany (?) Ale może nie aż tak krańcowo? Niech nie będzie "biały", ale bardziej "szary", nie aż taki przymilny.

Ogólnie, czekam na ciąg dalszy :)
Dream dancer

Prolog powieści dla młodzieży

10
Odniosę się tylko do uwag, w których mam szansę na obronę ;)
Medea33 pisze: Czy to czasem nie cytat? Jeśli tak to należałoby to wziąć przynajmniej w cudzysłów i podać autora, albo dodać: słychać było w radiu.
Wcześniej jest zdanie:
Maclean pisze: Godzinę później spiker radiowy potwierdził niemiecką napaść słowami:
Możliwe, że umknęło, ale może też warto dorzucić przypis, czyje to słowa.
Medea33 pisze: Trochę mi to się wydaje naciągane, że ta figura jest cała ze złota. Prędzej pozłacana, albo to musiałaby być mała figurka. Ale się nie znam. Ale wydaje mi się, jakbyś to zrobił specjalnie, jakby wartość historyczna (że niby np.wydłubana przez Stwosza) nie była wystarczająco pociągająca.
Inspiracją była srebrna figura Madonny Wieluńskiej, lecz złoto, nie ukrywajmy, jest bardziej efektowne. Po drugie, to nie jest figura wyrzeźbiona z bryły złota, a ze złotej blachy, metodą kucia i trybowania. Po trzecie, w dalszej części książki, czysto materialna wartość figury będzie miała dla niektórych bohaterów znaczenie nadrzędne (a zaznaczyć trzeba, że w 1995 roku, kiedy dzieje się główna część fabuły, złoto kosztowało 384 $/oz, a srebro prawie 9 $/oz).
Medea33 pisze: I o tym "wybielaniu" Niemca. Jak najbardziej może być, w końcu Franek jakoś musiał zostać uratowany (?) Ale może nie aż tak krańcowo? Niech nie będzie "biały", ale bardziej "szary", nie aż taki przymilny.
Jak już wspomniałem w jednym z postów wyżej, scena miała wyglądać zupełnie inaczej, niemal tragikomicznie, bo z jednej strony miał być Niemiec nie rozumiejący po polsku (lekarz polowy notabene, aby zaznaczyć skąd w nim ludzkie odruchy. Choć pewnie ktoś powie, że to sztampowe). Z drugiej strony Polacy nie rozumiejący po niemiecku, a pomiędzy nimi tłumacz Ślązak mówiący gwarą. Chyba przysiądę nad tym, bo faktycznie, ten Niemiec nie jest nawet biały, jest nijaki.

Co do stylu i szyku zdań. Popełniam tym pewnie kardynalny błąd, ale jeśli czytam, co napisałem i zdania są w moim odczuciu płynne, to je zostawiam, choć czasem gdzieś z tyłu głowy mi kołacze, że niektóre kwestie są karkołomne. Trzeba będzie po prostu znaleźć na strychu książki od gramatyki i przypomnieć sobie podstawowe informacje. Na swoje usprawiedliwienie napiszę tylko, że ostatni raz miałem z nią do czynienia w 1996 roku, w podstawówce.
Nulla dies sine linea (Apelles)

Prolog powieści dla młodzieży

11
Maclean pisze: Medea33 pisze:
Source of the post Czy to czasem nie cytat? Jeśli tak to należałoby to wziąć przynajmniej w cudzysłów i podać autora, albo dodać: słychać było w radiu.

Wcześniej jest zdanie:
Maclean pisze:
Source of the post Godzinę później spiker radiowy potwierdził niemiecką napaść słowami:

Możliwe, że umknęło, ale może też warto dorzucić przypis, czyje to słowa.
Rzeczywiście, nie zauważyłam, sorry, ale wydawało mi się, że jak to jest osobny akapit to powinno to być wyraźniej zaznaczone, choćby cudzysłowem. Poza tym, zdaje się, że to dość ważne, historyczne przemówienie, czemu by więc tu nie wrzucić więcej autentyczności?
Maclean pisze:Inspiracją była srebrna figura Madonny Wieluńskiej, lecz złoto, nie ukrywajmy, jest bardziej efektowne. Po drugie, to nie jest figura wyrzeźbiona z bryły złota, a ze złotej blachy, metodą kucia i trybowania. Po trzecie, w dalszej części książki, czysto materialna wartość figury będzie miała dla niektórych bohaterów znaczenie nadrzędne (a zaznaczyć trzeba, że w 1995 roku, kiedy dzieje się główna część fabuły, złoto kosztowało 384 $/oz, a srebro prawie 9 $/oz).
Ok, obronione :) ale może by tak coś jeszcze jak: była pięknie wyrzeźbiona (tu opis figury skoro jest oryginalna), na pewno miała też wartość historyczną, ale co od razu rzucało się w oczy, to blask szlachetnego metalu...
Maclean pisze: Co do stylu i szyku zdań. Popełniam tym pewnie kardynalny błąd, ale jeśli czytam, co napisałem i zdania są w moim odczuciu płynne, to je zostawiam, choć czasem gdzieś z tyłu głowy mi kołacze, że niektóre kwestie są karkołomne. Trzeba będzie po prostu znaleźć na strychu książki od gramatyki i przypomnieć sobie podstawowe informacje. Na swoje usprawiedliwienie napiszę tylko, że ostatni raz miałem z nią do czynienia w 1996 roku, w podstawówce.
Łączę się w bólu; też jestem chyba z innego pokolenia i uwielbiam zdania złożone, ale siedzę tu na Very już jakiś czas i wiem (boleśnie) że to już nie przechodzi. W końcu liczy się nie to, co nam się podoba, ale co czytelnikowi ;)
Pora na pobudkę była najwyższa, choć chłopiec chętnie pospałby nawet do południa, zważywszy na to, jak męczący był dla niego wczorajszy dzień.
Mi nawet pasuje, i jest jak najbardziej logiczne, ale czy nie byłoby lepiej: Pora na pobudkę była najwyższa, choć chłopiec zmęczony wczorajszym / poprzednim dniem, chętnie pospałby nawet do południa."

Poza tym, zdanie złożone ma swoją gramatyczną logikę (ja znam się akurat na niemieckiej :) ), ale zawsze można spróbować coś inaczej ustawić by było "łatwiejsze" w odbiorze.
Medea33 pisze:Wkrótce rzeczywiście na piaszczystej drodze pojawił się jadący motocyklem od zachodu mężczyzna.
" I rzeczywiście, wkrótce na piaszczystej drodze (od strony zachodniej) pojawił się jadący motocyklem mężczyzna
Dream dancer
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron