We wtorek po północy zgasła pierwsza duża galaktyka. Wypatrzył to przez przypadek jakiś amator z Kanady, szukając słynnej małej planety - naszej nieuchronnej zagłady, według stu już chyba przepowiedni. Sprawdził to kilka razy, w końcu wrzucił na forum. Godzinę później wszystkie naziemne teleskopy obu Ameryk skierowane były w tamtą stronę nieba. Gdyby chodziło o coś małego, pewnie jego wpis przeszedłby bez echa. Ale to zgasła galaktyka IC 1101. Największa.
Po kolejnym kwadransie zaczęły się pojawiać wiadomości w mediach. Pierwsze zdjęcia z Hubble’a i naziemnych obserwatoriów omawiali eksperci, naprędce ściągani do studiów w krajach, gdzie nie był to akurat środek nocy. Mówili o rzeczach, na których się znali najlepiej, czyli o eksploracji, osiągnięciach i wyzwaniach, ekspresyjnie wykorzystując swoje pięć minut.
- To zdjęcie „sprzed” a to obraz „live”. - Tak jeden z podekscytowanych naukowców tłumaczył podzielony na pół ekran, mając widzów za półinteligentów. Przekonywał z poczuciem wyższości i charakterystycznym uśmiechem znawcy wiedzy tajemnej, że to po prostu nowa anomalia, ale ludzkość w końcu zna miliardy galaktyk, więc zawsze może się znaleźć coś nowego. Że nic takiego. Ot, taka chwilowa sytuacja, że nie widać najdalszych galaktyk. Kolejna ciekawostka astronomiczna, do wyjaśnienia. Trochę się zająknął, gdy na prezentowanym obrazie zaciemniły się kolejne dwie, oznaczone jako znacznie bliższe. Po chwili cała gromada z Abel 2029 po prostu zniknęła z ekranu, pozostawiając po sobie jedynie czerń.
- Mamy obraz z innego źródła? – zapytał skonsternowany. – Coś z Atacamy?
Obraz z teleskopu optycznego E-ELT nie poprawił jednak widoczności.
- Za duże powiększenie, dlatego widzimy tylko czarny obraz – zauważył przytomnie prowadzący rozmowę w studio.
W końcu znaleźli w necie jakiś przekaz z teleskopu ogarniającego większą powierzchnię, z wciąż doskonałą rozdzielczością. Co kilka minut gasł kolejny rój. Naukowiec był już bezradny wobec tego fenomenu, wgapiając się z innymi w ekran.
Pierwsze główne stacje telewizyjne zaczęły przerywać program, aby pokazywać obraz nieba. Ekipa z CNN dojechała w międzyczasie do siedziby NASA w Waszyngtonie, połączyli się na żywo. Przekaz ruszył na cały świat.
- Czy coś nam grozi? – zapytała młoda reporterka dyrektora agencji, nie tracąc czasu na etykietę.
- Nie sądzę – odparł Jay Henn, Dyrektor NASA. – To, co widzimy, to tylko obraz. Gdyby rzeczywiście szło jakieś kosmiczne tsunami pochłaniające kolejne galaktyki, musiałoby osiągnąć prędkość miliardy razy większą od prędkości światła. W naszym wszechświecie to fizycznie niemożliwe.
- A czy wiadomo już, skąd się wziął nasz wszechświat? I jak to możliwe, że w ogóle istnieje?
- Hmm. Według najnowszej teorii...
- Czyli nie wiemy? – Przerwała mu od razu.
- Proszę nie straszyć ludzi. – Uśmiechnął się krzywo.
- Ile mamy czasu do uderzenia? To na pewno pana agencja już obliczyła.
Stała przed nim z mikrofonem najważniejszej stacji wiadomości na Ziemi. Kamerzysta znieruchomiał, jakby filmował najbardziej płochliwe zwierzę świata z bardzo bliskiej odległości. Może nawet był świadom tego, że tak jak on, przed telewizorami zamarło w bezruchu ponad dwa miliardy ludzi. Świat wstrzymał oddech.
Dyrektor spojrzał na dziennikarkę. Najpierw chciał ją zbyć, miał zawsze przygotowane kilka kwestii na takie ofensywne pytania. Było jednak coś w jej oczach, bardzo dalekie od napastliwej retoryki. Ciekawość, zaufanie, inteligencja. Zatroskanie.
- Około godziny - powiedział.
Kamerzysta poruszył się nerwowo.
- Dlaczego więc nie jedzie pan do swojej rodziny? – Liczyła na jakieś wytłumaczenie, że jednak to nic takiego.
Henn zerknął w stronę obiektywu. Czerwona dioda jarzyła się nad czarnym szkłem, informując o wciąż aktywnym przekazie.
- Cokolwiek to jest, fala antymaterii, grawitacji, nieznanych cząstek, po prostu resetuje wszechświat. – Spojrzał znów na pytającą go dziewczynę. - Nie zdążę.
- Dziękuję – powiedziała dziennikarka i odwróciła się do kamery. Zazwyczaj dopowiadała kilka zdań na zakończenie relacji. Wszystko jednak nagle straciło sens - wyuczona radość i optymizm, udawane uśmiechy bądź wzburzenie, w zależności od sytuacji, mrugnięcia jednym okiem.
- Czyli to koniec – powiedziała i zasłoniła z emocji usta dłonią.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale stacja przerwała transmisję.
*
I tak staliśmy przed świtem, trzymając się za ręce. Śnieg jeszcze skrzył się w świetle zachodzącego księżyca, choć czerwone skrzydło już wstawało, wypierając czerń znad dalekich gór Jukonu. Gwiazd było jakby mniej, i nadziei. Świat zachwycał surowym pięknem, przypominając nam, czym jesteśmy. Czekaliśmy smutni, wpatrzeni w niebo, bezsensownie wierząc, że zauważymy tę chwilę. Na próżno.